Z mocy kosmicznego wiatru

Бесплатный фрагмент - Z mocy kosmicznego wiatru

Generowanie idei twórczych i dzieł sztuki przez dialogiczną narrację epizodów: obserwowanych, myślanych i czynionych

Электронная книга - 6.83 ₽

Объем: 317 бумажных стр.

Формат: epub, fb2, pdfRead, mobi

Подробнее

Przedmowa

Dzieła tak trwałe, tak monolityczne jak obraz olejny, fresk, mozaika, rzeźba kamienna czy metalowa mogą obejść się bez ich opisów, dokumentacji, rejestracji i tym podobnym. Wszak bywają dostępne w oryginałach wiele lat, wieków, a nawet — tysiącleci.

Natomiast dzieła bardzo nietrwałe, ulotne, procesualne jak na przykład performance, instalacja, obiekt efemeryczny — wręcz błagają o to.

Uprawiając całymi latami tego typu sztukę, dobrze wiem, jak tego jest mało lub zgoła — nie ma wcale, co skazuje wiele dzieł tej sztuki na niebyt czy kaleką, urągającą prawdzie egzystencję. Przez to raczej nie mają szans w konkurowaniu na rynku nowoczesnych idei i znaczeń, jakie kształtują świat współczesny.

Rozmyślając o tym, wyciągnąłem wniosek chyba dość inspirujący, iż sytuacja sztuk efemerycznych naprowadza nas na potrzebę, a nawet konieczność tworzenia podwójnego: tworzenia wykonawczego i tworzenia opisującego owo wykonawstwo, gdyż tak naprawdę stanowią one, bodaj zawsze, nierozdzielny duet, jakkolwiek bardzo często mocno zakamuflowany. Sztuki sceniczne mają swoje didaskalia, filmowe — scenariusze, czasem historię realizacji.

Stąd wziął się mój pomysł, by wspomnianą podwójną twórczość (gdy tworzę ulotne dzieła) zawrzeć w konwencji książkowej. Zapragnąłem tego tym bardziej, uświadamiając sobie zresztą już od jakiegoś czasu, że książkę uważam za rodzaj odwiecznego domowego zacisza z płonącym ogniskiem myśli twórczej, strzelającego raz po raz językami różnych narracji: monologicznych, dialogicznych, wielogłosowych i innych.

E.Ł.

Wstęp

Wstępu miało nie być. Jednak po kolejnym i kolejnym przejrzeniu tekstu mającego się stać zawartością tej książki postanowiłem inaczej. Znalazłem go nie takim, jakim być powinien.

Pierwszą reakcją na to był tumult w głowie, alarmistyczna mobilizacja myśli urządzających sobie całonocne narady. Nie zabrakło natarczywych podszeptów, aby rzecz napisać od nowa. Upłynął szereg przykrych dni.

Wreszcie w pewnym momencie zrozumiałem, że zaradzić temu mogą kolizje, które mają przecież moc formotwórczą największą na świecie, o czym sporo dowiedziałem się, tworząc niedawno nową ontologię. Bez kolizji nie byłoby żadnego tworzenia i żadnej rzeczywistości. To było to. Szkoda tylko, że nie wpadłem na to odrazu. Lecz odkrycie tego gapiostwa uświadomiło mi jeszcze jedno, że wiedza, będąc w naszym posiadaniu, tylko wtedy nas znacząco ożywia, gdy nie spoczywa spokojnie, lecz gdy drapie, gryzie, trzaska, uderza czy łaskocze.Skoro uprzytomniłem sobie powyższe, wpadłem na pomysł konieczności przeprowadzenia procesu naprawczego tekstu przez — o paradoksie — zbombardowanie go pewną ilością ładunków nowej wiedzy, którą będę musiał jakoś zdobyć lub znaleźć u samego siebie w dawno nieodwiedzanych zasobach. W ten sposób spowoduję na obszarze tekstu szereg znaczących kolizji, które rozerwą zastany układ, dając asumpt do ułożenia się nowej struktury, przy czym pierwszorzędną rolę będą odgrywać czytelnicy. Bez ich aktywności nic z tego nie wyjdzie.

W oczach autora zabieg sprawdził się, a czy sprawdzi się w oczach innych czytających, osądzicie Wy sami. W każdym jednak razie jest to eksperyment, który chyba warto poznać. O ile wiem, nikt tego wcześniej nie zastosował.

Rozpoczynając akcję, ograniczę się do wskazania tylko miejsc kolizji i dostarczę pakietów-ładunków nowej wiedzy przeznaczonych do rażenia.

Tedy, już nie zwlekając dłużej, ustanawiam i poniżej prezentuję formę znaku, który swą obecnością będzie wskazywał niczym herold, że to, co idzie za nim, jest nadzwyczaj ważne, jest rozrywającym ładunkiem. Wszakże sam znak nie jest tu ważny. Za to bardzo ważną rzeczą może się okazać historia, którą opowiem w związku z jego wyborem.

Z cenną pomocą pospieszyła mi wiedza będąca konsekwencją wcześniej opracowanej przeze mnie ontologii, o której już wspominałem. Otóż na przykład prostokątny całkowicie czarny obraz, gdy patrzymy na niego nieuzbrojonym okiem i bez głębszej teoretycznej wiedzy na temat widzenia i funkcjonowania bytów w przestrzeni, będzie przedstawiał się nam inaczej, niż gdy tę dodatkową wiedzę będziemy mieli. Sądzę na podstawie mej ontologii, iż w tym drugim przypadku obraz ów będzie tak wyglądał jak poniżej.

Przezroczystość przestrzeni, w której odbywa się akt widzenia, warto sobie uprzytomnić w tym momencie, nie zawsze spełnia (choć w przeważającej mierze — tak) wysokie wymogi. Zaś patrzący najczęściej żywią głębokie mniemanie, że nic — ani w wymiarze duchowym, ani fizycznym — nie wydobywa się z nich samych w tym czasie i nie zawisa w przestrzeni między ich zmysłami i oglądanym obiektem. Dalej: że nic nie tryska ku nim z oglądanego obiektu i nie przekształca ich widzenia i umysłowego mniemania. Tymczasem, dokładniej biorąc, tak nie jest. Wynika to z wiedzy o kolizjach i o strukturze jednostkowych bytów, które zawsze są trójskładnikowe — są trójmentami.

Żeby widzieć obraz optymalnie dobrze, musimy patrzeć na niego frontalnie, ustawiając wzrok na przeciwko jego geometrycznego środka w stosownej odległości i zadbawszy o dobre jego oświetlenie. Spróbujmy tę sytuację zobaczyć na kolejnej ilustracji.

[Nim czytelnicy sięgną po książkę z moją ontologią, już teraz wyjaśnię, że każdy byt (nazwijmy go źródłowym), nieustannie zderzając się z innymi bytami, doznaje kolizji powodujących powstawanie śladów na jego ciele. Takie ślady nazwałem piętnami. Natomiast kolizje o wiele mocniejsze powodują odkształcenia w strukturze środowiska, które tworzą zbiorowiska wielu bytów. Takie ślady w strukturze przestrzeni nazwałem fragtorami (bo pewna ilość bytów i ich fragmentów na skutek silnego uderzenia porusza się w przestrzeni razem po jakimś torze). Można je znaleźć po obu stronach każdego obiektu, z przodu i z tyłu]. Ale dopuśćmy do głosu ilustrację.

A zatem wytłumaczenie formy prostokątnego obrazu w oglądzie frontalnym, jaki na początku został pokazany, jest następujące:

A więc mamy obraz, co prawda ze znakiem zapytania, bo raczej okazuje się on rzeczą bardziej skomplikowaną, niż dotąd myślało się o nim, ale nie mamy znaku, który teraz jest nam potrzebny. Nie mamy? A właśnie, że mamy! Jest nim po prostu obraz ze znakiem zapytania,

który z numeracją zamiast pytajnika w swym centrum zostanie umieszczany w siedmiu odpowiednich miejscach w dotychczas napisanym tekście, aby zwiastował nadejście uderzeń, kolizji. Tuż za nim będzie można dojrzeć ładunek mający spowodować owe kolizyjne zdarzenie.

Pora w takim razie na prezentację konkretnych ładunków — zbitek informacyjnych (czy inaczej: pakietów wiedzy) przeznaczonych do rażenia nimi zaznaczonych miejsc na wskazanej stronicy.

Ponieważ doszło do ustalenia, że wszystkie ilustracje w książce mają być czarno-białe, to dobrze by było, żeby „Wstęp” pokazał swoje — w kolorze. W sumie chyba nie zaszkodzi, że te same ilustracje wystąpią w dwu wersjach kolorystycznych, a na pewno pomoże w lepszym uświadomieniu sobie nagle powstałej sytuacji.


Ładunek 1

Ładunek ten został wysłany na stronę 30—31, to jest tam, gdzie znajduje się opis niewielkiej ulicy z posesją strzeżoną przez wściekle ujadającego psa i gdzie nadjeżdżająca ciężarówka powaliła na ziemię starego człowieka zwanego Escem.

— Ładunek ma formę, jak widać, sztucznej komety szybującej w górze nad polami.


Ładunek 2

Trafił na stronę 73, to jest do znajdującego się tu opisu wnętrza obiektu napotkanego przez Escego na bezdrożach, to jest na terenach, które on sam nazywa bezdrożami.


Ładunek 3

trafił na stronę 94, to jest w miejsce, gdzie tekst mówi o sytuacji Escego po opuszczeniu obiektu i znalezieniu się w otwartym terenie, w obliczu burzy.


Ładunek 4

trafił na strony 128—129, to jest w tym miejscu tekstu, w którym mówi się o spotkaniu Escego na polu z Jakotakimi, właścicielami tego pola i twórcami dziwnego obiektu, okazującego się rzeźbiarskim dziełem sztuki.


Ładunek 5

znalazł się na stronach 130—132, to jest — wtargnął w okolice tego miejsca w tekście książkowym, gdzie przedstawiony został przebieg bardzo nietypowego towarzyskiego spotkania.


Ładunek 6

Skierowany został na stronę 251, to jest tam w tekście, gdzie możemy się dowiedzieć, jak przebiegało spotkanie-przyjęcie na etapie trzecim (trzeci to tutaj najbardziej bliski stopień spotkania).

Ładunek 7

Przeznaczony jest na sam koniec tekstu: strony 313—317. Może z tytułu magii siódemki i tego, że jest to ładunek ostatni, zdecydowałem, aby był bardziej rozbudowany — czwórczłonowy.


Pierwszy człon, strony 313—314


Drugi człon, strony 314—315


Trzeci człon, strona 315—316


Czwarty człon, strona 316—317

1. Kosmiczny wiatr wyrywa z zasiedzenia każdą rzecz, człowieka — też

Kosmiczny wiatr wdziera się do wnętrz mieszkań, szpitali, uzdrowisk, świątyń, uniwersytetów, teatrów, baz wojskowych, grobów, a też do wnętrz naszych ciał i naszych światów mentalnych. Słowem — wszędzie. To wietrzny i zarazem wieczny łącznik z nieskończonością istnienia niepowtarzalnej Nieskończoności. Przynosi inność. Zamazuje wypolerowane powierzchnie danych naukowych. Sieje…, intensywnie sieje pył bezdroży, użyźniając wszelką przestrzeń. Dokonuje nieskończonej ilości interwencji, które w rzeczy samej są naturalnymi kolizjami.

Zaczynam od poinformowania czytelników, iż czuję się, jak prawdopodobnie większość ludzi, niemal non stop na różny sposób dotykany przez krążące w świecie mniejsze i większe okruchy tej wiedzy, która w jakimś przynajmniej minimalnym stopniu jest inna od tych jej okruchów już przeze mnie posiadanych, zapamiętanych, wyczerpująco przepracowanych. Nadmienię dla porządku, iż „dotykanie” zaliczam do łagodniejszej odmiany kolizji, ale — kolizji. Są one podstawowymi zjawiskami Bytu w ogóle, umożliwiającymi jego żywe, realne istnienie — to jest istnienie w ruchu i zmienności. Zatem doznane dotykanie ludzkiej psychiki przez wspomniane okruchy wiedzy według mego rozeznania jest wszczynaniem jej reakcji na to, co ta wiedza mówi. Naturalnie wiedza jest obecna w nas w różnym stanie: w stanie krzyczącym, w stanie nikłego przypomnienia, w stanie zagłuszenia przez inną czy odtworzoną zaledwie z lichych poszlak. Jest tą, którą się bardzo często uwielbia, ale i tą, której się nienawidzi, lekceważy, w którą się nie wierzy lub za którą oddałoby się życie. Ponadto jest rzeczą naturalną, iż przemawia ona do nas bardzo różnie w zależności od miejsca i czasu zetknięcia się z nią, w zależności od stanu naszego organizmu, nastroju, osiągniętego wieku życia, wykształcenia i tak dalej.

W oczach ludzi wyjątkowych pod względem osobowości, jakich wciąż można jeszcze gdzieś spotkać, bezdroża są uosobieniem warunków twórczego raju — po prostu wspaniałą perspektywą niecodziennych eksploracji. Eksploracji w sobie i na zewnątrz, lecz wiąże się to też z wielkim trudem.

Kosmiczny wiatr — wspiera bezdroża i twórców, popycha ich ku sobie, jakby wyczuwał podobieństwo ich chłonności.

Wraz z postępem nauki i techniki przeciętne życie większości ludzi staje się dłuższe, wygodniejsze, natomiast pierwotnie naturalne bezdroża na ziemi — coraz mniejsze, coraz rzadziej spotykane i okazują się leżeć coraz dalej od szlaków uczęszczania ludzkiej uwagi. Ich lokalizacja staje się stopniowo coraz bardziej nieokreślona; mało kto ma na ten temat coś sensownego do powiedzenia. Nierzadko stwierdza się, że podobne stany terenów należą już do przeszłości. Zatem poszukiwanie ich przez kogoś żywiącego do nich szczerą fascynację staje się rozpaczliwym miotaniem się w tę i w tamtą stronę pośród bezbrzeżnej mgły. Jeśli jednak czasami uda się komuś do nich dotrzeć, okazują się tylko niewielkimi skrawkami w stosunku do tych ogromów, jakie pamiętane były przez ludzi poprzednich pokoleń. Lecz pierwotne bezdroża nie wyczerpują tego pojęcia, albowiem bywają jeszcze bezdroża, które można samemu ustanawiać. Oczywiście nie każdemu jest to dane. Trafia się to ludziom niepospolitym i w okolicznościach wyjątkowych. Przede wszystkim w obliczu terenów pociętych drogami błędnych zapędów, terenów wyeksploatowanych zachłannością, terenów zatrzaskujących się przed możliwością rozwoju.

Jest człowiekiem z tego pokolenia, które przed siedemdziesięciu laty było tak bardzo liczne, tak entuzjastyczne, tak hałaśliwe. Dziś już mocno przerzedzone, osowiałe. Odległości między każdym z jego przedstawicieli zrobiły się bardzo duże i wciąż rosną.

