Piotr zatonął

Объем: 357 бумажных стр.

Формат: epub, fb2, pdfRead, mobi

Подробнее

Mary na pogrzeb

Wiśnia płacze we wnętrzu czarnego,

z bielą chce mieć coś wspólnego,

jest koniec zimy — czas najwyższy —

moje bieguny tamtego dnia i tej nocy,

naiwnością zaindukowane, zwarły się jednak,

klucz w serce się wsunął,

pierwszy wiek, pierwszy wiek,

kolejna zagadkowa zima i noc,

w kolorach dzwoni bielą,

we wnętrzu czerni zapach

jak grzebanie mar,

jak topienie marzanny,

jest piątkowy wieczór niewolniczej śmierci —

choćby i tysiąc koni, złotych rydwanów,

piór rajskich ptaków i kobiet

na śmierć satrapy —

nic to,

ta jedna gorzka śmierć najpotrzebniejsza,

już idziemy kwitnącym sadem,

już wchodzimy w młode, zielone zboże,

przekraczamy płytką rzekę,

pniemy się na wzgórza otaczające miasto,

niesiemy mary na pogrzeb,

każde miasto ma swoją winnicę lub sad,

każde miasto ma władcę, którego

chciałoby zrzucić ze skały

jak demona ze snów,

każde miasto otaczają wzgórza śmierci,

w każdej rodzinie przyczaił się lęk

pod kaloryferem w sypialni,

o drugiej w nocy na liściu figowca

zapiszczało tysiąc diabłów,

mary na pogrzeb wynosi w płaczu

noworodek,

wiśnia płacze we wnętrzu czarnego,

wrasta w drugi wiek, drugi wiek bieli.

Trzyrękie dziecko

Jak jestem stary, pisząc w łóżku nocą?

Jestem stary jak polskie pytanie — kiedyż?

Kruszwica w chmurach znika jak legenda,

hula-hop amerykańskiej historii Europy wiruje,

słychać tryl skowronka w wielu punktach obrazu,

malarskie chmury na berecie mojego dziadka,

powojenna walka ojca z biedą,

ojciec kupił starą skodę za te polskie dwa tysiące

i odwiedził Myczkowce za mgłą,

pokrzywy na księżycu jawią się jak łan żyta,

skowronek w słonecznej wizji jak Mona Lisa —

jego stójka w błękicie rzuca cień nawet na księżyc —

Egipcjanie jadą do Lwowa po sfinksy,

taborami rydwanów ciągną zbrojni,

lwowianie jadą do Syrii po ikony,

pokrzywy antysemickie na głowie Gomułki,

harapucie antyrobotnicze na głowie Gierka,

kobieca dłoń na czole Gabriela,

leśne skrzaty oddają komitety biedronek mrówkom,

Lukullus stoi na ziemi weselników wiejskich,

wierzby z koszatką na dłoni w ukłonach przed nim,

stare jary polskie od Dyneburga po Drezno pełne husarii,

łuczywo socjalne zaczyna kopcić na głowie Jaruzela,

już zawarta unia Tarnowa z Dubrownikiem,

jagły wysłano na wozach ciężkich, wielozaprzęgowych,

one, wyzwoliciele, ciągną na pstrowski Kraków, Panie!

Śnieg pokrywa lód na brodach — przejadą.

Do Księżyca przybywa Trismegistos,

do Ameryki Trygław,

do Polski dojrzałe dziecko wolności trzyrękie.

Trzyosobowe.

Potwór z bagien

Floryda przyjmuje do garażu szlam,

potwór z bagien zdobywa nadzieję zbuntowanych,

błotne gejzery eksplodują w klubach i gardłach,

beczki smoły kryją sztandary,

kolory tortur wracają do łask,

bardzo szybko stanął w miejscu dzień

w Berlinie, wryty w żużel,

czarny jego oddech rozedrgany w końcu,

masz tę czarną chmurę po latach

na taśmach wielu,

stroje przydały się ślimakom na pustyni,

nie zniszczyły wszystkiego

w wieku swoich strojów,

historii zaprzęgu Thora,

te dzieci — od hut do kopalń —

inteligentne — od walcowni do elektrowni —

w koszulkach przodowników z młotami gitar,

sam chciałeś czerni, możesz nie bać się raka,

węża, aligatora Florydy,

pająka możesz zignorować,

smaczne, cyniczne, brodate stwory wygrywają pozory,

niesmaczne, delikatne dzieci wygrywają racje,

sekstans morza wyczerpuje znamiona udręki,

słynny kozioł, niespieszny, zeskoczył z wieży,

zaskoczył uśpione społeczeństwo,

wiara od święta to za mało —

potrzebne są też elektrowstrząsy dla białych wiernych,

czerwoni wierni są ekscentrycznie bezpieczni —

lampy na molo rzucają mocne strumienie światła

odpychające fale pełzających nowiów,

metalowe morze cofa się do podwodnej groty,

czarny pozostaje na molo sam

na sam z ludzkim szlamem.

Sierpy wbite w młoty

Nagle w mózgu wylęgła się mysz,

stanęła na stole, na tym pojezierzu zieleni,

rozglądnęła się, krzyknęła,

urodziła górę, i to wszystko.

Nagle w mózgu błysnęła jutrzenka,

barykady na ulicach Paryża rozstąpiły się,

z księżyca spadła mroczna skorupa,

na orbitach krąży wokół jasny sen,

wewnątrz snu chciałeś spłonąć jak wielkie miasta,

koniec epoki zaskoczył wszystkie czołgi świata

w trasie, na górach stalowych śnieg zrobił pianę

ze zbędnych cząstek materii i wybielały,

ogłupiali ludzie wspięli się na szczyt wieku —

tak, tak, słów ogrom w tym worze prezentów.

Stalowy, stary Mikołaj dźwiga go, drepcząc wokół pałacu,

trzydzieste koło jerychońskiej trąby,

małe kwiatki z sadzy cieszą uszy, a w oczach łzy,

zrodzone myszy w kominach rozpaczy,

nad ciemnym, granatowym jeziorem

zachodzi lepsza wizja Zachodu,

inteligencję pożerają krwiożercze koty,

krew się leje, pozostają idei szkielety —

mała, duszna wielkowizja wielkopaństwa —

chciałeś iść doliną żółtą,

przeskoczyłeś zwalone drzewo,

dziewczyna wybiegła nad brzeg,

rzeka wskoczyła w jej pierś,

stal popłynęła doliną kowali,

mały zimorodek oskubany przez wiosnę

usiadł na dźwigu epoki,

hitlerowski sentyment do młodych Prusaków

wywołał torsje oczekiwane na scenie

w Kontrakcie Wschodnim Gogola,

samemu ciężko wykuć jest juckich wojowników,

unoszących Anglię ku naftowym toniom,

tylko z plasteliny przemocy,

znak wojny na niebie to nie wszystko,

trawa też bywa na niebie

razem ze śladami wymiocin,

skuliłeś się w myszy na dnie nocy,

przyczaiłeś się w wentylacyjnym przewodzie,

skąd przyjdzie pomoc gazowa,

zanim powiesz — wiecha, platyna, spinacz —

świeci to wszystko,

elektrownia dla huty pracuje,

młoty uderzają, lecą iskry z krajobrazu,

o piekle nie ma mowy,

czyścimy zęby Leninem,

czkamy Stalinem,

na skróty idą krasnale w hełmach

przez zatrutą rzekę,

za sprawiedliwością pędzi husaria,

spada koń Macedończyka,

spada na cztery gąsienice,

sierpy wbite w młoty w końcu.

Światło runęło na groby

Światło runęło na groby

na Pęksowym Brzyzku,

muszę dotrzeć do Tatr,

uderzyć w skałę

i utoczyć krwi uprzedniej, następnej,

muszę się ukorzyć

przed ołtarzem matek i sióstr

przywiązanych sznurami do dębów,

delikatnie —

na halach narodzin —

światło wypłynęło z ust dziecka,

w klasztorze, w Starym Sączu,

muszę z osobistych kart wyjąć

zasuszony kwiat plemiennej goryczki,

jak jeż jest w oku

Cedynia nad Bugiem —

cóż, nie można jej wsunąć na rękę,

cóż, nie można ręki uzbroić kuszą,

cóż, Kantor, banita w Opolu —

to więcej niż Głogów różowy,

oblężony przez rzymskiego cesarza…

Cip, cip — wołała zwyczajna kura,

a nie gęś kapitolińska,

na tego gbura,

a jak junak, jak Jah, jak jet

przyjechał z Pomorza Bolesław,

a jak osiołek, z Poznania do Egiptu,

niósł Jezusa Barbarossa na sobie,

dzisiaj ja niosę polską kolebkę

aż pod Baranią Górę,

potem pod Babią,

a jak gazda

otworzę strążyską Siczawę zwycięstwa,

by runęło światło od krzyża.

Platon Ojczyzna

Mówię po raz drugi,

nie będę szydził z życia —

tym bardziej teraz,

gdy narodził się drugi Platon Ojczyzna —

zakrzyknę tylko zachwytem jak orlik

i niech step odpowie mi echem,

westchnieniem ziemi,

na moje wołanie wśród nocy,

step miłości niech zaszumi,

pijany patriotyzm otrzeźwieje.

Mówię po raz trzeci,

tam w głębinach nocy

czyha bezszelestny morderca,

wsadziliśmy go w tę noc,

by mógł polować na zło

na drogach Platona —

puchacz łzawy na głupców jawy.

Bracia rewolucjoniści

W swoich ciemnych „ale”

nurzam się w zieloność

i jak kłódka wiszę nad przepaścią —

jak jakiś Czatyrdah

albo łupina syna ósmego Lameka —

rewolucję z otchłani białych wód

wyrzucam jak pocisk

ociekający wodą z płonącym ogonem,

panią rewolucję, cygarniczkę ciał,

w moich snach,

w paryskiej mansardzie emigranci,

słuchając ćwierkania słowiańskiego wróbla,

który wrócił z wojny tureckiej,

stawiali na kogokolwiek z młotem i ogniem,

strony w jego wnętrzu,

wschody od ogona,

słońce jak słońce, jak to w dziobie,

ale ewolucja, ale

wejdzie, nadchodzi z Kleparza Aten

po schodkach do rakiety, tam

gdzie czerni zieloność stojąca,

w Uhercach, w Zambii, w Magadanie

nad polowaniem zawisł w skoku kuguar drapieżny,

w kolejowym płaszczu, z torbą dżinsową,

w stenogramach sejmowych

nurzam się w zieloność,

jestem wreszcie pionowym Polakiem,

w horyzoncie Syberii ujętym —

jak Sieroszewski, jak Słowacki —

miażdżę ją swoją dumą,

piszą w ruskich kronikach,

że zbrodniarz to niewinne dziecię,

boję się tego zbyt licznego przedszkola,

Dostojewskiego

brodą wskazuje i zasłania nas

kwaśny jak pigwa czas,

z ich pulsującego „bracia”

Giaur wypada na galopującym koniu,

tęsknota wiedzie go na Wschód

po dzikość traktu,

jego twarz to twarz trupa zemsty,

końska słonina trzęsie się pod nim,

jego oczy to oczy smoka mnicha,

klucz żurawi przeciąga nad nim,

by zniknąć w słońcu Ur,

zębaty przywódca gryzie wąsa,

ale własnego,

czasy inne,

fajkę wkłada między wargi inny wódz,

światło pada na płytę gazety,

klucz intencji w swą dziurkę kłódki je wpuszcza,

światło stuknęło w mechanizmie,

światło, ale konie Dzieduszyckiego

z placu Pigalle wypędzone

nie zatrzymały się w Gdańsku,

minęły Warszawę, pognane na południe

z czarczafami na pyskach mokrych od łez,

nie zginęły w Lasach Bieszczadzkich

przez bandy rozproszone,

ale by słuchać śpiewu siekiery

demokracji pańskiej,

rozbiegły się po Europie

z błyskiem sumeryjskiej wolności w oku.

Kuźnia małych, spiralnych westchnień

W jakich skałach spotykam ten dzień,

nawet wykrakać się nie chce zachęty,

by potem poprawić błąd,

kuźnia małych, spiralnych westchnień

(opisana jest w podręczniku abstrakcyjnego malarstwa)

nad rzeką ciemności —

o trzeciej nad ranem stanąłeś nad nią

i ciskasz w nią kamienie,

ślimak kołysze się na listku nieopodal,

krzak wypływa na powierzchnię wody jak ryba,

do kaskad wiślanych zbliża się sen,

z kopalni wychodzą spiralne krasnale,

jaki piękny jest syberyjski las we mgle…

Sza! To enkawudzista, to nie krasnal!

W trudzie budujesz rzekę wspomnień,

w trudzie budujesz kamień węgielny,

w obłędzie budujesz sen historii,

stygmaty na wierzbach, ojcowskie serce,

ptaszek letni, twoja twarz, cały ty,

wielkie przestrzenie tłuszczu,

skąpe kartki, dywizje wódki,

jeden człowiek odgadł marszrutę zbójców,

powiesił swoje jelita na gałęzi,

zaczaił się w krzakach na nadciągających,

zamiast nich ujrzał krokodyla sezamu,

mnich niósł na rękach białą pannę weselną,

płaczącą w ogniu, płaczącą o brzasku,

w czerwień ją niósł,

sam skrywając twarz pod kapturem pisma,

w twoich berłach jest paleta cesarskich krain…

Gdzie wyrabia się wino z wody?

Czy w Austrii? Czy na Węgrzech?

Ty zaczerpnąłeś te cudowności z rzeki,

zabrałeś wszystko krukowi dnia.

Obok kiełbasy w kościele

Chcę rzucać pomidory zamiast kamieni

w ciemny las, gdzie tym więcej gwiazd.

Żyję przed bitewnym napięciem…

O! Mogę go strawić,

mogę go wytrzeć i ścisnąć —

czy mogę pokonać?