W nagłym przypływie refleksji zauważa sam przed sobą, że dla dobra postawy twórczej przestrzenie między ludźmi jego pokolenia wraz z wypełniającymi je młodszymi rocznikami można, albo nawet trzeba, traktować jako bezdroża. To spostrzeżenie zdaje się sumować wiele ważkich przygód jego życia i pozwala uświadomić sobie szereg istotnych wniosków. Przede wszystkim to, że bezdroża podsycają eksplorację, poznanie; napawają nadzwyczajną ekscytacją. Dobrze eksplorowane nie ustają w szczodrości.

Ból twórczy ogarniający wiekowe organizmy robi się coraz dłuższy i coraz rzadziej doprowadza do narodzin nowych dzieł. Dlatego oblicza sędziwych twórców tchną tak często smutkiem i żalem. Stąd też potrzebują oni oderwania się od znanych, schodzonych, zatłoczonych dróg, bo inaczej czeka ich tu tylko wzgarda pędzących bez opamiętania lub katastrofa. Potrzebują kolizji, to jasne, lecz niekatastrofalnych dla siebie.

Na parapecie okna — przy którym rozsiadł się na wyściełanym taborecie człowiek w podeszłym wieku — leży otwarta książka. Czyta ją. Lecz czytanie idzie mu nierówno: to wartko, to leniwie; od czasu do czasu zamiera zupełnie.

O! właśnie w tym momencie wzrok ześlizguje mu się z książki i wypada za okno, leci ukosem w dół z wysokości dziesiątego piętra. Na dole uwagę przykuwają sylwetki trzech złomiarzy. Są jeszcze nie tak starzy, jak wstępnie oszacował; zapewne mieszczą się w przedziale pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Każdy z nich taszczy jakieś żelastwo; chwieje się i zatacza. Dwóch z nich niesie, ale każdy osobno, dwie chyba czterometrowej długości rynny dachowe. Nie bardzo mogą je utrzymać, bo każda z nich, niemal bez przerwy tracąc balans równowagi, wykonuje inny ruch niż druga i wysmykuje się z trzymającego ją uchwytu. Obaj są zadziwiająco, jednakowo nieporadni. Spożyli alkohol? Trzeci, choć dźwiga stosunkowo niewielką ramę, wprost ugina się pod ciężarem, co wskazuje, że zużyto na jej wykonanie o wiele więcej metalu niż na rynny. W pewnym momencie kładzie ją obok i ciężko siada wprost na gołej ziemi, a jest chłodny marzec, mokro. Pozostali też się zatrzymują, odkładając na ziemię swoje rynny, ale nie siadają. Zapewne wymieniają ze sobą jakieś uwagi; może przeklinają. Jest za daleko, by mógł ich słyszeć, tym bardziej, że słuch mu się ostatnio pogorszył. Gdyby był razem z nimi, nie pozwoliłby tamtemu siedzieć na mokrej ziemi.

Po dziesięciu minutach siedzący podrywa się i wszyscy jak na komendę ruszają w dalszą drogę.

— Oni też idą przez życie na swój „niepowtarzalny sposób” — wymamrotał. — Tyle tylko, że ta niepowtarzalność należy do najbardziej pospolitych. Ot, chociażby teraz, w tym momencie: chociaż idą na przełaj, a właściwie bardzo nikłą ścieżką przez tereny leżące pomiędzy nędznymi budynkami stojącymi bez ładu i składu na zapleczu regularnie zabudowanych ulic, idą tak samo jak ci, co poruszają się po autostradzie, a nie jak ci, co wędrują przez bezdroże. Dlaczego? Bo jedni i drudzy poruszają się po z góry wyznaczonych trasach; ani ich nie wytyczają, ani tworzą — przychodzą „na gotowe”.

Obserwator sądzi, że pod tym względem nie różnią się od większości z pozostałych ustandaryzowanych obywateli tego miasta. Jedni przemieszczają się z domu do fabryki czy biura i z powrotem, zawadzając o sklep spożywczy, drudzy: z jakiejś nory do punktu skupu złomu, a potem do sklepu alkoholowego. Bezdroża w ogóle ich nie interesują.

Po przeczytaniu jeszcze dwóch zdań z rozłożonej książki i ponownym łypnięciu okiem za okno, gdzie nic się nie zmieniło, tknięty zostaje przez wcześniejszą myśl, iż bezdroże można sobie samemu sprawić nawet na najbardziej industrialnym terenie. Wystarczy zignorować wysoką ocenę jego dotychczasowego dorobku i rozciągnąć nad nim mapę swoich imaginacji.

— Poza tym — mówił do siebie — bezdroże w świecie i bezdroże we mnie — mocą presji natury światowej skazane są na wpadanie na siebie. To pewne. Natomiast, czy będzie to forma delikatnego zetknięcia się, bolesnego zderzenia czy roztrzaskania na proch — trudno powiedzieć. Na ogół, gdy organizm robi się słabszy, co z reguły przypada na podeszły wiek, nawet stosunkowo drobne kolizje bywają druzgoczące. Najczęściej jednak nie powalają od razu całego organizmu, lecz uszkadzają tylko jakąś jego część czy zupełnie niewielką cząstkę. Za jakiś czas następną, potem następną i tak dalej.


Wraca do czytania. Narrator — zapewne alter ego autora — właśnie stwierdził, że każdy twórca powinien mieć całkowitą wolność co do kreacji swych dzieł. I na przestrzeni kilkunastu stron snuje enuncjacje na rzecz niedopuszczalności krytyki z tą opinią. Przy tym ani słowa o odpowiedzialności za wytworzone artefakty wobec innych ludzi, nie mówiąc już o odpowiedzialności wobec bytów nieożywionych — fundamentu istnienia. Na takie rozumowanie w czytającym powstaje opór: dlaczego nie odróżnia się tu słowa od rzeczy, którą ono reprezentuje? Tylko reprezentuje (!). Przecież słowo „wolność” jest, lub bez trudu może być, figurą idealną, absolutną, podobnie jak geometryczny punkt w nauce, natomiast wolność mająca postać stanu czy zdarzenia występującego w świecie realnym przenigdy nie może być idealna, jednoznaczna, absolutna. Punkt w realnym życiu wymaga dodatkowych dookreśleń, uzgodnień, porównań przykładów, inaczej nie wiadomo, o jak duże miejsce może chodzić. Zatem idealiści to utopiści, którzy muszą być powstrzymywani w zamiarach wcielania swych przekonań w życie.

Kątem oka spostrzega za oknem trójkę zataczających się mężczyzn. Czyżby byli to ci sami? Tak szybko by dopięli swego?

— A ja?… — zwraca się sam do siebie. — Najwyższa pora, bym sięgnął po mój alkohol.

Ma na myśli imaginację. Działanie nastawione na ten cel należy poddać presji nieustępliwej woli.

— Ale co może być tym działaniem?

— Działaniem tym będzie… powiedzmy, najpierw to, że z zamiarem ustalenia go trzeba udać się poza tereny miasta, na pole i do lasu. Oczywiście nie w sobotę czy niedzielę, kiedy wałęsają się tam różni weekendowi spacerowicze ze swymi pieskami.

Musi to zrobić jak najszybciej, bo to, co się dzieje po komorach i po korytarzach jego umysłu, jest nie do zniesienia. Wytworzył się tam rodzaj wiru sypkiej materii wciskającej się w labirynty dróg, kędy chadzają twórcze myśli.

Więc zrobił, jak pomyślał.

W kilka minut znalazł się w windzie i zjechał na parter — poziom najludniejszy na świecie; dosłownie i w przenośni. Parterowość… dużo by mówić…

Tu, na powierzchni padołu ziemskiego, ruch horyzontalny mnożąc się i różnicując z rzadko spotykaną zaciekłością, obrał sobie za swą najmilszą ojczyznę. Jednakże ojczyzna ta przez niepohamowaną rozrodczość zamieszkujących ją ruchów poziomych staje się rodzajem przedpiekla. Teraz są godziny wczesnoprzedpołudniowe i z przemieszczaniem się nie ma większych kłopotów, ale później… — lepiej nie mówić.

Jest mglisto i dżdżysto. Szyby w tramwajowych oknach zaparowane. Niektórzy porobili sobie okienka podglądu. Migoczą w nich odmiany szarości. Twarze przed okienkami także szare. Szarość przygląda się szarości, podgląda ją i przegląda się w niej. Parterowość podaje ręce szarości.

Po pół godzinie wnętrze tramwaju pustoszeje, za jakieś dziesięć minut będzie zupełnie puste.

Wysiada, kątem oka postrzega po prawej stronie ulicy znany sobie budynek mieszczący niegdyś dwa sklepy, teraz obracający się w ruinę, pusty. Okna i drzwi zabite na krzyż poczerniałymi deskami, ze ścian tynk odpada płatami na stary spękany chodnik, który zapewne bardzo rzadko jest sprzątany. Niemiłe wrażenie szybko wsącza się mu do serca i budzi żal. Dowody przemijania w ostatnim czasie jakby specjalnie często eksponują się przed nim w nadliczbowych ilościach i w coraz bardziej dojmujących obrazach. Odwraca wzrok.

Dochodzi do miejsca, w którym należy przejść na przeciwległą stronę ulicy.

Przechodzi.

Po paru krokach, zerkając jeszcze raz na zrujnowany budynek, mija ogrodzony nowym, żelaznym płotem dość rozległy kompleks magazynowo-transportowy. Wszystko tam prawie nowe: budynki, asfaltowa nawierzchnia na placu, lampy oświetleniowe. Skręca w lewo w zaniedbaną raczej uliczkę niż ulicę okoloną z jednej strony poczerniałym i gęsto poszczerbionym murem z czerwonej cegły, stanowiącym jedną ze ścian nienaturalnie długiego budynku przedsiębiorstwa tramwajowego. Po drugiej stronie tejże uliczki ciągnie się jeszcze dłuższy od tego muru pełen dziur płot wykonany z niezbyt grubych płyt betonowych. Dziury pozatykano byle czym: kawałkami blachy ocynkowanej, deskami, odłamkami betonowych płyt, strzępami starej plandeki samochodowej i temu podobnymi. Płot ten mimo mankamentów i raczej niemiłego wyglądu, chyba ostatkiem sił odgradza, a częściowo i wysłania przed oczami ciekawskich, dogorywający tabor szynowy i mury wiekowych hal zajezdni tramwajowej.

Nie może powstrzymać westchnienia, bo zaledwie kończy się długi płot, a już z przydrożnych krzaków, prawdopodobnie samopas wyrosłych, wyłania się następna ruina-pustostan. Jej kondycja jest jeszcze gorsza niż tej posklepowej. Szyby w oknach pobite, a do poczerniałych ram od wewnątrz przybito kawałki zbutwiałych desek i dykty. Większość tynku ze ścian musiała odpaść już bardzo dawno, bo odsłonięty mur przedstawiał przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Zaprawa murarska spajająca cegły w znacznym stopniu ulotniła się, a sterczące cegły wierzchniej warstwy, jeśli nie wypadły, to stały się czymś, co przywodziło na myśl spiczaste resztki spróchniałych zębów koloru zakrzepłej krwi.

— Żadne westchnienie czy akt najszczerszego żalu tego procesu nie powstrzyma… — konkluduje. — Dzieje się tak ze wszystkim od zawsze. I od zawsze postrzegane to bywa niezmiennie jako absolutnie coś złego, z czym należy bezwzględnie walczyć… A przecież! a przecież, jak mówiła mu świeżo zaakceptowana idea, rozdrabnianie bytów wiedzie w naturalny sposób do lepszej integracji materii, która stanowiła ich ciało. Zaś nowe ciało utworzone z lepiej integrujących się ze sobą fragmentów (bo bardziej rozdrobnionych) jest ciałem wyższych możliwości.

Przeważnie nie dostrzegano tego, że ulubiony przez każdego proces gromadzenia pożądanych rzeczy wokół siebie i w sobie jest na trwałe połączony z nienawistnym procesem ich tracenia. Co gorsze: do bardzo rzadkich wyjątków należały chwile uprzytomnienia sobie zachodzenia obydwu procesów w obrębie własnej cielesności i duchowości — siebie się zyskiwało i siebie traciło.

W archaicznych czasach pierwotne emocje i atawistyczny strach przed nieznanymi mocami nakazywały proste odreagowania w postaci fizycznego odwetu, jeśli to było możliwe, lub w przeciwnym wypadku stosowania magicznych zaklęć czy odprawiania modłów.


Stary człowiek — którego widzieliśmy kolejno: jak patrzył z okna, jak opuścił mieszkanie, jak następnie dojechał tramwajem na końcowy przystanek i zaczął iść. Ów człowiek nazywany będzie przez nas Escem, co wzięło się z wymawiania litery „s” (es) — stojącego na początku słowa „stary” i „c” (ce) — stojącego na początku słowa „człowiek”. To pomysł jego samego, czego dowiedzieliśmy od małżeństwa Jakotakich, o których wkrótce będzie mowa.

Esce, stojąc przed ruiną, naraz zaśmiał się w głos:

— Ha, ha, ha… stary człowiek… (SC) przed starym domem (SD) na starej ulicy (SU): Esce przed Esde na Esu. Trzy ruiny: jedna chodzi, druga wali się, trzecia leży dziwnie odrętwiała.

— Stanąłeś — zwraca się do siebie — wobec konstatacji, iż za zło powinny być uważane raczej rzeczy, stany i postępowania — niezgodne z tokiem naturalnego rozwoju, łamiące prawa przyrody. Takie przypadki nader często znajdowałeś w życiu. Dlatego tak bardzo ważne jest poznawanie tych praw i wierność tokowi naturalnego rozwoju, bo wówczas ma szansę wzrosnąć również szansa eliminacji rzeczy złych.

— Tak, szansa wzrasta, rozszerza się, ale przypadki złych zachowań zdają się powiększać jeszcze szybciej od znajomości wiedzy dotyczącej tych praw.

— Otóż to!…

— A dlaczego tak jest?

— Z wielu powodów…, a jest ich naprawdę dużo. Przede wszystkim ludzie w swym postępowaniu bardzo często kierują się błędnymi przeświadczeniami, złudzeniami. Nie wszystkie zakresy z dotychczas zdobytej wiedzy, w tym także naukowej, są bezsporne i wolne od fałszywych naleciałości. Trzeba jednak zawczasu i raz na zawsze wiedzieć, że są niedokończone i że taki ich stan trzeba utrzymać, choćby nie wiadomo, ile pracy się włożyło w ich udoskonalanie, wykończenie. Nie wolno go zamazywać, bo każda porcja rzetelnej wiedzy taką jest. Poza tym, warto ciągle pamiętać, że wiedza naukowa ma wielu potężnych konkurentów w postaci chociażby: wiedzy objawionej, wiedzy opartej o skrajnie subiektywne doświadczenia, wiedzy zwycięzców i wiedzy pokonanych; wiedzy ludzi bardzo cierpiących i ludzi radosnych i tak dalej.

Zapewne powyższy tok rozmyślań przedłużałby się i przedłużał, gdyby nagle nie dało się słyszeć gromkiego ujadania rozłoszczonego psa, dochodzącego z niewidocznej głębi przyległego podwórza.