Polska nie stawia szubienic

o zachodzie słońca,

Polacy nie patrzą na egzekucje,

jednak bywają okrutni,

ich wszystkich mam na dnie duszy —

duszy dużej jak przysiółek Rosji —

złoty róg, biały koń, dziewiętnasty wiek,

krzywy róg, eszelon, dwudziesty wiek,

na panonii do Taszkentu w pierwszą armię,

na jawie do Pragi w drugą armię,

wbrew dowcipom na lotnisko

z centrum Krakowa na junaku z przyczepką do Balic,

w studni czarnej mieszka połykacz

skośnego spadania,

lata sześćdziesiąte — studnie zasypane,

żurawie zrównane,

robotnicy zrównani,

krok w krok za księżmi do złupionej komory

przez zakazane komunie,

nabieram odwagi,

moje zęby zmieniają się w zęby smoka,

krzyżu mój, nie oddalaj się,

nie znikaj w doczesnej ojczyźnie

za płotem pochodów i wieców,

rzucam w gwiazdy pomidorami,

ciskam krwawymi bandażami w planety

i w rozdziawione usta małomiasteczkowego Hitlera,

wieszam go rozbawionego obok kiełbasy w kościele,

w Krynicy, jako zemstę.

Jamnik w ciemnych okularach

Szczegółowy plan plam

lub panna młoda z ram

w kreacji z czerwonego pierza,

jak Polska długa i szeroka,

jamnik w ciemnych okularach

przekopał lisią jamę przedwiośnia,

nie znalazł w niej Dmowskiego.

Och! Mazury, Mazury!

Malowane smutki, serca, kogutki,

jak w stogu siana

można szukać Warmów i Bartów

z zapaską na głowie,

gdy z tyłu zając lub czołg pod Białą Piską,

stoczyłem bój pod sztandarem namiestnika

z wieśniaczką na zabawie,

malowana była, a ja za mundurem,

dotknęła w tańcu mojego peemu,

a stąd niedaleko już było

do grających wierzb, malowanych pól,

Czerwonych Borów o zmierzchu,

malowanie moje zniknęło jak sen,

kulturo, sztuko i nauko mazurska,

warszawska, niepodzielna, niezłączalna,

jesteś nie tam, gdzie potrzeba,

w ministerstwach, w pałacach,

nie moja, nie moja…

Kopernik trwał na katolickich murach Fromborka,

ciskał z góry na Albrechtów astrolabia,

aż wrzesień polski upadł w litewską kałużę,

dziś dziadek przed mundurem razem z papieżem

unieśli z niej tarczę Madonny —

ponad wieżę jasnej, klasztornej katedry —

gołębie wzleciały z kasztanowców,

wzbiły się, otoczyły wianuszkiem jej głowę,

głos donośny, spokojny dźwięk, wydobywający

się jakby z hebrajskiego rogu,

z małżeńskiego, wodnego Wschodu,

obwieścił koniec socjalistycznej służby

poplamionej planami Zachodu.

Na dnie narodu

Na dnie tego narodu

stoi zielona skrzynia,

w skrzyni piramida,

w piramidzie płonący stos,

od Ziemowita dym rozniósł wszędzie

rżenie karych klaczy,

od dębów świętych powiał wiatr

i rozwiał jego prochy pogańskie,

zabrał tęsknotę i wcisnął ją

w kiszki konia ofiarnego.

Jak malowana jest ściana geniusza,

na niej malowidła skalne

z soków owoców południowych

zmieszanych z brzozowym na miodzie,

za sto lat, sto lat,

zza niebieskiego, pierzastego parawanu

tysiąc lat wychynie pogaństwa.

Ziarno

W moim oku czas odkrył ziarno,

namacał je kciukiem,

wzeszło w wilgotnej senności,

rzekłem — jakże ja mam siać,

kiedy przysłowia nie ma mi kto dać,

w moim oku tęgie grusze polne z pestek,

chłosty smukłego wiatru,

warkocze wiatru na tych gruszach,

ich wiele, on jeden,

zgrabny skalpel paznokcia,

kruchy paznokieć pęka na skórce owocu,

operacja po niewczasie

za drugą światową się skryła,

ich krzyki i rżenie koni zasłoniła,

ziarno wciąż wschodzi,

deszcz ustaje,

błagalna figura,

dama w hełmie,

prorok w Chełmie,

kwitnie groch,

strąki zwisają na uszach,

słowo się zsuwa na oczy

jak przyłbica,

pięść się zaciska,

dotyk znika,

palec boli,

ziarno z oczu wypływa

z pierwszym listkiem.

Bo to nadzieja właśnie

Ta goryczka niebieska

na spadających pokrywkach,

Syrenka, Giaur, Syrenka,

szlaczek w pierwszej ławce,

on na ekranie drgającego województwa,

kazałeś mi wymalować wąs,

więc wymalowałem flamastrem,

dynda pająk na nitce

wysnutej ze swojego kupra,

wymalowałem i to, jak my dyndamy z nim,

ciepło, coraz cieplej,

jak w pudełku z herbatą

i śnie oceanicznym na rafie,

takie lasy czerwone jak usta

wychylone spoza gór, spoza rzek,

taka strzecha w spadających chmurach,

mały raczek zsynchronizowany z monitorem,

kawał czasu dla Giaura,

jednak nie powiesili tego na moście,

Jugosławio, wróć do nas, Jugosławio,

szczebiotko kaczanowa, szczebiocz dla niej,

niech leży w bałkańskiej misie cicho,

wtem zadrżał las, potoczyły się kamienie,

to grypa narodowa,

cesarsko-rzymska grypa

postawiła na nogi pogotowie,

ciąg wolności ratunkowej,

jedzie pociąg z daleka nad urwisko,

żwawą myślą narodową urzeka,

maszynista ciska w palenisko wszystko,

toczy kornik informację przez ekran,

od początku jednego do początku drugiego,

jedźmy, wołają Galowie, Goci i Germanie,

jest za ciepło dla Semitów,

wzięli zieleń, wzięli czerwień,

pozostał błękit — żywa pamięć —

Giaur skłonił biczysko w kierunku króla,

wjechały szkapy carskie,

potem rzucono:

— Naści garstkę światła, Sokorszczaku.

To do dziś trwa,

szkapy carskie wciąż na Woli i w Wawrze,

Alemanowie pod Janowem

gotują zupę w kotle z polskich kości,

potem rzucono:

— Naści garść naci, Chmielnicki.

Ciaptak Rakoczy przefrunął jeszcze ponad lwem…

Co z tego będzie — grabież, łupież?

Gdzież ten Kraków juczny i huczny, gdzież?

Czemu śpi w czasie powodzi?

W pajęczynie utknęły nasze czołgi lotne,

a tu Batu, Battery, Batory,

galeria już jest samobójców,

portrety jeszcze ciepłe,

składane pióropusze i rozkładane lufy

niepasujące do siebie,

pomocy Lwowszczyzna wzywa,

Francja głucha, nieżywa,

zakonnicy, przybywajcie na wybory,

gitara zagra w każdej chwili,

jest pod ręką na drzewie jak lutnia,

emigrancka fujarka zapiszczy w Lasku Bulońskim,

tylko zejdzie z łozy wciąż żywa,

kamienny lew ratuszowy pozostanie wszędzie,

by czuwać od Wadowic do Gryfic,

do Sobiboru, do Wronek,

czego się Jaś nie nauczył,

tego Gierkowszczak nie pojmie —

to może Cyganie?

Może czardasz z Satoraljaujhely?

Albo gorąca, iracka niewola.

Wierzba urośnie wszędzie,

wierzba rośnie zawsze dla lutni i fujarki,

bo to nadzieja właśnie,

zdejmijmy już te gitary,

siedzący nad rzeką i mamroczący w gorączce

Giaurowie.

Znalazłem cień

Znalazłem cień, o który pytałeś,

pod gazetą,

szczęście, że znów jest ze mną,

jutro ci go dostanę,

twoje możliwości się już skończyły, zegarze,

kotka na skrzypcach śpi,

Iksiński wali głową w inną głowę,

zachodzi za mur, by zasłonić się całkiem,

coraz ciemniej, ciepło, ciepło, ciemniej,

nic nie zimniej,

natenczas on odpiął róg,

natenczas on przyłożył do oka,

natenczas popatrzył jak przez lornetkę,

bo tam, na łące pod wierzbą,

wganiała Kasia nożęta w rosę drżenia,

kamienny lew się zbudził ponad tą ostatnią łuną,

lew zniebapatrzenia,

z gruszki wyrwano gniazdo zięby,

chłopcy przebrali miarkę,

a wiedza, wiedza zadyndała jak warkocz

z powodu kłonicy i głowy podglądacza.

Bijecie się, chłopcy, o polską Sławutę czy Lubusz?

Nie zostawiajcie tego Serbołużyczanom,

potomkowie Sarmatów, Chorwatów i Lugiów.

— Wzywa was Lew Lechistanu,

nie ten z Karlskrony, lecz z Kahlenbergu. —

Taki głos usłyszano nocą w dzbanie,

świadkowie Jehowy opanowali miasteczko chasydów,

dają na tacę jajko,

cóż, jajko do jajka i przebrała się miarka,

Solidarność wykpiła znowu Karolka,

jak kiedyś innego za Czarneckiego pod Warką.

— Serdeczne po raz kolejny dzięki, Matko Boża,

za mostek, arendę, babkę i kalinę —

zawołał błękit wiślany, rozśpiewany,

na Zabeziu ruszyły wody, ciepło na Ponidziu,

łódź i peryskop przylgnęły do tynieckiego baroku

po cenie czerwieńca lat osiemdziesiątych,

jeżeli Syrenka, to może i anioł,

jeżeli motyl duży, to może i średni umysł,

jeżeli lew, to może i orzeł,

drga kropla rosy na piersiach damy z tchórzem,

krew na palcu, łza na czubku brody,

słońce strzela w dziesiątkę na koniec,

odstrzeliwując po drodze całe wieki, całe pokolenia,

zamczysko, kościelisko i kurhanisko —

i tu przebiega kucyk z jezior prasłowiańskich,

zbliżając się, jawi się wspaniałym koniem boskim,

na nim skrzydlate stworzenie,

Teleboga Rakoczy Tuchaczewski,

ze strachu już swoje zawrócili konie,

cień zmienił ich nie do poznania,

wieją wśród kurhanów naszych

jak jeźdźcy z Wojen gwiezdnych,

a nie Apokalipsy.

Zorza uwiła gniazdo

Jest zorza na południu jak gniazdo,

tam płyną wszystkie ptaki,

my w dole patrzymy na ich stępki i kile,

nie możemy odróżnić ich od żaglówek i lotni,

zorza wstaje z niewoli, lecz nie jest niewolnicą,

niekonieczność wyżej wznosi się w niebo,

okrutne, polityczne, zwierzęta pozostają na zimę,

żyją w dolinie, razem z naszymi marzeniami,

według map nieznanych nikomu,

za wskazaniem pijanych kompasów,

przez drgające w złudzeniach gwiazdy

przejść trzeba i przeszło się już

razem z bandami,

razem z podziemiem,

razem z bezpieką,

idąc za Łemkami, dochodzimy do wiatraków,

zeschnięte deski młynów klekoczą jak bociany,

nieoliwione piasty skrzypią jak las o świcie,

we łzach wszystko, we łzach

pajęczyna rozsnuta na paprociach, zroszona, leśna,

jak radar wychwytuje

wciąż dolatujące odgłosy

przejeżdżających za lasem „Tygrysów”,

wtedy to dzwonnik strzelał do lotnika z wieży kościelnej,

przestrzelił własną zorzę i zeszło z niej powietrze,

zwiotczała jak mundury katyńskie,

krew z południowego zachodu

spadła na konie i ludzi uciekających do słońca,

akacje wzbudzają dziś swoją żywotność

z ich kości po pięćdziesięciu latach kwitnienia,

idąc za winowcami, dochodzimy

do opadających ku brzegowi Wisły

tercjarskich winnic i brzoskwiniowych ogrodów,

w których kolejna zorza uwiła gniazdo —

niegasnąca dla ptaków wolności od potopu.

Afryka

Afryka w elementarzu czerwona

jak chlebowy piec,

umarłaby z głodu bez ciebie,

wyzwolić więc zechciej dzisiaj

chociaż niedojadające Lesko,

twoje układanki słowne

dziś są już bestsellerami bogatych,

mistrzu robotników i życiodajnych hut,

wyzwolić zechciej choćby dzisiejszy Śląsk

z głodu i nędzy familoków kopalnianych

i nie chodzi o chleb przysłowiowy,

tylko o przysłowiowy elementarz Bambo.

Na dnie tego oka

Na dnie tego oka,

w kanale widać szklistość całego ciała,

liście belgijskie wokół weneckiej gondoli,

oko dotykane dziecięcym palcem,

wzrok skierowany, wzrok wzburzony,

obcy jaki Indianin na skalnym Podhalu

nawraca owieczki i patrzy na halki

jak Witkacy w ciemni na zieleń morza,

zieleń omszonej grani,

wielki nos snu,

oczy zamknięte dębu dalmackiego,

dąb wyrasta w kolebce spojrzeń,

patrzę codziennie na listek

eksplodujący z żołędzia

w morskie oczy wieczności

odwzorowanej osobowymi

rysami na szczytnej duszy.