Po chwili ukazał się on sam w pełnej krasie. Był to potężny wilczur syberyjski, który gnał co sił w łapach, chcąc natychmiast rozprawić się z przybyszem. Ale stanęło temu na przeszkodzie ogrodzenie ze stalowej siatki, którym całe podwórze było szczelnie otoczone. Tym niemniej Esce zadrżał na całym ciele. I nie mógł się uspokoić, gdyż spazm psich przekleństw wyrzucanych w jego kierunku stawał się z chwili na chwilę coraz zajadlejszy, przeraźliwszy.

Więc dość przestraszony, instynktownie wycofał się kilkanaście metrów do tyłu, po czym, nie tracąc z oczu psa, ruszył bystro na drugą stronę ulicy. Wszakże… wtem! — pojawia się szaleńczo rozpędzona ciężarówka… I co?!

Gdyby nie natychmiastowy zgrzyt hamulców i pisk opon na asfalcie, byłoby po nim. Nie zapobiegło to jednak zwalenia go z nóg.

Upadł na jezdnię nieco bokiem. I tak, jak padł, tak w tej pozie pozostał nieruchomy bez najmniejszego odruchu i jęku. Silnik ciężarówki też zamilkł. Jedynie pies pozostał przy swoim, osiągając prawdopodobnie szczyty psiego wokalu.

Czuł się zupełnie odrętwiały, żaden symptom czucia nie zdradzał mu obecności ani jednej cząstki własnego ciała. Wcale a wcale nie chciało mu się wstać. Było mu niemal błogo, pamięć usłużnie podsunęła słowa poety: „Chwilo trwaj”. Powtarzał je bezgłośnie raz i drugi w dziwnym upojeniu.

— Uległem wypadkowi?

Raczej zamiast nieszczęścia biorę udział w pomyślnym zdarzeniu losowym. Gdybym poniósł uszczerbek na ciele, to chyba bym to czuł, widział. Pod warunkiem oczywiście, jeśli nie opuściłaby mnie świadomość.

Zapewne w związku z powyższym pojawiło się w nim pragnienie ujrzenia własnych dłoni; nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie są. Jednak ledwie ta myśl się pojawiła, lewa ręka automatycznie wydobyła się, nie wiadomo skąd, i wyeksponowała w przepisowej odległości od oczu, by być dobrze zobaczoną. Istniała! Palcami mógł poruszać. Uradowany nakazał jej sprawdzić poszczególne członki ciała: nogi, tułów, plecy… — czy są?… czy całe? Jakoż dłoń natychmiast posłusznie ruszyła, rozpoczynając badawcze wędrówki wzdłuż i w poprzek ciała: z przodu, z tyłu, z boków; znalazła drugą rękę. Zawędrowała też do stóp. A gdziekolwiek dotarła, to miejsca przez nią dotknięte natychmiast meldowały swą obecność.

Ukontentowany raz jeszcze ją przywołał przed oczy, żeby przekonać się, czy nie ma śladów krwi.

Nie było. Zatem, czego więcej chcieć?… — Chwilo trwaj!

Nie! Nie! Pies.

Trwaj, ale bez tego rozdzierającego szczekania.

Lecz mimo tego hałasu daje się wyłowić jeszcze coś w tle. Ludzkie mamrotanie…?

Chyba tak.

— Od jakiegoś czasu słuch mi słabnie i coraz więcej rozmów podciągam pod przypadek mamrotania.

— Ale tak czy siak mamrotanie, jakie by nie było, musi do czegoś doprowadzić. Wcześniej czy później.

Rzeczywiście, mamroty przedzierzgają się w na wpół zrozumiałe frazy kończące się wyraźnym żądaniem, by czemuś (ale czemu?) przywtórzył lub zaprzeczył, mówiąc „tak” lub „nie”.

Nie wiedząc, o co idzie, pozostał milczący.

Agresja gwaru zewnętrznego psuje mu proces klejenia się myśli. Tymczasem z kręgu mamrotania wyciągnęły się ku niemu ręce, aby go podnieść.

— Zaraz… zaraz!… — poirytowało mu się kilka roztargnionych myśli.

Gwałtownym gestem odtrąca dotykające go dłonie.

— Precz! Jestem zajęty… widzę coś.

Widzi coś…

— Coś, co normalnego człowieka zwala z nóg. Chcę się temu dobrze przyjrzeć… poznać — Esce przemawia przede wszystkim do własnych myśli; jak głośno mu się to robi — nie wie.

Mamy przed oczami nieco podretuszowany kadr z filmu autora pt.: „Sztuczna kometa wbita na harpun” (2013—2015). Widoczna na tle nieba kometa występuje w roli modelu uniwersalnej jednostki bytu — trójmentu.


— Klejnot jakiś? — zapragnęła wiedzieć jedna z na półsennie snujących się myśli; a może nie — może zwrócił się do niego fragment mamrotu tych pochylających się ku niemu? Może.

Wszakże jedynie tylko jedna z myśli, nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczęła nagabywać o to inne myśli. Nastrój senności pierzchł. W teren ruszyła cała wataha, komunikując sobie jedna przez drugą znalezione spostrzeżenia.

Na płaszczyźnie asfaltu znajdującej się zaledwie kilkanaście centymetrów od oczu ujrzał cudowne maleństwo: chrząszczyka niezwykłej urody. Szedł sobie niespiesznie to w jedną stronę, to w drugą, od czasu do czasu przystając jakby dla namysłu. Stosunkowo długie czułki zda się z najwyższą wrażliwością badały powietrze i powierzchnię asfaltu. Skłoniło to i jego samego do baczniejszego przyjrzenia się tej powierzchni.

Zatrzepotał powiekami i na zmianę: to bardziej się nachylał, to znów odchylał. Widok nie tylko nie zniknął, lecz nabrał ostrości.

Zdał sobie sprawę, iż chyba po raz pierwszy w życiu ma możliwość przyjrzenia się jakiejkolwiek drodze z trzydziestocentymetrowej odległości. Tu — asfaltowej jezdni. Były na niej rysy pęknięć i tłuste plamy zostawione przez krople smaru, oleju, a może i paliwa, wyciekłych z przejeżdżających tędy maszyn. Przypomniał sobie podobny wygląd powierzchni widzianych ongiś obrazów malarskich. Przypomniał sobie też żywcem przeniesione przy użyciu nowoczesnej techniki w ramy obrazu konkretnych fragmentów jezdni, murów i innych miejsc, jakie widział w jednej z poważnych galerii sztuki. To było już w okresie uznania przez elitę znawców i niekwestionowanych mądrali, że wszystko może być sztuką, a artystą nie tylko może być każdy, ale że artystą każdy jest. Od tamtego czasu Esce zaczął usilnie rozmyślać, co musi zrobić, by przestał być uważany za artystę. To było dla niego wielkie wyzwanie, któremu do tej pory nie podołał. Przecież cokolwiek się zrobi, byle tylko mieć nastawienie twórcze, artystyczne, nawet niekoniecznie lata studiów — powstałe dzieło — wedle powyższych werdyktów jest sztuką. Jak się wymknąć globalnemu banałowi?

Grzbiet stworzonka był niemal zupełnie płaski, z kształtu przypominał rycerską tarczę. Była ona starannie wyprofilowana: z przodu — szersza i wyżej położona niż z tyłu, gdzie tworzyła łagodny szpic. Jej brzegi połyskiwały mikroskopijnymi kostkami brązowo-złotego kruszcu. Natomiast całą środkową powierzchnię tak obramowanej tarczy zajmowało najprecyzyjniej wygrodzone pole kwadratu w ciemnej brązowo-granatowej tonacji, stanowiące istne dzieło sztuki graficznej o gęstej strukturze meandrów linii i plam barwnych. Zatem te stworzenie może też powinno być zaliczone w poczet artystów? Stworzenie…? Ejże!? może raczej natura w całym swoim nieskończonym ogromie?

Efekt był aż nadto mocny, by nie mógł stanowić niezwykle silnego magnesu przyciągającego uwagę obserwatora. Niestety linie i ich sploty, a także kontury plamek, były nazbyt mikroskopijne dla jego już nienajlepszego wzroku. Wyobraźnia i szepty daleko idących domysłów rozpaliły w nim gorące pragnienie dojrzenia najmniejszego szczegółu.

— O świecie, o mój drogi świecie! — zatrważa się jego serce. — Przeżyłem prawie trzy ćwierci wieku, a jeszcze nie spotkałem stworzenia z tak powalającym obrazem na plecach.


Świadkując tym wydarzeniom, możemy zauważyć, iż do spotkania z psem i z samochodem dołączyło równie bliskie, a może jeszcze bliższe spotkanie z owadem taszczącym w szeroki świat wyjątkowej urody malowidło, które — sądząc z przeczucia — może zawierać doniosły przekaz.

Dałby wiele, żeby mieć w tej chwili szkło powiększające. Toteż niezwłocznie, głosem niewiele różniącym się od chrapliwego szeptu, zakrzyknął w górę:

— Poproszę lupę!

Cisza.

— … Szybko… potrzebuję lupy!

Unoszący się nad nim rodzaj ciemno-szarego obłoku, którym były pochylone nad nim postacie ludzkie, zafalował.

— Lupę…? lupę?

A to po co? Po co?… — dopytywano się.

Tymczasem sytuację zmącił szybko zbliżający się ryk syreny karetki pogotowia ratunkowego. Obłok zakołysał się i rozpierzchł, a w jego miejsce napłynął drugi obłok całkiem biały. Z niego wynurzyła się słońcem ogorzała dłoń i wylądowała na jego ręce w okolicach nadgarstka. Odczuł łagodne promieniowanie ciepła, które zaczęło się wydobywać z wnętrza tej przybyłej dłoni. To zaś odwiodło go od zamiaru odepchnięcia jej. Poniechał też innej reakcji. Zastygł w bezruchu, jak przystało na dobrego pacjenta, chociaż zupełnie się nim nie poczuwał.

— W porządku — powiedział lekarz po zbadaniu pulsu. Klęczący obok pielęgniarz zamknął wieko torby z utensyliami i spojrzał wyczekująco na lekarza. Ten zaś, nie odrywając oczu od leżącego, zadał proste pytanie: „Czy ma pan jakieś bóle?”. Na co bezzwłocznie otrzymał nadspodziewanie energiczne „nieee!” wypowiedziane tonem wyraźnie opryskliwym.

Lekarz zbity z tropu, podrapawszy się w tył głowy, ze szczególną troską spojrzał w twarz pacjenta. Ten zaś zamiast trzymać oczy otwarte, zamknął je i wyrzucił z siebie rodzaj uzupełnienia poprzedniej odpowiedzi.

— Nie tylko — nie, ale też wprost przeciwnie!

— Ooo! — wyrwało się lekarzowi. Zdawało się, że dopiero w tym momencie po raz pierwszy dojrzał leżącego przed sobą człowieka.

— To znaczy?…

— To znaczy, panie doktorze, że cieszy mnie przeżywanie boleśnie utrudzonych myśli. Tego nie wolno leczyć. Trzeba nagradzać.

— Boleśnie utrudzonych myśli?

— Tak…, coraz bardziej mocno cieszy.

— Swoich myśli? — dopytytał lekarz.

— Swoich i nie swoich; każda myśl będąca niby swoją, prawie zawsze nie jest całkowicie swoją –­ odparł leżący.

— No tak, żyjemy w gęstych strumieniach krzyżujących się komunikatów ludzkich, jedne myśli wynikają z drugich i wnikają w inne.

— Mówi pan, doktorze, o tym, o czym wszyscy mówią — zganił go leżący. — Tymczasem o ważniejszej sprawie trzeba powiadać. O najważniejszej…

— Jakiej, mianowicie…?

— A takiej, że człowiek coraz bardziej zapatrzony jest w siebie i przez raster zobaczonych tam obrazów i pojęć z całą apodyktycznością patrzy na inne byty, które są stokroć większym magazynem i generatorem wiadomości niż cały rodzaj ludzki. To skandal! — zawyrokował.

Na to lekarz, z lekka się uśmiechając, rzucił z ironią:

— Widzę, że jest pan zdrowszy niż my.

Ktoś z kręgu gapiów roześmiał się.

Lekarz zaś spojrzał na pielęgniarza w taki sposób, że ten wiedział, co teraz trzeba zrobić. Więc tenże pielęgniarz po prostu ujął energicznie pod pachę rozdyskutowanego pacjenta, oświadczając tonem łagodnym, ale nie dopuszczającym dyskusji: „Pomogę panu… raz…, dwa… i…”. Lecz powalony zaoponował:

— Stop! stop! Chwileczkę…

— Co jest?

— Potrzebuję lupy.

— Po co to panu w tym momencie?

— Jest tu żuk — skinął głową w kierunku asfaltu. — Na swych plecach niesie cudowny obraz, którego nie wolno przegapić. Niestety jest zbyt małego formatu.

— Dobrze — zgodził się lekarz i polecił pielęgniarzowi poszukać w torbie tego przyrządu. Ten, znalazłszy, podał leżącemu.

Chwytająca ręka szybkim ruchem przeniosła go w dół tuż nad powierzchnię jezdni; głowa również zniżyła się maksymalnie. Lekarz, pielęgniarz i jeszcze najbliższe dwie inne osoby także się pochyliły.

Po chwili milczenia dał się słyszeć półgłośny mamrot leżącego:

— W tym miejscu był… Właśnie tu koło tej plamy…, a tu po raz pierwszy go zauważyłem. Szedł wzdłuż tego pęknięcia…, tu się zatrzymał…, tu zawrócił… Tu go nie ma… i tu też, i tam… też.

Stopniowo nieznaczne poruszenia ciałem zamieniły się w ruch pełznięcia; trochę w prawo to znów trochę w lewo. W ten sposób niedoszła ofiara spenetrowała spory obszar jezdni, a nawet brzeg chodnika. Niestety na próżno.

— Przecież mógł odfrunąć — zauważyła w pewnym momencie jedna z osób. Rzeczywiście — mógł, mnóstwo chrząszczy nienajgorzej radzi sobie z lataniem.

Efektem tej prostej uwagi było to, że pełznący znieruchomiał, a po chwili odwrócił się na wznak, pozwalając swym oczom przeszukać niebo, ale chyba nie znalazł tam wypatrywanego celu.

Po trzech, pięciu minutach podszedł do niego pielęgniarz i w milczeniu wyjął mu lupę z ręki. Następnie ująwszy go pod rękę pomógł mu podnieść się do pozycji siedzącej, potem na kolana, a w końcu — stanąć na wyprostowanych nogach.

— Dziękuję — powiedział Esce, otrzepując się z kurzu. Lekarz upewniwszy się, że człowiekowi nic nie jest, zarządził odjazd. Jeden ze stojących obok kierowców zaproponował mu odwiezienie do domu lub gdzie sobie życzy.

Nie chciał.

— Ja bym pragnął w górę pogonić…, a pan może tylko w poziomie… i po twardej drodze, na której każde stworzenie mniejsze od osła może być zmiażdżone. Dziękuję.