Apetyt

Apetyt zwiesić na pająku-języku,

ręką podnieść go do żyrandola,

tak kryształowo jest twierdzić w sobie o smaku,

spać w międzyleśnych grzybach-myślach,

tylko w słowach jedenastka — pierwsza

ślina w gnieździe jaszczurki-języka,

modrzew w sosie szyszek Prousta —

w tych strukturach węgiel nas pochowa,

w skrzypach, zanim zaświeci supernowa,

jakże to tak świecić w kablu,

śpiewać w kablu,

fala jest nitką, a nitka jest śliną,

wieczór jest jedzeniem światła i muzyki,

wieczór jest kochaniem starych

słupów powietrza, skalistych wybrzeży

nad szklaną skarpą Kawczej Góry,

komandosów jak jaskółki,

konia wymienianego z pragnienia

na zwodzony most,

karb apetytu na morze morskie,

koniki-języki pożerają kościoły,

morszczyny i stułbie walczą o Polskę,

z wybrzeży ich nerwice przyjeżdżają

pociągami, pociągami, pociągami

do mieszkań zwykłych ludzi

jak ssaki, stojąc w korytarzach zatłoczonych,

pająk-język to radio, rozumiem to

pożerające radio — zwykły

Zyzuś, tłuścioch nienasycony.

Czy ją jeszcze zobaczę?

Skrwawione serce z żalu kwacze —

czy ja ją jeszcze zobaczę?

Wyłączam je pod górę i podpieram świecą,

skowyt Księżyca wysoko, wicher w głogu nie wieje,

jestem skulony, kiedyś krzyż mnie prostował,

nagie serce w białej poświacie kuliło,

nagie serce w ultrafiolecie sztywniało,

liznąłem płomieniem serca czołgi burzy —

czy jeszcze ciebie zobaczę?

Psie góry, wąwozy tarniny i głogu,

stan wyobraźni w kolczastym żalu,

Stokowski dyryguje z wyżyn,

kwa, kwa, kwa, szszsz,

zgadnąć miałem go o to, co i gdzie piszczy,

ale z żalu się rozchorowałem

i na morskim koniku wyjechałem w staw stojący,

reklamą mając obrzękłe wargi,

toczyłem ślinę pod górę bez płonących żyraf,

a gwóźdź w sercu jak sekret tkwił,

dajcie mi Księżyca choć jedną łyżkę koparki.

Skąd mam tutaj wziąć skowyt, potrzebny tak?

Mała wierzba potrafi zapłakać jak Broniewski —

czy ja jeszcze ją zobaczę?

Poraniona, rozpita brzoza

może rozmyć skostniały ból

romantycznymi sokami — lekami dla życia

serca.

Oślepiony w 1983

Krzysztof krzyż twój bierze

jak laskę i przechodzi przez rzekę,

to jam ci dał chustę, dałem ci cień,

machasz nią na brzegu,

gdyby szmatą mokrą była, zrosiłaby

jasne włosy jego,

jasne włosy jego spikerki,

a nie plwociną w budce telefonicznej,

orzeł wziął krzyż mój,

poniósł go hen, poniósł na skałę wysoko,

to jam słucki pas zawiesił jak głos,

kret zwykłym jest blaskiem piekła,

oślepiony jak ja w 1983,

znaczek na list, pochwała na rumieniec,

senny koszmar dziewiątej,

oczy dziś w krzyżu, oczy dziś,

a wówczas pociąg do Częstochowy,

jeziora, szable na ścianie Rotundy,

wiewiórka na statku gwiezdnym,

z przyzwyczajenia płonący Wielki Wóz,

brzoza, dwanaście z nich krzyży,

Gajcy,

płyta nagrobna,

w tramwaju rozchwiana broda, na zakręcie

w ulicę Marchlewskiego wjechał

szwadron w tiarach,

zagrały surmy,

cień przemknął po krzyżu polskim,

w zatrzymanych zegarach Kupidyn zaśmiał się,

ciągle brak czasu,

nie dnieje, choć brzask,

wiatr, ciągle ten wiatr,

a ja mam guza od śliwki,

mam jątrzące przemówienia,

jawę mam od nienawiści,

mam śliwkę od czereśni gałęzi,

ciągle coś spada na mnie

i nie mogę przejść sam przez rzekę.

Język rozdwojony brzytwą słów

Las gęstnieje w trzecim rzędzie zębów,

brzytwa zsuwa się po policzku,

spada na zajączka brodę,

tnie język, puchowy tren słów,

mam nasz wiatr w puszce dusz,

jak gdyby senny skok z głusz,

na ścianę gąbczastą wspiąć się

do Nirwany spokoju,

wyleźć na wolność czyśćca,

walczymy, walczymy, wal…

Już Jutrznia!

Język rozdwojony brzytwą

słów.

Toń nieba

Złudzenie w nocy

w radiu znika echem,

złudzenie wnika w język,

pobudza ślinienie,

otoczka korony diabła z masła jest,

cieple masło ścieka po błyszczącym złocie

na koźlim tronie,

na bezsensownym, chmurnym wietrze

odrzutowiec gdański zbliża się do Kłajpedy,

azaliż bracie małpy,

azaliż pątnik,

a za ileż, bracie,

zaprzedasz siebie,

Czeka czeka na twój czekan,

widzę zęby w radiu,

uczę dziecko wieloryba kroplą,

zdechła mysz w echu strachu,

Janosik, mój zbójnik, skacze

z Lubania na Krywań,

pali za sobą watry,

pali za sobą połoninę,

pali za sobą naszą bacówkę

jak pochodnię…

Oj, kochani, to płomień niewoli,

gdzie ten nadwiślański stadion,

gdzie smok z krawcem,

gdzie stara Wisła,

gdzie stare koryto,

gdzie czarne bale dworzyska,

w onegdaj ukryte jest echo,

koń Doorsów stąpa, wlecze się po lodowcu,

jest szkieletem burzy,

przez pierwszą i drugą godzinę

śnieg, a może już deszcze, ukażą

dziecko w poświacie księżyca,

krzyż oparty o jego łóżeczko świeci,

krzyż odłożony przez Janosika jak hak,

trzeba przełknąć ślinę

i napić się zimnej wody,

smuga srebrna na czarnym niebie

widziana przez moje serce rozwiewa się,

ciężar opada na dno serca,

Słowianie skaczą po górach,

skaczą dziś w nocy,

czy toń nieba prawdziwa,

w czarnych stawach

sprawdzają.

W ciemnym lesie walki

Jesteśmy w ciemnym lesie walki,

nienawiść rozlega się echem,

skrada się krew drwala

po nasze sumienia,

samochody w gąszczu,

wieje wiatr rozpaczy,

własne myśli nadymają policzki,

o jutrzenko wolności,

zabierz nas w swoje ostępy,

w rogach jelenia

rozbłyśnij jak gwiazda,

wyjedziemy kabrioletami w mchu i paprociach

wprost na Piotrkowską.

Nietoperze

Ciągle wierzą, że nietoperz to ptak

z piekła rodem,

moja mała miła też mi to rzekła,

gdym w czarną studnię, razem z nią,

zapuszczał żurawia,

ja też wierzę w nietoperze jak smoki,

ale nie w nieodkryte jaskinie

pełne miłości.

Strzępy Wałęsy

Poszarpany przez wiatr

plakat Wałęsy świeci jak neon,

nawet sam halny nie niesie dziś ciepła,

uderza w witrynę szorstkim kłamstwem,

kaczki ćwiczą loty na podwórzu,

są tu wciąż, choć jest już styczeń,

zgrabny cień komina kotłowni

zaskakuje maszt radiowy policji

lodowymi szpicami choinek,

zamieszkamy w ziemiance, żeby

w te święta poczuć się jak za dawnych lat,

Kołyma znowu nas wzywa,

dzieci rozrzutnych bojowników

po latach w sumieniu stygną,

zęby wieloryba to ludzie w tłumie miasta

patrzący na strzępy Wałęsy,

ludzie stąd i stamtąd,

łańcuchy księdza Jankowskiego błyszczą w słońcu,

dzwonią ponad dachami,

my, skuleni w ziemiance z papier-mache,

lepimy kule oczu,

wieś uznaje przedwiośnie,

miasto chłodne ody rzek,

język szuka ciepłego łoża między zębami,

Magadan wciąż czeka na papieża,

koszula Kościoła rozdarta przez szalony wiatr

leży na schodach urzędu do spraw wyznań,

skazańcy dzisiejsi przechodzą obok i patrzą,

nie dostrzegając w niej ciała,

moje usta rozchylają się

na widok czerwonych tarcz w perspektywie ulicy,

kto nie sam przybędzie

w te święta do naszego miasta,

wolny będzie.

Jam wielki smok w dzbanie

Jam wielki smok w dzbanie,

jam dzban, jam wielki,

gniew mój, o tak, mój, niestety,

zwichrzony włos, grzywka,

szkorbut światła Nogatu

dopada zdrowych wód Wilgi,

koń wychodzi z Krakowa,

wiezie sobie króla do Biecza —

króle są wielkie! Panie!

One są z już Warszawy,

ale, panie, one były z Gąsawy,

te upadłe,

reszta żyje,

jedzie koń z daleka,

wiezie sobie kata do Zantyru,

w kotłowni czekam umorusany,

wyglądam serca po odejściu

ze smoczego dzbana —

jam wielki, jam król,

jam nie smok, panie!

Dusza eremity

Rewir na desce na szczycie słupa,

walka o powietrze dla siebie,

walka z samym sobą,

ślady kłów na słupie i desce

szatana i ludzi,

oddam dziecię czasu w niewolę,

by wolny starzec powiewał

cały w brodzie samej,

tylko w brodzie,

wysoko nad ziemią,

pustynny wiatr wkręca się w skórę,

słońce zatrzymało się na niebie

i drepce w miejscu,

cień ukrył się we wnętrzu starca,

gromkie okrzyki nieba

przelatują nad tym miejscem,

gdy niebo ciemnieje burzą,

łabędzie wojny zrzucają łzy piskląt

do tego obcego gniazda,

brak mi akceptacji cierpienia i niewoli

jak samotnego pioruna,

szukam jednego i drugiego w życiu,

wydaje mi się, że jestem wolny i szczęśliwy,

gdy patrzę na słup z daleka,

lecz po chwili chcę

wdrapywać się na słup Szymona,

wydaje mi się, że dusza eremity

wystarczy, by wygrać walkę z cierpieniem.

Polska jeszcze tańcząca z kogutem w zębach

Piorąc pieluchy w łazience,

słucham Sepultury,

dawne obsesje znowu mnie torturują,

mimo iż jest już maj dziewięćdziesiątego pierwszego roku,

wciąż czuję na sobie wzrok czerwonego Ala Capone,

w znakach zodiaku ukrył się sierp i młot,

dziś rano chór kwiczołów przypomniał mi

zawsze żywy jak Lenin Chór Aleksandrowa,

mały księżyc zgasł, zasłaniając uszy,

róże wyrwały swoje korzenie

i odeszły do Moskwy na śmierć —

jak zgrabna tancerka Degasa,

jak tancerka hiszpańska Trakla —

Polska jeszcze tańcząca z kogutem w zębach

w brzuchu zdezelowanej maszyny

wyzwala się powoli ze zła

magicznych, metalowych układów kosmosu.

Modlitwa w gitarze

Modlitwa w gitarze domaga się schronu —

moja gitara go nie ma, a może ma?

Jeszcze nie wie, na co ją stać,

jeden miesiąc rosyjski dopiero gra,

gitarzysta wepchnął sobie do oka gazetę —

ma gazetę źrenicy, a może to nie gazeta?

A może złudne moje marzenia.

Kabina dźwiękoszczelna jest jak dół z wapnem,

garnek na płocie jak studio,

modlitwa w krzyżowym ogniu muzycznej prasy

zdominowała senne marzenia,

warg szept cichy wyszedł na dach cerkwi w kakofonii,

potem na niebo w dzikich stepach melodii,

obok anioł, siedząc w kucki na trawie,

wskazał go skrzydłem

jako motyw przewodni płyty

sakralnej, rzewliwej.

Duch unosi się nad wodami

Ożyj, mój świecie,

duch już unosi się nad wodami,

w wizjach oczy się nurzają,

w srebrnych drganiach

toną łabędzie świtów,

mgły jawy owładnęły

kolebkę mojego dziecka,

patrzę na wschodzącą jego wielkość

z krwi, kości i burz,

jego duch unosi się już nad światem,

zaraz stworzy mnie na powrót

z mojego i swojego ciała.

Ona we mnie

Ona we mnie wężem kładzie się na gałęzi dzieciństwa,

prześlizguje się w dół, ku moim łzom,

które spłynęły do sokolich szponów,

ona gładziła czerwone lwiątko

śpiące w moim Danielu,

w każdej chwili gotów byłem

na Sokratesa, Chrystusa, Bruna,

w ciemnościach odkryłem świat, w którym

do dziś siedzę na balkonie,

patrząc w mroki-smoki

miasta trwającego w królewskiej dolinie śmierci,

tak, jej historia jest historią tego miasta,

małe tramwaje przewożą pytony

na wpół wylęgłe z jaj,

z roślin wyjąłem słowa,

a to nie były słowa, tylko strach,

w zwierzętach chciałem się schronić,

a to były zimne kamienie, a nie zwierzęta,

w niej chciałem czytać zaklęcia,

a ona nagle odeszła,

wstąpiła z ciałem Dawida na tron,

czerwone wino rozlało się wśród lasów,

powstało pojezierze krwi

i cenotaf w Wieczerniku miasta.

Ślimak

Jeżeli zło się słania na nogach i czołga,

oddaje się w moje ręce,

to ślimak w moim języku

robi się czarny zamiast czerwony,

dziecko krzyczy:

— Ślimak! Ślimak! Wystaw rogi!

I ślimak wystawia je z zaświatów,

ja, jako mały chłopiec, płynę w zbożu,

nie znajdując brzegów,

wołam do swojego anioła stróża:

— Czy stamtąd się już nie wraca?

Krzyczy sokół nad głową,

bitwa powietrzna ptaków nad stadionem

przerywa dzieciństwo,

zło rozczerwienia muzykę ogniem,

płomienie sięgają górnych pięter serca,

popiół pojawia się później,

żydowski, a nie sarmacki,

na krańcu zaświatów mieszkania

utkwiło wezwanie,

ze ściany odpada,

gdy dogania go poświata telewizora.

— Wezwij ślimaka! —

krzyczy niespodziewanie dziecko

w środku nocy.