— Powodzenia! — rzucił kierowca, uruchamiając silnik. Wkrótce całe zgromadzenie rozpłynęło się.


Wyzwolony z incydentu człowiek jakiś czas jeszcze pozostał popatrującym machinalnie to w dół po asfaltowym pasie jezdni, to w górę powietrznego obszaru. Na ponowne spotkanie z owadem i szansą obejrzenia cudownego obrazu nie miał co liczyć. Znalazł się sam na sam z obłędnie ujadającym psem i z tą samą perspektywą ulicy, którą zresztą już dużo razy przemierzał przed wielu laty.

— Od teraz — postanawia sobie stanowczo — chcę traktować ją jako bezdroże. W tym celu muszę uświadomić sobie to, co w niej było mi obce, a co swojskie. Zwykle elementy obce są elementami od nas bardziej oddalonymi, zaś swojskie funkcjonują tuż obok w pobliżu. Toteż skracanie dystansu między ważnymi dla nas bytami a nami samymi jest ciągłym celem intuicji, nauk i sztuk. Jednak obok skracania dystansu istnieje dla tych samych czynników ciągła konieczność jego wydłużania — ale tylko w przypadku, gdy mamy do czynienia z bytami nazbyt ogromnymi, by mogły być ujęte naszą uwagą. To urealnia nam przebieg tego, co się wydarza i co może się wydarzyć. Proces łamania obcości panującej pomiędzy bytami tak w świecie duchowym (wewnętrznym), jak i fizycznym (zewnętrznym), otwiera przed ludźmi niesamowicie bogate możliwości egzystencjalno-twórcze. Wzrasta wtedy niepomiernie wiedza, emocje, twórczość. Wzrasta też w podobnym tempie konieczność podejmowania o wiele liczniejszych decyzji niż zwykle, co również, trzeba pamiętać, powiększa niestety możliwość popełniania błędów.

Prawdopodobnie, gdyby nie został powalony na jezdnię, nie doszłoby do tak poufale bliskiego przysunięcia twarzy do jej powierzchni. Może jedyny raz w życiu. Więc jego wzrok nie miałby okazji do szczegółowego jej oglądu, a uszy nie miałyby możliwości wsłuchiwania się w jej dudnienie i nozdrza nie wypełniłyby się tak nadzwyczajnie mocną wonią oparów smoły, lepiku, smarów i benzyny. Z kolei opuszki palców nie wyczułyby rozsypanych na jej powierzchni pojedynczych ziarenek piasku. A jeśliby tych zmysłowych danych nie było, jego umysłowi i sercu nie dane by było znaleźć się we władaniu szczególnej aury.

Rozważając powyższe i jeszcze inne rzeczy, posuwał się zwolna w głąb ulicy. Czasem mu się zatrzymywało, czasem obejrzało mu się do tyłu czy na boki, czasem na głos coś się powiedziało, to znów głową kiwnęło. Koncentracja uwagi raz ogniskowała się na czymś wewnętrznym, a raz na czymś zewnętrznym. Były to skoki nieregularne, wykonywane pod wpływem nagłych impulsów dawanych organizmowi przez wrażliwość, której rolę porównać można do roli marynarza siedzącego na bocianim gnieździe płynącego okrętu. Musiała, w przeciwieństwie do marynarza, nie tylko słać meldunki umysłowi-kapitanowi, ale też ściśle z nim współpracować. Wszelako współpraca ta, jak sam tego doświadczył, odbywała się prawie zawsze w konfliktach. Zapewne przez to, że wrażliwość zdawała się mieć lepszy kontakt z tą częścią umysłu, która była wyjętą spod kontroli świadomości, zaś umysł poddany jej kontroli miewał lichszy kontakt z wrażliwością. Być może sprawa ta ma związek z twierdzeniem francuskiej filozofki: „Przejście między tym, co neuronalne, i tym, co umysłowe, zakłada negację i opór. […] Wymiary neuronalny i umysłowy opierają się sobie nawzajem”? W każdym razie mam okazję w tym miejscu przypomnieć moje własne przekonanie, że kolizje w świecie są na każdym kroku zjawiskiem nieodzownym dla istnienia wszelkich bytów.

A teraz, skoro rzekło mi się coś tak generalnego, pora na przedstawienie innego doniosłego problemu.


Dziś, według mnie — powiem to bez osłonek i bez drżenia przed posądzeniem o naiwność — nadeszła konieczność nowej oceny współczesnego kształtu świata; nie pod wzglądem technologicznych sprawności, jakkolwiek i tu nie jest najlepiej, bo są zbyt wolne i zbyt wąskie — lecz pod względem koncepcyjno-ideowym.

Zacznę od stwierdzenia, że niezupełnie właściwe zmiany rozwojowe, dość istotne, doprowadzające do stanu, który obecnie mamy, zaczęły się, o dziwo, nie w czasach niskiego poziomu wiedzy przyrodniczej i mało efektywnej techniki, ale w szczególnie osławionym „wieku rozumu”, w czasach kapitalnych wynalazków, odkryć naukowych i wytwarzania imponujących narracji konceptualnych projektów, wśród których znalazł się również projekt zbudowania bezkonfliktowego świata ludzkiej cywilizacji. Pomysł zaiste niesamowity, ale nierealny w oczach trzeźwego rozsądku. Jednak mimo różnych opinii krytycznych, z jakimi się spotkał, zdołał wzbudzić aprobatę na tyle ogromną, że doprowadził do wytworzenia w liczących się kręgach postępowych świata — silny upór przywódców i działaczy społecznych, by go za wszelką cenę wprowadzić w życie.

I, jak wiemy, przy pomocy argumentu siły, podstępu i propagandy zagłuszającej zasadną krytykę trzeźwo myślących — zaczęto go rzeczywiście realizować. Początkowo w Rosji, potem w szeregu innych krajach.

W gruncie rzeczy trzeba tu otwarcie dopowiedzieć coś generalnego: pełnej prawdy naukowej nigdy nie możemy mieć. Zatem prawda naukowa z konieczności ciągle jest fragmentaryczną i niedokończoną; wciąż otwartą na odpowiednie uzupełnienia, a czasem na daleko idące przeformowania. Poza tym — sprawa zasadnicza: tak jak każdy inny byt prawda naukowa musi uczestniczyć w kolizjach z innymi prawdami zarówno generowanymi przez wiedzę naukową, jak i przez inne obszary. Chcąc o Prawdzie orzekać, należy śledzić przebieg tych kolizji i ustalać, co z tego wynika na bieżąco w rzeczywistości. Nieocenioną pomocą w tym względzie (ale to rada nienaukowca) jest zastosowanie wiedzy, jaką można zdobyć, stosując modele trójmentów do pogłębionej analizy danego zagadnienia.

— Obawiam się — pomyślał Esce — że nauka współczesna ma wiele do odrobienia pod tym względem. W znacznej mierze w swym wyrazie nie różni się od nauki „wieku rozumu”.

Esce uważa z oburzeniem, że zawsze autorem ich był niezmiennie ten sam typ człowieka, typ mający skłonności do absolutyzowania ustanowionych praw, problemów, pojęć… — człowieka uprzedzająco wrażliwego (niestety za często z ideologicznych pobudek) na wszelkie przejawy niesprawiedliwości, zniewolenia, przemocy, wykluczenia, nierówności społecznej i tak dalej, ale przy tym — będącego zaskorupiale ufnym w swój świadomy rozum, a lekceważącym przekazy z innych źródeł, które znajdują się poza jego kontrolą.

Dlaczego?

Dlaczego i jakim prawem cywilizacja ma mieć taki kształt, jaki nada jej człowiek pogromca żywiołowości przyrodniczych bytów, jaki nada jej człowiek, który do końca ufny jest rozumowi okrojonemu z rozumu instynktu, z rozumu podświadomości, rozumu odruchów warunkowych, rozumu pod-, nad- i przed-świadomości, intuicji? Ów człowiek, pogromca zapalczywie dążący do samodzielnej dominacji nad wszystkim, stara się niemal całkowicie odrzucać wskazania formotwórcze podsuwane mu przez byty i zdarzenia dookolnego świata. A przecież dookolny świat ma wymiary przepastnie nieskończone i formy wciąż niedoformowane, jakkolwiek nieustannie formujące się, otwarte. Szczególnie stroni on od podejmowania jakiejkolwiek partnerskiej współpracy z bytami organicznie niższych szczebli i bytami przyrody nieożywionej. W ten sposób ustawia się mimo woli na utopijnej pozycji — charakteryzującej się absolutną samodzielnością i samolubnością; a celem jego jest dbanie wyłącznie o dobrostan siebie — istoty ludzkiej.

A jeśli zdarza mu się troszczyć o inne byty, to tylko o te, które uznał — dysponując przecież ograniczoną wiedzą — za pożyteczne dla siebie. Całe mnóstwo innych potrafi bez większych skrupułów prześladować, represjonować, niszczyć, zniewalać.

Esce był zdania, że ludzie współcześni nie dość mocno, jeśli w ogóle, chcą stać się cząstką przyrody, która dawałaby z siebie więcej światu niż z niego by zabierała. Nie wątpił, że człowiek jest zobligowany do tego bogactwem swego uposażenia cielesno-psychicznego; toć dzięki niemu góruje z całą wyrazistością pod wielu istotnymi względami nad pozostałymi rodzajami bytów. Nie wykluczone, że nasi przodkowie bardzo mocno przyczynili się do tego, eliminując inne bratnie istoty mniej rozumne.

Ponadto Esce uważał, iż wnętrze umysłu ludzkiego, zwłaszcza jego część pracująca w świetle świadomości, jest w dzisiejszych czasach coraz częściej i silniej infekowana sztucznością. To znaczy: infekowana na przykład kłamliwymi przeświadczeniami natury ideologicznej nabytymi podczas waśni politycznych, społecznych, światopoglądowych, treściami reklamy, programami uświadamiania prowadzonymi przez ekspertów mających tajne powiązania z korporacjami walczącymi zachłannie o pomnażanie zysków. Te infekcje przyczyniają się, jego zdaniem, do ulegania zbyt łatwemu popadaniu w utopijne ścieżki myślenia, czyniącego perspektywę swoich przyszłych czynów mało realnymi.

Ostatnio, analizując ten problem, wpadł na koncepcję takiego postępowania, które mogłoby położyć kres owej infekcji. Pomysł jest dość prosty: należy krok po kroku wprowadzać na teren swej duchowości porządek naturalny, którego najlepszym przykładem jest porządek panujący w tak zwanej dzikiej przyrodzie… Ale to nie prawda, że ten porządek jest dziki i mało inteligentny! Wprost przeciwnie, zaskakuje błyskotliwością posunięć, precyzją w dążeniu do coraz bardziej ożywionego świata, jakkolwiek często drogami skomplikowanych labiryntów. Tworzyłby się on przez odpowiednie reakcje na wyrazy presji wykonywanych na nas przez dookolne byty, które mają, jak wiadomo, zakotwiczenie w nieskończoności. A nieskończoność to mocarz nad mocarze, który mimo swej potęgi i nieokreśloności stoi swymi fragmentami blisko nas — gotów dzielić się z nami swą mocą i nieokreślonością, jeśli damy mu po temu sposobność.

Oczywiście osiągnięcie zauważalnego efektu, który może podziałać na innych, będzie możliwe dopiero wówczas, jeżeli wyżej postulowaną przemianę będzie wykonywała liczebnie znaczna grupa ludzi. Przede wszystkim taka grupa, która byłaby chętna do wprowadzenia danej zmiany w swe życie.

No więc, jeśli znaczna grupa ludzi uczyni to, to powszechniejszym stanie się postrzeganie współczesnego świata inaczej — nie przez okulary wybujałego w nas antropocentryzmu, lecz w przybliżeniu tak, jak patrzą na świat góry, drzewa, obłoki. Zobaczyć go trzeba nieogarniętym, ustawicznie zmiennym — jako totalnego dyktatora i zarazem jako bezwolnego sługę. Po prostu trzeba, bez względu na stan ludzkiego zagospodarowania, jakie spotykamy w wielu miejscach, dostrzegać w nim wiecznie potężne, tajemnicze Bezdroże — teren stawiający przed ludźmi iście pionierskie wyzwania i zapraszający ich do tego. Niech nas nie zwodzą dotychczasowe osiągnięcia, bo wobec tego, co czeka świat w przyszłości — jest to mizernie mało i jakościowo płytkie.

Wówczas, jak utrzymuje Esce, zrodzą się w ludziach nadzwyczajne struktury psychiczne podobne do tych, jakie posiedli dawni pionierzy gnani ciekawością świata i pragnieniem zdobycia skarbów nowej wiedzy o nim, a nie bogactw materialnych na wyłącznie swoje (ludzkie) potrzeby. W tym wypadku obecność owych struktur odgrywa rolę sieci, która z jednej strony krępuje cielsko niebezpiecznego przeciwnika, z drugiej — jest zespołem znaków przekreślających emanujące z jego zainfekowanej duchowości, podejrzane znaczenia, symbole, komunikaty.

Ludzie zazwyczaj lękają się jak ognia jakiegokolwiek wyobcowania ze społeczności. Tymczasem pokaźna doza wyobcowania, wbrew powszechnym lękom (pomijając przypadki patologiczne), przyczynia się do powstania sprzyjającej, jakkolwiek traumatycznie trudnej, sytuacji formotwórczej z naszym udziałem.

Jeśli ktoś śledzący tę narrację chce koniecznie przywołać w tym miejscu figurę stanu liminalności (która jest stanem zawieszenia pomiędzy dwoma różnymi stanami w jakiejś społeczności ludzkiej) — to proszę bardzo. Esce ma jednak, jak sam twierdzi, lepszą figurę zamiast niej — trójment, o czym będzie mowa zapewne później, chociaż widok sztucznej komety na niebie już ją zapowiadał. Większość jednak zdaje się nie wierzyć w jakiekolwiek pożytki mogące płynąć ze stanu zawieszenia i pozostawania na jakiś krótki czas w pewnego rodzaju wyobcowaniu. Nierzadko w sytuacjach zagrożenia tym stanem opanowuje ich lęk i atawistyczna chęć ucieczki od niego. Dlatego powszechnością jest z ich strony podejmowanie wyprzedzających starań o zapobieżenie doświadczenia ich. Esce uważa taką postawę za błędną. Nasze jestestwo — uważa — powinno dojmująco odczuć, jaka jest jego natura, a jest ona bytem podzielonym w ciągłych sporach. Uniknąć kolizji w ogóle się nie da, są one czynnikami istnienia, co najwyżej można i trzeba (bo często jest to możliwe) dokonywać wyborów kolizyjnych obiektów. Trzeba też powiększać swe umiejętności w stawianiu im czoła. Nasze możliwości w tym względzie wzrastają wraz z powiększaniem naszej wiedzy i dysponowania coraz bardziej zaawansowaną techniką. Niektóre z uderzających w nas obiektów mogą dosłownie i w przenośni spełniać rolę pocisków lub taranów, inne — noży, bagnetów czy klinów. Naturalnie, dosięgać nas mogą z różną mocą, począwszy od delikatnych i miłych muśnięć, dotyków przez niegroźne okaleczenia aż do bardzo ciężkich czy wręcz miażdżących, kładących ostateczny kres naszemu życiu.