Skoty poszły w las

Piątkowa noc na warszawskiej Riwierze,

Śliwiak z gitarą w Tercecie Egzotycznym,

Sam bór — gniazdo Sawy,

środek drogi bezrobocia,

księżycowe piersi przypomniane w telewizji,

płomienie wodospadu,

toczy się Rumun, drżą cygańskie szkła,

w perspektywie cień spadającej gwiazdy,

nocnik wylatuje spod łóżeczka,

królik stał się mastodontem,

w duszy ogromna nisza wypełniła się wodą,

pokarmu brak,

są do zjedzenia właśnie brontozaury.

Uroda tego, to, cóż — ech!

Malec kolczasty, pepesza,

popioły nad Odrą,

w górach i na wybrzeżu,

szelmowski topór kata,

uśmiech Kuroniomichnika zza krat,

wierzby padają nieprzemieszczone na Sybir,

w Polsce na polskie drogi,

w moździerzu zamrożono szatana i utłuczono,

dzieci śmieci, dzieci piszą na ścianie „Ave Satan”,

tylko ocean jest w stanie oczyścić

dzieła telewizyjne i Hitlera,

przyłbica podniesiona,

getta wychodzą z kraju,

strajkują granice,

zło wchodzi przez dobrobyt,

wieje luksusem od przesieki,

dziewczynki na barykadach obnażają się

dla obcych…

Szczek! Szczek! Nad III Rzeczpospolitą…

wejście przez ścięty dąb,

wejście przez białego konia,

modny, nowojorski, serialowy koń,

a skoty stalowe układu poszły w las

na przeczekanie.

Nad Nilem

Ohydne nazwy tworzą aureolę fantazji

wokół sennego ołtarza pragnień,

sine brwi, miecz, skrzydła,

wyjście poprzez nozdrza,

sama błona między palcami

nie czyni jeszcze nietoperza,

nad rzeką spotkanie,

ona w czerwonych spodenkach

mówi jak dziecko,

sitowie zamiera, gnije

nad Nilem szlam,

w koszu płód martwy

naszej poronionej miłości.

Siedzisz mi na głowie

Mam gdzie ciebie ujrzeć,

w kąciku, w szafie,

deska ma dziurkę,

w pięcioletniej głowie się zmieści

twoja fizyczna miłość,

wchodzisz we mnie przez dziurkę w desce,

pozostajesz na zawsze,

siedzisz mi na głowie

owiniętej twoją sukienką,

nawet wtedy, gdy przechadzam się

w holu dworca lotniczego

pełnego pasażerów i terrorystów,

kot się łasi do mojej walizki,

otwartej jak sezam,

z której wypada twoja bielizna.

Czerwony Kapturek

Odpychać i świecić przykładem,

w zajadłość wejść i wrócić pod wieczór,

wycofując się tyłem z krasnej apokalipsy,

wywołano wilka z lasu po to, by

Czerwony Kapturek go uśmiercił —

jaki kapelusz z piórem nakryje traszowców?

W postrzępionych waciakach,

dym czernieje w oknach,

sadza czernieje w oczach, z Archipelagu GUŁag

wracają prawdziwi, metalowi rycerze —

w prawdziwych zbrojach i kolczugach —

mały Karol uwiódł Wielką Europę,

którą stworzył Wielki Karol,

i zmalała do rozmiarów Podziomka,

dzień na wagarach nad zalewem wapna —

czy to, czy coś, ale co?

Jak ucieczka z seminarium przyszłego kata Wschodu,

dzień na wyścigach za blokiem,

mali i duzi w nonszalanckich pozach —

co z nich wyrośnie, już nie genseki,

kto kocha matkę, partię, ojczyznę, armię?

Tam jest podłoga, tam jest dół,

a tam góra, tam jest powietrze,

pustynie zostają za drzwiami w duszach zamkniętych,

teraz ludzie niech noszą balony i chodzą w morwach,

wychodząc na scenę, zakładają czerwone peleryny,

plastykowe świecące zbroje

i trzymają na postrach widły z masy solnej.

Ornat

Skocz po konia,

wyobraźnia poda ci lejce,

kułak na wozie,

ktoś w topolach stoi z batem,

słońce nad holenderskim nastrojem

jak wiatrak roztańczony,

małe eksplozje spod kołysek,

żółw osiodłany,

mała stadnina,

boberek za ogon powieszony w pułapce,

ależ ogrom pracy, Zuzanno,

Stany Zjednoczone też mają

już za sobą obozy koncentracyjne —

jak Rosja, Francja i Niemcy —

czy tylko Polska i Watykan

nie będą koncentrować na wyspie tej?

Łamigłówka filozofa na Greckiej,

wskoczył do studni mądrości,

a tam nie ma wody ni żyły wodnej,

to lita skała,

delfiny z jaskiń podwodnych

na falach wokół łodzi,

dziś nasze wioski bez kóz,

już nie podpadają pod Cyklady bez studni,

owce dają szansę pokojowi, jeżeli

świeci słońce i wspina się mozolnie na grań,

złote konie, konie z kamienia, mięsne konie

jak maszkarony katedr,

koła toczą się, minęły ziggurat-piramidę-kopiec,

marzenia się spełniają,

pieni się morze greckie w głowie dziecka,

dziecko woła — demokracja —

echo odpowiada — kracja —

kamień leci przez wieki,

sam orzeł, ten sam jednogłowy,

matka słoneczna, wschodnia,

siedzi na kolanach dziecka z zachodem w oczach,

mały ksiądz wyjechał z kościoła autem,

ten duży wjechał tam przez wieki głodu,

mały ksiądz biznesu na Wiejskiej uprawia coś,

ładny kolec wojska kłuje rzeki,

srebrne kręgi na nich,

srebrny czubek terenu,

gąsienica brązowa,

pasterze w pancernych wozach

opuścili Wilno i Kujbyszew,

wozy wjechały w lasy nieznane,

pozory zmyliły radary,

gdy filozof zbudził się w dziecku,

Jezus Chrystus wyjrzał na świat

przez dwa okna małego czasu,

na kwiaty, stuły, na całusy, cmokania

popatrzył jak na słucki pas

i zobaczył ornat.

Wyniki wyborów do Sejmu

Ze snu ich wyłowiłem,

małych żołnierzy dla bajek

pozłociłem i sprzedałem historii,

przyszli wczoraj do moich drzwi,

któryś walnął kolbą w nie,

obudziłem się drugi,

przy drzwiach byłem pierwszy,

przez wizjer wdmuchnąłem sen,

który był tobą,

aby wchłonął i zabezpieczył korytarz,

a sam — z dzieckiem

i z żoną — wyskoczyłem przez okno,

uciekaliśmy przez łąki do lasu,

frunęły za nami jaskółki nowin,

biegły obok sarny,

brzęczały pszczoły,

kuśtykały chochoły,

dopadliśmy pierwszych drzew,

gdy radio podało wstępne

wyniki wyborów do Sejmu.