Jeśli dany człowiek będzie wdrożony w powyżej poruszone problemy, a przy tym obdarowany przez naturę bystrą wrażliwością, którą będzie starannie pielęgnował, z pewnością wychwyci i zdefiniuje momenty rozszczepienia swej jaźni, gdy dosięgną go cięższe kolizje. A jeśli wychwyci, jego inteligencja nie pozwoli mu na bezczynne przyglądanie się temu. Świadomość i wola mogą wiele uczynić, wykorzystując zdolności osobowe organizmu. Idzie tu bowiem o jedną z poważniejszych przemian człowieka — o głębszą zmianę jego tożsamości.

A jeśli się to wie, to w następnej kolejności będzie chodziło o to, by nasza świadomość na bieżąco pospieszała w sukurs podświadomości i intuicji, które grają pierwszorzędną rolę w tych poczynaniach. Wskazane by było zatem summa summarum, żeby nie ociągać się w przeprowadzaniu możliwie często krytycznej oceny swojego stanu wewnętrznego. To zaś będziemy mogli najlepiej wykonać, jeżeli nasz obecny stan egzystencjalny uda się nam potraktować właśnie jako bezdroże, które od tego momentu zaczniemy eksplorować i zmieniać współtwórczo razem w partnerstwie z na nowo odkrywanym środowiskiem. Potem, naturalnie, nastąpić musi porównanie obydwu stanów (tego „przykrytego” bezdrożem i tego, który zacznie się w warstwie bezdroży tworzyć) i umożliwienie im interaktywności między sobą tak, aby osiągnąć przepracowaną pozycję tożsamościową do dalszej egzystencji.

Jeśli będziemy władni uczynić to, i rzeczywiście uczynimy, wówczas otworzą się przed nami drzwi licznych eksploracji świata. Tym liczniejszych, im częściej będziemy mieli do czynienia z potraktowaniem naszej dotychczasowej jaźni i dotychczas urządzonego świata jako bezdroży. Będzie to oznaczało zdobycie dostępu do bezdroży terenów wewnętrznych i terenów zewnętrznych.

W takim razie mamy wielki powód do radości; no bo czyż można sobie wyobrazić coś bardziej fascynującego niż „myślące i czujące bezdroże” penetrowane przez młodszą część siebie, która zarazem przedziera się przez bezdroża zewnętrznego świata? Czyż możliwa jest szersza i bogatsza perspektywa eksploracji?

— Ale… ale… — zaniepokoiło się w tym momencie grono najbliżej przemykających myśli, które śledziły powyższą spekulację z udziałem ich kuzynek do specjalnych zadań i skierowały proste pytanie do swego pana i władcy — gdzieś ty się teraz człowieku znalazł?

— Gdzie się znalazłem? Hm…, wewnętrznie przeszedłem ogromną odległość bez kierowania się jakimkolwiek z góry podjętym zamysłem. (…) Trochę to trwało. Natomiast zewnętrznie…, przypuszczam, przesunąłem się nie więcej niż sto metrów, pozostając wciąż na tej samej ulicy.

Wtem… tak jakby tuż nad jego głową powietrze przeszył ptaka nagły krzyk. Nie… to nie nad głową lecz wyżej, znacznie wyżej i z boku. Krzyk dochodził z wierzchołka rosnącego nieopodal drzewa i wydobywał się z gardła sroki. Jego czy też jej głos okazał się alarmem na trwogę i wzywaniem pomocy. Jakoż nie pozostał bez odzewu, bo za chwilę ukazały się w powietrzu jeszcze dwa równie mocno terkoczące ptaki z długimi czarnymi ogonami.

Wodząc wzrokiem po liniach torów lotu, odnalazł wnet przyczynę ich wzburzenia. Był to kot, który próbował wdrapywać się na drzewo, gdzie zapewne miały one swoje gniazdo. Tymczasem sroki, jedna przez drugą, koszącym lotem z bardzo wysoka rozpędzone raz po raz pikowały w dół wprost na kota z tym tak charakterystycznym terkotem swych karabinów maszynowych.

— O do licha!… zapomniały czym są? Postradały zmysły? — przemknęło mu przez myśl.

Szczerze się zdumiał, że te stosunkowo nieduże ptaki mimo emocjonalnego wzburzenia, potrafiły zastosować przemyślną taktykę działania. Oto w momencie gdy dwa z nich z wysilonym do maksimum jazgotem zbliżały się do kota od przodu, angażując całą jego uwagę, trzeci czy trzecia, znienacka rzucając się z przeciwnej strony lotem błyskawicy, starała się zadać mu bolesny cios w tylną część ciała.

W ten sposób ptaki zmusiły drapieżnika nie tylko do odstąpienia od drzewa, ale i wycofania się na znaczną odległość.

Esce zasępia się nad ptasio-kocią przygodą.

— Wszędzie trwa bez żadnych przerw, śmiertelnie poważny wyścig — osobniczo czynnej troski wszelkich stworzeń zapewne o niezbędne porcje energii, które pozwolą im przedłużać swoje istnienie i czynienie go bogatszym, potężniejszym.

Trafniejsza wiedza o świecie oznacza — już lub za chwilę — wyższy stan energetyczny istoty, która nią dysponuje. Błędna świadomość zaś czyni zabiegi mające na celu pozyskanie dodatkowych porcji energii, mniej skutecznymi, jeśli nie czymś od tego groźniejszym. Nieskończenie długa praktyka pokazała, że gospodarowanie energią jest jednym z najistotniejszych zadań organizmów żywych w czasie ich egzystencji. Dobre gospodarowanie nią oznacza pomyślne życie, rozwój, siłę, znaczenie, bezpieczeństwo i tak dalej — po prostu cały szereg pozytywów. Dlatego ludzie (choć nie wszyscy w jednakowym stopniu) są pod tym względem niezwykle czujni i w każdej chwili, jeśli nadarza się im sposobna okazja, pozyskują dodatkowe porcje energii „na zapas”, choćby już posiadali jakieś spore ich ilości.

Na tym tle można skonstatować, że u wielu ludzi znajduje dobry pretekst do panoszenia się niechlubna cecha zachłanności. Jest ona bardziej ośmieloną do działania przez to, że istnieje powszechna świadomość co do nieporównanie większej łatwości tracenia energii niż jej zdobywania. Koresponduje z tym równie powszechna świadomość co do tego, że o wiele łatwiej jest coś zniszczyć, zepsuć niż zbudować czy naprawić. Rzeczywiście: niszczenie czegoś wymaga wydatkowania mniej energii, niż zbudowanie. W wyniku ciągłego potwierdzania się prawdziwości powyższych danych wytwarza się dość powszechna zasada postępowania w życiu: by z jednej strony maksymalnie oszczędzać wydatkowanie energii, a z drugiej dążyć do zdobywania jej jak najwięcej, także — jak najmniejszym kosztem. Nad przestrzeganiem jej czuwa intuicja, umysł i zmysły, zarówno w wymiarze świadomości, jak i nieświadomości. Wiedza i doświadczenie zawdzięczają jej swój kształt pozwalający im w sposób adekwatny badać, rozbudowywać i upowszechniać się w nowo odkrytych polach eksplorowanej rzeczywistości.

Obserwując efekty stosowania tej zasady, jesteśmy w stanie, nawet nie prowadząc jakichś specjalnych badań, wyróżnić kilka dość ważnych ich przejawów, na przykład to, że energię łatwiej zdobywa się w działaniu grupowym niż w pojedynkę, co zaowocowało wykształceniem się jeszcze w najdawniejszych dziejach ludzi zjawiska zbiorowych wypraw (o czym będzie jeszcze mowa). Obok nich uformowała się działalność o charakterze także mniej lub bardziej zbiorowym, którą można nazwać Uprawą. Terminu tego nie należy jednak rozumieć tylko w sensie potocznym (lecz szerzej) oraz metaforycznie. Przykładowe jego znaczenia to na przykład: hodowanie, uczenie, udomowianie, trenowanie, tresowanie, leczenie, sadzenie i tym podobne. Wszakże Uprawy mimo zupełnie innego nastawienia do świata niż tego, którym charakteryzują Zbiorowe Wyprawy, a zwłaszcza „wyprawy wojenne”, to jednak nie były przypisane tylko do pewnego rodzaju grup ludzkich, gdyż grupy napadane uczyły się od grup napadających agresorów, a agresorzy od napadniętych. I ci, i ci z wielką dbałością rozwijali Uprawy.

Tak więc instytucja Wyprawy, jak i instytucja Uprawy mimo przeciwstawnych charakterów dość ściśle splatają się ze sobą:

Wyprawy zbiorowe mają charakter zaboru dóbr gotowych do użycia czy spożycia, w których wytworzeniu uczestnik nie miał jakiegokolwiek udziału. Wyprawy na ogół nie są pracochłonne. Natomiast Uprawy — wprost przeciwnie — bardzo; polegają na pozyskiwaniu dóbr, które samemu się wytworzyło, wyhodowało, wychowało, wypielęgnowało, na co potrzebne jest z reguły dużo czasu, surowca, materiału, wiedzy i cierpliwości w rozmaitych staraniach.

Wyprawy zbiorowe skierowane są na zewnątrz miejsc dotychczasowego przebywania danej grupy społecznej, natomiast Uprawy raczej sporadycznie. Z regóły mają miejsce na teranach stałego przebywania danej społeczności. Mogą być z powodzeniem prowadzone zarówno przez liczne zbiorowości, jak i pojedyncze osoby.

Wcześniej czy później musiało przebić się do świadomości ogółu najdawniejszych plemion (najczęściej miało to związek z postępem nauki, techniki i intelektualnych teorii), iż najsilniejszym, najbardziej zasobnym jest to plemię, które stosuje zarówno Wyprawy zbiorowe, a zwłaszcza Wyprawy Wojenne (na zewnątrz), jak i dokłada wszelkich starań o bardzo dobry rozwój Upraw na swoim terenie.

Niestety cecha wykształcona w człowieku przez praktykowanie Wypraw Wojennych, co rozpoczęło się znacznie wcześniej (a przez to i trwało dłużej) niż praktykowanie Upraw, stała się cechą dominującą w jego naturze. Do tego stopnia dominującą, jak można sądzić, iż przesyciła swą naturą wszelkie jego zachowania, łącznie z praktykami wykonywanymi w ramach Upraw. Cecha ta niestety, jak wciąż to się na nowo potwierdza, tkwi bardzo głęboko w naszej poza-świadomej psychice i spełnia (czy tego się chce czy nie), raz mocniej, raz słabiej niecną rolę nieustępliwie naciskającej sprężyny na różne nasze aktywności, odciskając swoje piętno na sposobach ich działania. Nawet na osobnikach najbardziej szlachetnych i niewinnych.

Wydaje się, że największe naciski dotyczą tych aktywności, które bezpośrednio zabiegają o pozyskanie najbardziej znaczących porcji energii mającej być oddaną do dyspozycji najsilniej pożądanym potrzebom danego człowieka (czy społeczności).


Z tą refleksją w „czubku głowy” wędrowiec posuwał się, patrząc sobie pod nogi i nie zdając sobie sprawy, co jego oczy oglądają: zniszczoną powierzchnię asfaltu? zakurzone buty? własny cień?…

Po wielu tarapatach myślowych niepotrafiących się uporać ze stawianymi problemami, tocząca się w nim refleksja w którymś momencie zjechała stopniowo na bieżące stany świadomości. Kwintesencją ich treści było dogłębne przekonanie o niezbywalności związku każdej istniejącej rzeczy i każdego zdarzenia z mnóstwem, jeśli nie z nieskończoną ilością, innych rzeczy czy zdarzeń. Uważał to za niezbity fakt, który pokazuje nam stan niesamodzielności każdego pojedynczego bytu i bycia. Dotyczy to także istot ludzkich. Jednakże ludzie dziwnym zrządzeniem losu taki stan dla siebie uważają za ich niegodny. Zapewne dużą rolę na wykształcenie się takiej opinii miały przywileje, władza polityczna i znaczenie, jakie osiągali książęta, królowie, cesarze, dostojnicy stanu kapłańskiego, właściciele znacznych bogactw, dowódcy wojskowi i im podobni. Im wyższe stanowisko miał dany człowiek, tym większą samodzielność w swych możliwościach sprawczych mógł osiągać. A jeśli pojawiała się współpraca, to tylko u równorzędnych sobie partnerów. Król mógł współpracować z drugim królem, ale nie z żadnym ze swoich podwładnych; ci otrzymywali od niego tylko rozkazy i polecenia. Wzorem stało się dążenie do osiągnięcia jak największej samodzielności, a nie — do partnerskiej współpracy. Z tego wyłania się jako prosta konsekwencja wniosek, iż bardzo wielu ludzi, zwłaszcza piastujących wysokie stanowiska kierownicze, bywa chorymi na samodzielność. Zabrakło więc na znacznym obszarze dziejów czasu zdrowej tendencji rozwoju w ludzkim działaniu — partnerskiej współpracy. Przy czym nie chodzi tu nam tylko o współpracę między ludźmi, ale co bardziej istotne — współpracy ludzi z materią na niższych poziomach ewolucyjnego rozwoju.

To był wniosek, który wywołał w nim wstrząs. Odsłaniał bowiem olbrzymie zakłamanie, w jakim on sam i większość znanych mu ludzi żyła. Było to porównywalne z przewrotem, jaki niedawno dokonał się w nauce, gdyśmy zrozumieli, że myślenie, mądrość to nie tylko sprawa mózgu, umysłu, głowy, ale całego ciała człowieka i co najmniej najbliżej przylegającego doń środowiska. To sprawa, naturalnie, nie tylko pojedynczego człowieka, lecz całej wspólnoty ludzkiej. A teraz objawiało mu się, że to jeszcze nie wszystko, bo człowiekowi do myślenia są niezbędni nie tylko inni ludzie, lecz także (równie mocno) — przedmioty i materiały należące czy to do natury nieożywionej czy ożywionej. Jeśli nawet człowiek niekiedy czuł, że tak jest, to chyba nigdy nie starał się tego rzetelnie opisać. Przede wszystkim jego ambicją było zostać jak najwcześniej i w najpełniejszym stopniu samodzielnym. Przejawy niesamodzielności były dotychczas uważane za skazę, wadę i wywoływały poczucie wstydu.

Tymczasem partnerskie współdziałanie człowieka z przedmiotami i materiałami przy formułowaniu wszelkich myśli, koncepcji czy jakichkolwiek teorii (nie mówiąc o przeprowadzaniu fizycznych działań, bo to oczywiste) jest konieczne, bezcenne i chwalebne.

Więc pierwsze, co trzeba sobie uświadomić, to swoją niesamodzielność we wszelkim swoim działaniu.

Po drugie uświadomić sobie to, że zawsze tak było, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. A im większe mieliśmy mniemanie o własnej samodzielności, potędze, tym wspomniane współdziałanie z innymi bytami — istniejąc jako niechciane i poza naszą świadomością — było przytłaczane apodyktyczniejszym działaniem dyktowanym przez postawę chorobliwie samodzielną i samolubną.

Po trzecie należy usilnie uczyć się owego współdziałania i go ciągle poszukiwać tam, gdzie nikt nie przypuszczał, że może mieć miejsce.

Był przeświadczony, iż przy takim nastawieniu nie powinno się zapominać czy też zlekceważyć jakiegokolwiek bytu i jakiegokolwiek ruchu. Każdy z nich bowiem nie jest autonomicznym, lecz powiązanym mniej lub bardziej ściśle z gromadą innych bytów i ruchów. W każdym momencie — tak jak każdy pojedynczy byt (jaki daje się wyodrębnić) należy do jakiegoś zespołu innych bytów i sam jest siedliskiem także wielu zespołów bytów niższego rzędu — podobne zależności istnieją pomiędzy rodzajami różnych ruchów.

Ogarnąwszy powyższe fakty i wyłuszczenia zafundowane nam przez człowieka zwanego Escem, można dojść niewątpliwie do trafnego przekonania, iż słusznym jest zrezygnowanie z pełni samodzielnego wytyczania swoich zadań, swoich czynów, swoich tras wędrówek.

W tym momencie wyłania się przed nami konieczność przypomnienia sobie arcyważnego czynnika „współ-”, który został odkryty i zarazem ustanowiony przez nas już kilka lat temu. Przymusza nas do tego właśnie tak mocne podkreślanie niesamodzielności występowania i działania poszczególnych bytów. Tutaj nie będziemy go ponownie opisywać, a jedynie rzucimy garść może najważniejszych informacji na jego temat. Występuje on powszechnie, niezależnie od tego, czy się o tym wie, czy nie, lecz bardziej pogłębiona wiedza o nim może uczynić dany podmiot bardziej precyzyjnym w interaktywności formotwórczej. To rodzaj uniwersalnego spoiwa mającego moc łączenia ze sobą poszczególnych bytów i zdarzeń. Spoiwa znajdującego się u ich sfer granicznych; działającego z reguły samoczynnie, ale też niesłychanie wrażliwego na ruchy pomocne wychodzące od nas, które mają go zamiar wzmocnić czy też osłabić, przyspieszyć czy spowolnić.

Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, iż dzięki temu czynnikowi, dzięki jego aktywności wspomaganej przez działania świadomości nastawionej na ten cel, możliwe jest bardzo wzmożone oddziaływanie formotwórcze środowiska na nas, a nas na środowisko. Rzecz w tym, by przybrały postać jak najbardziej partnerskiego współdziałania w maksymalnie rozszerzonym zakresie. Chodzi o to, żeby te współoddziaływania przebiegały w warunkach sprawiedliwie odmierzanych korzyści dla wszystkich uczestników. Człowiek w tym podziale nie może wykorzystywać przewag swej inteligencji i dysponowania zaawansowanymi technologiami, by niepostrzeżenie ograbiać z korzyści innych. Mądrość postępowania leży w tym, żeby osiągane efekty nie miały być ukierunkowane tylko i wyłącznie na korzyści ludzkie. Dlatego też należy skończyć raz na zawsze z apodyktycznym narzucaniem swej woli elementom środowiska, które raczej często nie dysponują odpowiednio silną mocą energetyczną, żeby się temu skutecznie przeciwstawić. Historia przyrody ziemskiej już niejednokrotnie pokazała to, że podjęte wbrew naturze działania wcześniej czy później przynoszą groźne następstwa dla zdrowia i życia organizmów żywych.

— Tak myślę — rzekł Esce, zdając sobie sprawę, że tkwi na poboczu drogi z wzrokiem skierowanym niemal prostopadle do ziemi.

Właśnie w tym miejscu kończył się trotuar uliczny; stał na ostatnich jego płytach. Ulica jednak nie przestawała ciągnąć się dalej, chociaż sama jezdnia była już pozbawiona żwirowego czy piaskowego wykończenia na styku asfaltu z rosnącą trawą pobocza, jak to na ogół się spotyka. Toteż liczne kępki i jęzory zielonego runa wdzierały się niekiedy na pół metra w głąb asfaltowej nawierzchni, skrupulatnie wykorzystując rozmaite pęknięcia i wyrwy fundowane przez lata przykrych okoliczności.

Zamiast trotuaru wiodła w trawie niezbyt szeroka ścieżka wydeptana miejscami aż do gołej ziemi. Po kilku krokach skręcała gwałtownym łukiem w bok od jezdni, osiągając kilkanaście metrów odległości od niej. Zaś po kilkuset metrach podążania w tej odległości, w momencie skończenia się ciągu zabudowań ludzkich, zdecydowała jeszcze mocniej wciąć się w głąb pól. Odtąd zaczynała biec z nieskrępowaną swobodą, improwizując na chybcika zygzaki swego duktu pośród nieużytków porosłych ponad wszelką miarę wybujałymi chwastami, trawami i kępami aromatycznych ziół. Czasami chowała się dokumentnie w bujnie rozrosłych krzewach dzikiej róży i głogu, które upodobały sobie życie na jej poboczu.

Rozwijanie i zwijanie się przestrzeni, przez którą się przemieszczamy, nie mogłoby zachodzić, gdyby miało się do czynienia tylko z przestrzenią jednego rodzaju. Jednakże człowiek nieustannie uwikłany jest w co najmniej dwie: przestrzeń mentalną i przestrzeń zewnętrzną. Zaś wspomniany ruch zwijania i rozwijania się zachodzi w rytm przemieszczania się punktu koncentracji ludzkiej uwagi. Jeśli ten punkt znajdzie się w jakimś miejscu przestrzeni wewnętrznej, to umożliwia się jej rozwijanie i jakby z automatu wymusza zwijanie się przestrzeni zewnętrznej. I odwrotnie.

Zważywszy na powyższe, człowiek powinien wiedzieć, iż cokolwiek mówi, nawet jeśli mówi do siebie tylko, jak mu się zdaje, nie mówi de facto tylko do siebie. Mowa jego rozlega się bowiem zawsze w dwu wspomnianych przestrzeniach, a słuchaczami są nie tylko ludzie, zwierzęta czy rośliny, ale to wszystko z przyrody, co znajduje się wokół: droga, pole, trawa, kamienie, woda, powietrze i tak dalej. Dla tych żywiołów także nie jest obojętne, podobnie jak dla nas, czy mówi się szeptem, w myślach, na cały głos, czy przez najsilniejszy megafon — mury Jerycha nie wytrzymały głosu trąb. A ileż górskich lawin runęło na krzykaczy?

Esce wyciąga z kieszeni kartkę, którą wczoraj otrzymał od kolegi lubiącego przysyłać mu swoje bieżące uwagi. Brzmiała następująco:

Gdyby ze słowami, jakie słyszałem z Twoich ust o »instytucji wypraw zbiorowych«, mogły się zapoznać miliony osób na Ziemi, to — być może — udałoby się poważnie zachwiać tkwiącym od tysiącleci w otchłaniach ludzkich osobowości schematem uległości wobec mechanizmu tych wypraw. Najwyższa pora, żeby się za to zabrać, ale najpierw trzeba dysponować dowodem na to, że wojny się nie opłacają. Wszak światem rządzi opłacalność i ona też była główną przyczyną wytworzenia się tej odrażającej instytucji.

Prawdopodobnie takim dowodem nie dysponujesz. Myślę, że to bardzo trudna sprawa. Cześć! Mam nadzieję na rychłe spotkanie.

Olldys

— Ma rację — skwitował. Westchnął i jakby nieco przytomniej rozejrzał się wokół.

Ani po jednej, ani po drugiej stronie ulicy w dalszym ciągu nie było żadnych domów jednorodzinnych. Za to mniej więcej w ten sam sposób i w tej samej odległości od drogi rozsiadły się pozagradzane różnego rodzaju płotami działki, na terenie których eksponowały się różne rzeczy. A to na przykład pyszniła się wyszukanej piękności altana otoczona klombami kwiatów, a to walczące ze sobą o słońce drzewa owocowe nazbyt gęsto nasadzone, a to rozmaite budy, którym bliżej do wyglądu zdewastowanych komórek na opał niż do ubogich domków kampingowych, a to wreszcie, choć nie często: dziki, gęsto splątany busz — zapewne samowysianych kilku gatunków krzewów i drzew.

Niesamowita ilość ogrodzeń…, bo na to szczególnie zwrócił uwagę, skłoniła go do zaprawionych goryczą refleksji.

­– Każdy metr kwadratowy ziemi do kogoś należy; zadbany czy nie, zamknięty na zwykłą kłódkę czy na wymyślny zamek, broni dostępu do siebie. Wszystko jest spisane przez kogoś i komuś przypisane, zarejestrowane, przydzielone; słowem — unieruchomione. Uwłaszczenie decyduje o tym (to znaczy o stanie unieruchomienia), a nie to, czy coś jest ogrodzone czy nie. Czyjegoś dobra ruszać nie można, trzeba je pozostawić w spokoju. Dlatego kwintesencją nieruchomości danego bytu jest nabycie go na własność, a nie to, że nie można go ze sobą przenosić z miejsca na miejsce. Tedy nawet najszybszy samochód, jeśli jest na przykład mój, to wbrew przyjętej zasadzie europejskiej jest nieruchomością, jest rzeczą przykutą do mnie, a ja do niego. Na tym też polega szerzenie się nowoczesnego niewolnictwa, gdyż wspomniane więzy czynią ludzi w znacznym zakresie niewolnikami, a je same — niewolnikami człowieka. Natomiast pozbywając się danej rzeczy — ale nie handlując nią! — stajesz się bardziej wolny, bardziej ruchomy, bardziej żywy, bardziej istniejący. Naturalnie, pod warunkiem, jeśli będziesz umiał podjąć wszelkie trudy, które stwarzają takie okoliczności. Tu trzeba być wręcz aż nad-twórczym, bo przydomek człowieka twórczego przysługuje teraz, wedle obiegu medialnego związanego z rynkiem, właścicielom pokaźnej ilości drogich rzeczy. Ale jeśli pojawi się ktoś nad-twórczy, zostaje szybko przez owe elity zdeklasowany i uznany za dziwaka, niemal za człowieka psychicznie chorego.

Zatem kupując coś, kupujesz także pewną porcję unieruchomienia, nie tyle siebie jako takiego, lecz własnej istoty — to poważny minus. Błagam — pamiętaj. Natomiast, jeśli nabyta rzecz pomoże ci wprawić swą duchowość (mimo koniecznych strat) w bardziej ożywiony ruch, to duży plus.

— Tak! — wyrwało mu się na głos.

Wzdrygnął się.

— Chyba nie jest najlepiej ze mną, skoro mówię na głos sam do siebie.

Po chwili żachnął się na to:

— Zaraz, zaraz!… Sam?! A to wszystko tłoczące się dookoła, to co? Nic? Przecież…

Z namaszczeniem skłaniając głowę, obracał całe ciało w pokłonach raz w jedną stronę raz w drugą ku roztańczonym dokoła chwastom, ku trawom, ku rosnącemu nieopodal krzewowi głogu, a też ku asfaltowej jezdni, którą przejeżdżały akurat dwa eleganckie samochody.

Kiedy się oddaliły, wyciągnął rękę gestem wytrawnego mówcy zwracającego się do umierającego z ciekawości audytorium i zaczął pełnym głosem przemawiać. Czuł, że w ten sposób przedłuża ścieżkę wydeptaną ongiś przez Biedaczynę z Asyżu.

— Widzę i słyszę waszą mowę! Podziwiam wasze działanie. Nie ulega kwestii, jesteśmy razem. Więcej: zawsze byliśmy i zawsze będziemy razem, ponieważ różnice struktur naszych ciał będących nieustannie otwartymi na siebie nie mogą dobrze funkcjonować bez wzajemnych uzgodnień. Przysięgam, nie macie do czynienia z zachłannym kolonizatorem, który, gdziekolwiek się pojawia, wypatruje jedynie swojego zysku. Zapewniam o mojej pracy nad umożliwieniem nam wszystkim wspólnie pogłębionego współistnienia, współdziałania, współodczuwania, współegzystowania, współpomagania. Tak — ścieżko! tak — drogo! tak — trawo! tak — chwasty rozliczne! tak — krzewy i drzewa! tak — ziemio i wy kamienie!

— Tymczasem świat współczesny jakim jest? Pytam was, kochane płoty, was, drogocenne, choć tylko zwykłe kamienie, was, poklecone byle jak budy, romantyczne altanki, miłe drzewa i krzewy, i was nieszczęsne chwasty cierpiące od licznych prześladowań — was wszystkich pytam: jakim on jest dla was? Piękny? Demokratyczny? Współczujący? Dobry?… — O świat pytam.

On wspólny nam.

— Otóż, jeśli dobrze was słyszę, świat współczesny mimo postępującej globalizacji nie staje się wspólnotą, o jaką by chodziło. Globalizowane są głównie najbardziej upragnione dobra i władza przechodzące do rąk coraz mniejszej garstki ludzi, a nie coraz większej. Globalizowana jest moc spłaszczająca kulturalne ambicje wyższe, a rozdymająca nierówności ekonomiczne pod płaszczykiem demokratycznych prawidłowości.

Cóż nam z tego, że narody wewnątrz niektórych silnych państw demokratycznie się rządzą, jeśli pomiędzy tymi państwami, tak samo jak i pomiędzy przywództwem poszczególnych korporacji globalnych, nie istnieją demokratyczne porządki, lecz toczą się bezpardonowe gry wojenne w wydaniu ideologicznym, ekonomicznym, informacyjnym i dosłownie militarnym również?… — to zimne, to znów gorące.

Wtem nagle jakieś ciche głosy przerwały mu: „Czemu nikt nie woła, że wszystko to po to jest, by przedostawać się w górę? Przecież w górę, w górę… wszystko…”,

— Dlaczego?

Dlatego, że orzeczono w największych centrach zachłanności, iż taki ruch przedostawania się w górę nie opłaca się, że nie ma na to kasy. Zabiegi o kasę stały się zabiegami centralnymi. Ostatnimi czasy coraz mniej spraw i zachowań ludzkich potrafi wymknąć się komercjalizacji, mimo że panuje tam nieopisany tłok. Coraz sprawniejsza komunikacja globalna pomaga ten globalny stragan domknąć. Jednak wciąż są siły, jakkolwiek słabsze od dominujących — kojarzonych ze Światem Zachodnim, które sprzeciwiają się temu. Nie wiadomo tylko, czy chodzi im o uratowanie swojego straganu, czy też jest wynikiem dobrze odczuwanych potrzeb rozwoju ponadglobalnego?

W ten sposób pojawił się przed nim tu na polnej ścieżce (a nie na autostradzie, jakby spodziewać się mogli kapitałem wypromowani rzeczoznawcy) olbrzymi problem szczegółowego przeanalizowania sytuacji globalnej. Właśnie… a do tego potrzebna jest… też odpowiednia sytuacja. Tymczasem tereny, jakie ma przed sobą, czy są takie? Jak okiem sięgnąć na całej połaci płaskie jak stół. Zaś ponad ziemię, w liczącej się choć trochę skali, wznoszą się jedynie drzewa — zawsze jego drodzy przyjaciele od czasów dzieciństwa.