Galopada

Ledwo dostrzegłem iskrę bożą,

a już zagrałem requiem

i wciąż gram jeszcze w szkole jak echo,

gdzie noc gubi wagę,

gdzie ciasno jest nawet Scytom i Tatarom,

tam pójdę po konie niewybrzmiałego pisma,

nasza wiara potrzebuje galopu słów,

wiatr smaga ciało i gitarę,

jasne kaliny nad białym wapnem,

słoma, wiechcie, kiczki,

niosę w oczach polski skansen —

czy doniosę do schronu w Kętrzynie?

Jedni mają pieśń zwycięstwa,

ja mam kurhan i balladę cieni,

gram i śpiewam sobie,

gdy świat zaczyna galopować —

jak dawniej.

Sodoma

Moja mała, wieje wiatr,

niebieski przechodzi w szafir,

zimny płyn w kryształ,

żywica kapie z osierdzia,

Saladyni sztuk,

polscy muzycy,

polscy stalinowcy,

śledzie szepczą o czymś

za Lublinem,

za Rzeszowem,

za Lubartowem,

za Równem,

za koniem jak Kozak

biegnij pod wiatr.

Wykradziono ze stepu energię elektryczną

Wykradziono ze stepu energię elektryczną,

przerzucono nad górami i wodami,

Sodoma wyzwoliła się z gitar

dzięki solance ze zgnilizny moralnej,

słyszę, jak węgierskie konie

idą, parskając, do wodopoju,

Krywań rozsypuje się,

kamienie toczą się na krakowski rynek,

Tatarzy u stóp Wawelu poją konie w Wiśle,

Arpadzi wkraczają do Bawarii, a Bułgarzy na Bałkany,

Sodomę odkopują Izraelici,

świeci hałasem i ostrzega środkową Europę.

Kruchy premier

Skrajny racjonalizm

to jak gorący osioł

w grubszych rurach, mały

sąsiad kapturkowych sędziów

do wczoraj chętny, czarny

w okultyzmie się zawahał i stanął,

jakby w wiśniowym sadzie zajął armaty,

ze skał runął w burzliwe fale,

ona była zawsze w jego pamięci,

lecz one, małe ludki, obwołały roki gajone,

wyfrunęły, zostawiając smród,

jasny dzień po błyskawicy,

jak zeschły liść spływa z lasów karpackich,

nieznośny suchy milicjant czernieje, spadając,

wielkie, kąpiące się w keczupie,

wystają rybie głowy z psychologicznej pamięci,

świeć się, krzyżu, ponad stepem Południa,

jedź, czołgu, rydwanie, pędź,

senna sowa w dziupli w wierzbie,

gdzie pali się próchno, świeci w noc

dym, żar i jakieś błędne ogniki,

ze wsi przychodzą do miasta nastroje,

tam, gdzie powodzie wchodzą w zboża,

głodny anioł czeka na falę w czerwcu,

wszystkie grupy ludności tubylczej walczą ze sobą o dynie —

prawie wszystkie, prawie wszystkie —

kruchy premier ze wsi, jak marionetka ze słomy,

czeka na ruch mistrza z wiadomej ambasady.

Sam dawno

Sam dawno nie byłeś,

nie byłeś też na dnie,

chciałeś długich, głupich chwil,

chciałeś pustych pokoi i krajobrazów,

zagwizdał bat

niewprawną ręką zakręcony,

podszedłeś bliżej,

popatrzyłeś — jak dawniej — zaciekawiony,

uniosło się spojrzenie pełne winy,

trąbka zagrała przed twoim nosem,

przemaszerowały miedziane żurawie

przed twoim zmiennym losem

i sam zostałeś

z raną ciętą na czole.

Wieczorem wybaczamy wraz

Odkąd śnieg spadł na rzęsy twojej nocy,

mieszkam z tobą,

gdzie gwałtem wzięta piekarnia

wzywa chlebem świt,

jeszcze opłotki metropolii,

jej kurne biurowce i malwy na skrzyżowaniach,

zamiast znaków i sygnalizatorów,

marsz dzielnych legionów,

jeszcze rytm i pieśń ich,

i w naszym spaniu pojawia się odrobina ciepła,

koronki, brody bojowników, piersi matek polskich

w ten zimowy wieczór podziwiamy wraz

na niebie,

od gwiazd oddalają nas rzęsy,

biały niedźwiedź robi sobie zdjęcie

z wąsatym przywódcą,

potem defiluje naturalnie zgarbiony

w kierunku alei zasłużonych,

gehenny ciemnej obozy

zniknęły w jaskini historii,

a po chwili wyleciały z niej gołębie,

zagdakały kury

i nie zaparł się siebie Polak na szczęście,

a my razem zapieramy się siebie co dzień

i wieczorem wybaczamy wraz,

by zaistnieć mogły ugody gorące, serdeczne,

mrówki jadalne na ścianach salonu,

w naszym pokoju błogim

nietoperze, byki, półksiężyce

na witrażach pracowitych dni,

jakże dawno odeszli stąd

ci, co poszli walczyć pod Pszczynę,

ginąć za Ukrainę, krwawić za Londyn,

dzisiaj nasze spadochrony czekają w kącie,

a my idziemy do łóżka,

popijamy wysowiankę, wyłączamy silniki tankietek,

piekarnia dymi, chrzęści, dzwoni, mruga

jak krążownik na redzie naszej młodej wolności,

ledwie tuląc się do siebie,

dostrzegamy, jak podpala las

kolejny pijany piekarz.

Attaché na stepie kozaczym

Attaché nasz na stepie kozaczym,

którego okiem jest sicz,

gdzie w małej salce kukułki

znoszą jajo czerwone,

kiełbasy wiszą przyczepione do żyrandoli,

dzięki wentylatorowi rozwiewają się włosy żony chana

wciąż w seraju nieuporządkowania,

orzeł usiadł na wieży kościelnej,

słowa myszkują jak ambasador usłużny,

więc orzeł spada jak piorun,

czerwony kogut malarski przyjechał już,

śpijcie mieszczanie spokojnie,

gęsi czuwają na murach,

jaja i pióra w chutorach,

gdzie kukułka odlatuje na podrzut,

z lewa, lekko na prawo, w dół,

prezydent nasz okrąża radzieckie sputniki,

tym razem wszystkie

śledzie wychylają się z cholew,

kangury z konwi najazdów,

urocze słowa na konferencji prasowej ministra,

attaché warknął, wskoczył,

zsunął się w dziupli jak sowa,

mały wóz strażacki,

małe planetoidy w gniazdach,

na stepie wolności kozaczej —

uporządkowanej ledwo dyplomatycznie.

Odczarowana

Ja wolę tę mniejszą żabę,

a dzisiaj wysmażono mi raka jak dinozaura,

fala przyniosła długonogą dziewczynę —

karę za słońce i wiatr na twarzy —

wolę żabę?

Za to las przyjdzie do tych schodów

i położy się na nich — czerwony jak rak —

by zgnieść cię, czy nieść?

W zamian — skazany

za kaptur zły —

Бесплатный фрагмент закончился.

Купите книгу, чтобы продолжить чтение.