Musiała upłynąć chyba z godzina, zanim zrozumiał, że tu musi chodzić o wezwanie do czynu ekstremalnego w wymiarze ciała i ducha, a więc nie wchodzą w grę żadne sztubackie łażenia po drzewach, żadna alpinistyka po wzgórzach morenowych czy rozwiązywanie gazetowych krzyżówek. W grę mogło wchodzić tylko i wyłącznie wspinanie się ku nowym światom w obszarach kosmosu oraz o wznoszenie się ku coraz szerszym kręgom Ponad-globalnych Idei Twórczych.

— Reasumując — konkludował — wychodzi na to, że pozytywną alternatywą dla obecnego sposobu postępowania ludzi muszą być takie Wyprawy Zbiorowe, które zdystansują dotychczasowe Wyprawy Wojenne. Każda z takich wypraw będzie miała zadanie robienia dwóch rzeczy na raz. Z jednej strony odkrywać i poznawać to, co już istnieje, ale jest w zakryciu (gdyż na przykład znajduje się na daną chwilę zbyt daleko lub zbyt głęboko), z drugiej: tworzyć nowe rzeczy i zdarzenia (a raczej współtworzyć, gdyż nie ma w pełni samodzielnych aktów, jak już to zostało stwierdzone), których dotąd jeszcze nie było. To wszystko ma się dokonywać w ścisłym współdziałaniu z elementami środowiska, do którego będzie się docierało.

Jeśli zdecyduje się przystąpić do tej batalii, to czeka go ogrom trudów; ma tego świadomość. Jest sam i zapewne długo, a może nawet już do końca, będzie czuł się osamotniony w działaniu. Inni, jeśli już gdzieś są lub się pojawią — a powinni — czy po przystąpieniu do tego dzieła pozostaną innymi we wspólnocie działania?… Bo tylko zachowując swą inność, będą mogli wnosić coś twórczego we wspomniane akcje współtwórcze. A więc czynnik osamotnienia pozostanie przy każdym w miarę realnego stawania się potrzebnym.

Wraz z wybrzmieniem powyższego materiału pan Esce odczuł w przestrzeni swego ducha dojmujące tąpnięcie. Tym razem nieomylny znak dojścia — w swym poszukiwaniu najwłaściwszych tras, na których zwykł układać odcinki bieżących konstatacji — do momentu krytycznego. A więc do momentu, w którym musiał rozpoczynać się etap desperackiego zmagania się z przeciwnościami losu o poprawę samopoczucia swej jaźni.

Dotychczasowe przejścia i przemyślenia oświeciły go na tyle, iż nie da się wejść w lepszą sytuację, jeśli nieprzejdzie się jakiegoś absurdalnego etapu. A o niego na szczęście nie jest trudno, los co chwila takie podsuwa. Zdecydowanie gorzej jest z rozpoznaniem właściwego i z samym przechodzeniem, żeby było udane. Poza tym trzeba go rozpoznać nie za wcześnie, nie za późno. Konieczność absurdalności… nie jest absurdalna.

Nie pozostaje mu więc nic innego, jak zacisnąć zęby i uzbroić się w cierpliwość. Feralny etap trzeba przejść, i to bez żadnej taryfy ulgowej, bo wtedy jego sprawczość może być pełniejszą. W przeciwnym wypadku dalsze kroki postępowania twórczego mogą ugrzęznąć w ślepym zaułku łatwych rozwiązań. Z kolei przedwczesne przenoszenie uwagi na inne pola, w inną przestrzeń, byłoby dezercją lub tanim zaprzedaniem się małości.

Esce w pewnym momencie doznaje dziwnego uczucia. Mianowicie wydaje mu się, że został zredukowany do samej głowy. Reszty ciała kompletnie nie czuje; widzi ją, porusza nią, ale nie czuje. W głowie wirująca kula myśli wyrzuca w przestrzeń raz po raz jaskrawo-czerwone neony zapytań w rodzaju: Po co istnieć?; Po co uśmiechy, uczty, rozkazy, prześladowania…, wynoszenia na ołtarze? Po co liczne drogi? — No po co? Dlaczego?

Wydaje się sobie lichą, szmacianą piłką porzuconą na tłumnie uczęszczanej drodze. Ale na drodze w starym stylu, to znaczy takiej, której grzbiet jest bardzo rzadko pielęgnowany przez pracowników drogowych, a nieustannie rzeźbiony — przez deszcz, słońce i wiatr do spółki z taborami podróżnych.

Ten i ów kopnie ją. Mrówka obejrzy każdy jej szew. Komar przysiądzie na chwilę. Natomiast pył, błoto, deszczówka, śnieg i lód przy każdej okazji usłużnie spieszą z darmowym makijażem. Zaś koła pojazdów i podeszwy butów, pomijając rozdawanie kopniaków i miotanie złorzeczeń, biorą na siebie rolę żelazek do prasowania. Robią to zresztą z minimalnym staraniem na łapu-capu, raz z miażdżącą siłą, a kiedy indziej — ledwie z muśnięciem.

I tak zmienną koleją różnych wypadków piłka-szmacianka przestaje być obłym kształtem, stając się po prostu tysiąckrotnie rozjechanym gałganem. Gdyby nie przytomne hamowanie kierowcy ciężarówki, z jego ciałem mogłoby być podobnie. Ale duch… czy raczej umysł…

— Jak daleko myśli mnie powiodą? Jak długo?

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Nikt mu nie odpowie. Wie.

W pobliżu już nie było ani asfaltowej drogi, ani pogrodzonych płotami poletek. Ścieżka prowadziła wśród majowych pól, których obszar z lewej strony zagradzały chyba w odległości jednego kilometra dość gęsto rozłożone zabudowania gospodarstw rolnych. Na wprost zaś, tak daleko że niemal na linii horyzontu, widniała sina smuga lasu. Natomiast tereny po prawej przywodziły na myśl bezpańskie nieużytki.

W odległości kilkunastu metrów od ścieżki biegł równolegle do niej dość rozległy rów z wodą o leniwym nurcie. Patrząc poza niego dalej w głąb, widziało się w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów trzy srebrzyste tafle wody oddzielone od siebie wąskimi pasmami ukwieconej łąki. W kilku miejscach nad ich brzegami sterczały gibkie kępy wikliny. Jeszcze na dalszym planie zwracał na siebie uwagę wielki stos zwalonych na siebie jak popadnie, potężnych pni drzewnych. Za stosem zaś teren obsiadły nieregularnie — rozrzucone olszynowe zagajniczki, skutecznie przesłaniające dalsze widoki do zobaczenia.

Esce w pierwszym odruchu chciał skierować się w lewo ku rozległym łanom żyta, gdyż bardzo pragnął mieć je na wyciągnięcie ręki. Wszakże kolejnym rzutem oka w lewo wyłowił coś, czego przedtem nie zauważył. Mianowicie: ze stosu pni, o którym wspomniał, sterczały w górę nie ich konary czy gałęzie, jak początkowo sądził, lecz specjalnie zbudowana sztuczna konstrukcja. Niesamowitość. Po prostu niesamowitość.

„A to dziwo po co, dlaczego?” — zaczęły strzelać w głowie ciekawskie pytania.

— Nie wiadomo.

Trzeba by się temu najpierw przyjrzeć z bliska — stwierdza i rusza w jego kierunku. Żytnie pola schodzą na dalszy plan.

Kiedy już znalazł się w odległości kilkunastu metrów od stosu, obszedł go dookoła, mając nadzieję, że objawi mu się jego sens. Niestety — nie. Szczególnie zagadkowym fragmentem wydała mu się nadbudowana strzelista konstrukcja. Imponowała skalą, precyzją wykonania, ekspresją. Żeby ją zbudować, trzeba było zadać sobie olbrzymi trud, a to nie zwykło przychodzić bez ważkich powodów.

Uwagę oglądającego porywała zagmatwana plątanina elementów w postaci stosunkowo cienkich prostych listew z drewna o przekroju kwadratowym zapewne. Przewagę ilościową stanowiły w niej elementy umieszczone w pozycji pionowej, co nadawało obiektowi strzelistą dynamikę unoszenia się. Efekt ten wzmacniał się przez to, że owe listwy w środkowej partii tworzącej wraz z przyległymi skrzydłami długość konstrukcji, były znacznie dłuższymi od pozostałych — szybowały lasem smukłych iglic na wysokość co najmniej piętnastu metrów. Całość stanowiła strukturę mało prześwitującą, a w centralnej części — ani trochę. Dlatego tym bardziej kusiło go dowiedzieć się, co jest w środku niej, bo że tam coś musi być, był pewien. Lecz żeby zaspokoić swoją ciekawość, trzeba by po prostu fizycznie tam się dostać. Zatem najpierw — wdrapać się na szczyt stosu pni, który znajdował się w według jego szacunku na wysokości około dwudziestu metrów od poziomu pola. Na oko pni musiało być z kilkadziesiąt kawałków, z których każdy miał średnicę około jednego metra, a długości — dziesięć i więcej. Rozpoznał, że były to pnie topolowe, które z rozmysłem lub z szaloną nonszalancją rzucono jedne na drugie, starając się prawdopodobnie jedynie o to, by raczej leżały w pozycji zbliżonej do poziomej, a nie ukośnej, chociaż i to także się zdarzało. Wszystkie były, jak już wcześniej osądził, pozbawione konarów i gałęzi, a niektóre częściowo także kory, zwłaszcza te na samej górze.

Dostrzegł też, że kłody spięto ze sobą razem stalowymi klamrami umieszonymi dość gęsto lecz nieregularnie. Zabezpieczało to je chyba wystarczająco przed obsuwaniem się, o co nie byłoby trudno, biorąc pod uwagę dość przypadkowe ich ułożenie względem siebie.

W sumie cały obiekt — ocenił — musiał liczyć ponad trzydzieści metrów wysokości. Rozpiętość w poziomie przy ziemi mogła wynosić, zależnie z której strony się patrzyło, trzydzieści do sześćdziesięciu metrów.

— Wygląda imponująco — przyznał w duchu.

— Lecz komu to potrzebne? Do czego? — dopytywały się liczne myśli.

— Olldys (to jego przyjaciel), gdyby stał tu obok mnie — zauważył — natychmiast urządziłby scenę gwałtownych wymówek za rzucanie tego typu pytań. Nieraz doświadczył głośnego manifestowania się jego zdecydowanych poglądów na różne tematy. Każdy zatarg był mu pretekstem do wygłaszania zasad postępowania, jakie każdy powinien nie tylko mieć, ale i stosować w praktyce. Na przykład często słyszało się z jego ust taką oto naukę: „Pamiętajcie, w każdych okolicznościach, gdy wchodzą w grę stany niewiary, niewiedzy czy złego samopoczucia, musicie skupiać się na wchodzeniu duszą i ciałem” — tu kładł wyraźny akcent na dalsze słowa: — „w rozwierające się perspektywy danej sytuacji”. Przy tym upominał, żeby to czynić powoli, badawczo, a nade wszystko wrażliwie do granic możliwości.

Ja również — mając za sobą świeże przeżycie przekierowania swej uwagi z wnętrza na zewnętrze — tak uważam i staram się zmieniać swe postępowanie. Swą wolę czynię nieustępliwą; uparte obstawanie przy zrównoważonej współpracy z bezgłową materią otoczenia przemienia mnie. Coś arcyważnego w mej psychice podpowiada mi, że być może znalazłem się na ścieżce biegnącej w pobliże miejsc wykluwania się myśli. A zatem trzeba mi teraz poruszać się aktywnie i reaktywnie z największą wrażliwością. Materia w postaci grud ziemi, kamieni, źdźbeł trawy, motyli, haustów powietrza, gnijących jabłek — czy chcemy tego, czy nie — wymaga partnerskiego traktowania.

Esce, badając zakamarki leżących bierwion, spostrzegł w pewnym miejscu większe zgrupowanie wbitych w nie klamer spinających. Były uszeregowane pionowo jedna nad drugą. Prawdopodobnie konstruktorzy w tym miejscu wspinali się do swych stanowisk pracy.

Cóż za sposobność zadośćuczynienia swojej chęci poznania rzeczy od środka? Mimo podeszłego wieku decyduje się.

Stawiając nogi na kolejnych klamrach i trzymając się rękami wyższych oraz sękatych pozostałości po odciętych konarach, bez większych trudów dociera na szczyt zwaliska. Tu postrzega, że poziom w tym miejscu, gdzie aktualnie znalazły się jego stopy, był najniższy z poziomów leżących obok i nieco dalej. Z tego miejsca widać było, w jaki sposób umocowano poszczególne elementy pionowych elementów. Szczerze mówiąc, było tak, jak się tego spodziewał: większość — po prostu wbito w uprzednio wywiercone otwory wysmarowane klejem, którego resztki potworzyły zaskorupiałe na kamień zacieki. Inne przykręcono stalowymi wkrętami do wygładzonych pionowych ścianek, utworzonych na odpiłowanych końcach pni.

Esce wytęża wzrok, pragnąc prześwietlić miejsca o zagęszczonej konstrukcji. Niestety bezskutecznie. Nie jest tym zdziwiony, ponieważ, jak pamiętamy, będąc jeszcze na dole, podejrzewał, że dla zaspokojenia ciekawości „co jest w środku” nie obejdzie się bez konieczności wdarcia się do środka gęstwiny. Tedy bez zbędnej zwłoki, trzymając się to jednego, to drugiego fragmentu drewnianej struktury, ruszył naprzód kierując się na centrum. Centrum, tak jak to widział jeszcze na dole, było najgęstsze, a jego pionowe elementy — wznosiły się najwyżej.

Z początku znajdował dokoła siebie na tyle wolnego miejsca, by w miarę swobodnie się poruszać. Nie było potrzeby wykonywania ciałem jakichś wymyślnych ewolucji mogących narażać go na niebezpieczeństwo utraty równowagi. Toteż niepostrzeżenie dość szybko wdarł się na znaczną odległość w głąb konstrukcyjnych wiązań. Ale po kilkunastu minutach sytuacja zaczęła się zmieniać; robiło się coraz ciaśniej, a przesuwanie do przodu wymagało odwracania się jednym lub drugim bokiem ciała, pochylenia się i wyginania. Potem było jeszcze gorzej, bo pomiędzy elementami konstrukcji miejsca było tak malutko, że nie od razu znajdowało się go tyle, żeby móc postawić stopy czy uklęknąć.

W pewnej chwili, niebacznie zawadziwszy ubraniem o szorstkie elementy konstrukcyjne, stracił na chwilę równowagę i bliski był upadku. Całe szczęście, że w ostatnim momencie udało mu się uczepić jednej z listew, która mimo szczupłości wytrzymała napór. Odtąd nie odstępował go lęk o własne bezpieczeństwo, co może wyszło mu na dobre, ponieważ zmusiło do niezwykłej ostrożności w najmniejszym ruchu ciałem. Zmysły od tej chwili zostały niejako zmuszone do działania z najwyższą wrażliwością. Mięśnie i ścięgna — najposłuszniej odpowiadały na najmniejszy sygnał.

Po przebyciu jeszcze może czterech metrów już nie dawało mu się nie tylko utrzymać postawy wyprostowanej, ale i klęczącej. Kroczyć dalej dawało się tylko na czworakach i pełzaniem; raz sunąć na brzuchu, raz na jednym boku, raz na drugim, a nawet na plecach. Przy czym, raz po raz okoliczności zmuszały go do wykonywania równocześnie dwóch ruchów: jednego do przodu (czy do tyłu), drugiego dookoła swej osi. Wówczas doznawał uczucia, iż oto staje się obracającym kluczem w zamku lub świdrem wykonującym otwór. Jedno i drugie po to, by oczom odsłonić nową, głębiej skrytą rzeczywistość.

W trakcie zmagań o ten cel szczególnie ważną rzeczą w pozycji leżącej okazała się rola rąk i stóp. Oto bowiem po każdym przesmyknięciu barków i klatki piersiowej przez newralgiczne miejsce, wyciągał ramiona do przodu na całą długość, aby — uchwyciwszy się dłońmi jakiegoś wyczuwalnie stabilnego elementu z przodu i równocześnie znajdując stabilne oparcie dla stóp z tyłu — podciągnąć całe ciało do przodu.

Należy jeszcze dodać, iż posuwanie się w głąb konstrukcji — ku jego jeszcze większemu utrapieniu — było dodatkowo utrudniane koniecznością nagłego przedostawania się do góry czy w dół, ponieważ takie były uskoki w porządku poziomym tej tu struktury. Niekiedy różnice były tak znaczne, że aby móc przedostać się z jednego poziomu na drugi, zmuszony był wspinać się metr czy nawet dwa w górę lub opuszczać w dół, często zwisając głową do dołu.

Po pewnym czasie, znacznie odczuwając zmęczenie, ocenił, że miejsce centralne struktury musiało znajdować się już bardzo blisko; tymczasem brakowało jakichkolwiek widzialnych symptomów, które by na to wskazywały. Z wszech stron, oprócz góry, otaczała go gmatwanina grubszych i cieńszych drewnianych prętów, nic poza tym. Jednakże pozostał niezachwiany w postanowieniu prześwietlenia gęstwiny.

— A co będzie, jeśli przebije się nie tylko przez część centralną, ale przez całą strukturę — na wylot — i wyłoni się na jej skraju po przeciwnej stronie, nic nie znalazłszy?

— Co? Nic szczególnego — tłumaczy sobie. — Po prostu tylko to, iż waga uzyskanego poznania okaże się mniejszą, niż można się było spodziewać.

— Dalej więc!… Dalej, choć trzeba iść czasami z nogami w górze…, z pokancerowanymi dłońmi, w porozrywanym odzieniu, z poobijanym ciałem. Dalej, mój panie.

— Dalej! Świat nigdy się nie cofa.

Stało mu się jasnym, iż logika celu, którym była chęć poznania części centralnej tajemniczego obiektu, wypływała nie tylko z przygodnej ciekawości, lecz także z naturalnie narzucającej się konieczności kontynuowania drogi, którą z pewnym rozmysłem się wybrało i uwierzyło w jej możliwości. Lecz poza tym, trzeba zdradzić, w zanadrzu była u niego i co chwila przypominała się konkurencyjna refleksja, że: poznanie nie powinno ograniczać się tylko do z góry założonego celu.

Teraz, kiedy zmuszony był przedostawać się do najniżej położonych uskoków pomiędzy zwalonymi kłodami, przekonał się, iż bynajmniej nie stanowią one w tym miejscu gładkiego poziomego podestu, jak patrząc z dołu łatwo było sobie założyć. Panował tu dość znaczny galimatias pochyłości, zapadlisk i wybrzuszeń, pomiędzy którymi tu i ówdzie po niewczasie ukazywały się niebezpieczne rozstępy mogące okazać się pułapkami dla stóp szukających po omacku oparcia.

Zgoła inaczej rzecz się miała na nieco wyższym poziomie z posadowioną na nich — jakże imponującą — strzelającą w niebo konstrukcyjną gęstwiną. Tutaj wszystko zdawało się być poddane jak najściślejszej kontroli: przebieg układów liniowych i tworzących się kątów, pod jakimi one się przecinały czy zespalały. Zbudowano ją z idealnie prostych, starannie wyprofilowanych kantówek sosnowych o zróżnicowanych wymiarach. Uderzała staranność wykonania. Elementy pionowe nazwane wcześniej„masztami” były naprawdę pionowe, a poziome — naprawdę idealnie poziome. Piony i poziomy przecinały się zawsze pod rzeczywiście kątami prostymi. Natomiast elementy ukośne, dla odmiany, przebiegały pod najróżniejszymi kątami, przy czym było jasne, czym to było podyktowane. Mianowicie: różnicą odchylenia od pionu linii prostej łączącej punkt zaczepienia listwy ukośnej na maszcie z punktem w dolnej partii obiektu, do którego ową listwę przytwierdzono. Niektóre z tych ukośnych elementów wykraczały daleko poza obręb leżących pni, dlatego musiały być przymocowane do specjalnych pali wbitych w ziemię.

Pomimo tego, że już w tym momencie przedzieranie się dalej w głąb tak przedstawiającej się konstrukcji było skrajnie trudne, a kto wie czy nie balansujące na granicy możliwości fizycznych przeciętnego człowieka, Esce w dalszym ciągu nie zamierzał tego zaprzestawać. Decydujący wpływ na taką decyzję miała pełna animuszu myśl, która zresztą już od dawna zabiegała o poważne potraktowanie. Chodziło — bagatela — o przyjęcie nowej postawy w stosunku do siebie i do świata. Postawy bardziej subtelnej, zniuansowanej; już nie tak prostej, jaką przedstawiała mu się dotychczasowa.

W ostatnich czasach człowiek znalazł się w znacznie zmienionym otoczeniu przestrzennym: według dawnych miar zaczęły go bezpośrednio otaczać obszary ogromniejsze. Równocześnie sam przestał kończyć się na granicach powłoki naskórka swego ciała. W ten sposób duży obszar jego cielesności wnikał głęboko w znacznie rozszerzone otoczenie. Z tego względu jego troska o siebie musiała także znacznie powiększyć się. Natomiast samą egzystencję przyszło mu pojmować w takiej formie i w takiej roli, jakie istniejącym bytom wyznaczają mechanizmy nieskończonych obszarów świata; uwzględniając ich własne inicjatywy i predyspozycje.

Troska o siebie powinna już odtąd uwzględniać też to, iż każde środowisko, a zatem i ludzkie, ma swoje specyficzne fundamenty, o których dobrostan należy zabiegać z niemniejszą mocą niż o siebie. Ponadto trzeba zdawać sobie sprawę, że pewna ilość środowisk tworzy środowisko wyższego rzędu i posiada też swoje odpowiednio rozległe fundamenty. To zaś znaczy, że w swojej wiedzy i w trosce o siebie, w skali coraz bardziej globalnej, ludzie nie mogą ustawać. Przy czym osiąganie lepszego dobrostanu dla siebie jest możliwe dopiero wtedy, gdy z równą mocą troszczymy się o dobrostan materii nieożywionej, nie mówiąc o innych bytach.

Zatem, skoro zdecydował się kontynuować drogę przedzierania się przez tę dziwnie intrygującą konstrukcję, nie powinien jej traktować przedmiotowo, ani jak rzecz zupełnie odrębną od siebie. Tak bowiem jak ona — tłumaczył sobie — będąc do pewnego stopnia odrębną od swego podłoża, jest zarazem złączoną z nim na śmierć i życie, tak też podobnie on, będąc bytem odrębnym od swego otoczenia, w tym wypadku od oplatającej go struktury, jest z nim (z nią) złączony także w podobny sposób. Ona bez swej podstawy nie mogłaby istnieć, podczas gdy podstawa bez niej — tak. Dla niego w tym momencie, podstawą jest konstrukcja, bez której byłoby mu bardzo trudno lub wręcz niemożliwością istnieć w tej pozycji, jaką właśnie zajmuje. Natomiast konstrukcja bez niego będzie mogła istnieć bez niego chyba jeszcze lepiej, jeszcze pewniej. Tym niemniej, dopóki ich wzajemne położenie czasoprzestrzenne takim pozostanie, jakim się obecnie ukształtowało — będą znajdować się w sytuacji bytów dzielących samodzielność pomiędzy siebie. Tedy każde z osobna jest niesamodzielne. Więc i samodzielnych decyzji być nie może bez murowanego ryzyka wkroczenia na błędną ścieżkę. Wszelkie byty są skazane na współstanowienie o sobie.

Znajduje się w pozycji leżącej, lekko ukośnej do poziomu, głowa nieco niżej niż stopy.

Dobrnął do miejsca, w którym chyba z kilkanaście elementów konstrukcyjnych naraz napiera na jego ciało, a ciało nie ustępuje w próbach wciskania się jeszcze dalej w głąb struktury. Niektóre, w liczbie trzech czy czterech twardych przeszkód, doskwierają szczególnie mocno; tak mocno, że momentami nie może się powstrzymać od żywiołowo dzikiej reakcji, która niebezpiecznie wstrząsa połową chyba budowli — aż drżą najwyższe maszty. Wówczas z jego ust wylatuje ze świstem szpetne przekleństwo. To zaś porywa refleksję do żywszej aktywności, przede wszystkim — przypomnienia mu, że cała odpowiedzialność za ich wspólną interaktywność spada w pełni na niego.

Fakt ten nie jest żadną aberracją, lecz wynikiem przydzielonej człowiekowi przez otoczenie funkcji do wypełnienia. Przydzielonej mu dosłownie — kosmicznymi okolicznościami formotwórczej ewolucji, której kolejne kroki są uzgadniane przez zawrotną ilość bytów nieskończonego świata.

Raz po raz wydaje mu się, że traci czucie w pewnych częściach ciała: to w ręku, to w nodze, to w ramieniu, to w łopatce. Przychodzi mu do głowy, że to rodzaj ostrzegawczego alarmu, żeby czym prędzej wprowadził korektę do swego postępowania. Więc niezwłocznie szuka czegoś, co mogłoby mu pomóc. Po pierwsze: usiłuje spowolnić swoje ruchy. Po drugie: sporadycznym masowaniem drętwiejących miejsc nie dopuszcza do zakłócania swobody krążenia krwi w żyłach i uważniej śledzi przepływ komunikacyjnych impulsów w układzie nerwowym. Po trzecie: robi wszystko, by stać się wrażliwie zespolonym z najbliższym otoczeniem, wiedząc, że owo otoczenie stanowi inny byt, w którym jest zanurzony, a ten zanurzony jest w jeszcze innym bycie i tak dalej w nieskończoność. Po czwarte: chce dogłębnie uzmysłowić sobie to, iż posiada się pewną ilość różnej jakości dóbr i jednocześnie jest się posiadanym przez większych od nas posiadaczy i że to wszystko powinno płynnie współdziałać ze sobą. Podobnie jest z całą masą innych zależności, w które jest się uwikłanym, na przykład tworzymy…, a równocześnie jesteśmy tworzonymi, troszczymy się, a równocześnie jesteśmy zagarniani przez inną troskę, myślimy, a równocześnie jesteśmy myślani.

Kolejny raz, lekko wspierając się na łokciu, przekłada wolną rękę przez kolejną lukę wydającą mu się na tyle dużą, by mogła pozwolić mu się przez nią przecisnąć. Potem przekłada głowę i bark, równocześnie ruchem ślizgowym przesuwając się do przodu na tyle dużo, by drugi bark i druga ręka znalazły się po drugiej stronie przewężenia. Następnie, wspierając się na już przełożonych przez konstrukcyjne przewężenie obydwu rękach i pracując nogami, przesuwa się o kilkadziesiąt centymetrów do przodu. Potem przesunięcie przedłuża, aż zatrzyma go kolejne przewężenie.

Tym razem dodatkowe okoliczności wymuszają na nim obrócenie się jednym bokiem na tyle w górę, by trafić po przekątnej, w prostokątny otwór kolejnego przewężenia. Esce czyni to, ale okazuje się, że i w ten sposób jego barki nie mieszczą się w prześwicie otworu. Druga przymiarka potwierdza tę niemożność. Więc trzeba się wycofać z tego zamiaru i szukać innego rozwiązania. Okazuje się, że pół obrotu tułowiem w prawo pozwala mu dostrzec nieco większą szczelinę w masie krzyżowej konstrukcji. Więc z lekka dźwignąwszy się na łokciach przy akompaniamencie syczących szeptów myśli „niebezpiecznie!… niebezpiecznie!…” — robi momentalnie głęboki wdech i sprawia, że jednym ostrożnym ślizgiem — całym klinem ciała — ląduje po drugiej stronie szczeliny. Udało się.

— To szczęście, ale co dalej? Czy teraz środek konstrukcji nareszcie się odsłoni?

A gdzież tam! Na pierwszy rzut oka, nawet nie wydaje się żeby w ogóle miał ten zamiar.

Więc, z lekka wspierając się na podkurczonych rękach i manipulując położeniem nóg, podaje całe ciało wahnięciu w przód. Następnie odchyla je z powrotem do tyłu, żeby mogło wziąć rozmach przed ponownym rzuceniem się doprzodu. W ten sposób, powtarzając powyższe czynności kilka razy, pokonuje ileś tam centymetrów luzu przed sobą. W każdym razie jego głowa znalazła się w końcu na pozycji pozwalającej jej próbować forsować kolejną przeszkodę. Oznaczało to też, a może przede wszystkim, uzyskanie mnóstwa nowych kanałów wglądu w penetrowaną strukturę. Ile konkretnie — zależało od minimalnych przesunięć punktu przyłożenia wzroku.

Esce nie chciał przedwcześnie tracić żadnego z nich, dlatego wyciągając szyję tak mocno, jak tylko się dało, usiłował wciskać swą głowę bodaj w każdą lukę po kolei, jakie były mu dostępne. Oznaczało to narażanie się na zadrapania twarzy, wyrwanie kępek włosów, na łzawienie zaprószonych kurzem oczu. Wszakże, biorąc pod uwagę to, co zyskiwał, według jego oceny bardzo mu się opłacało tak postępować. Pomijając fakt nadziei na zaspokojenie swej ciekawości, bardziej ważnym stawało się tworzenie specyficznej sytuacji umożliwiającej toczenie się wielowymiarowej, jak sam nazywał, narracji. Wielowymiarowej, bo rozciągłej zarówno w świecie mentalnym, jak i zewnętrznym. Dlatego wszelkie sytuacje postrzegane jako nieprzeciętne przyjmował z radością. Z dotychczasowej praktyki wiedział, jak bogate możliwości mogą one przynosić człowiekowi o ambicjach twórczych, który gotów jest bez reszty zaprzedać się narracji w nowym jej wydaniu. To było właśnie powodem wielkiej pieczołowitości, z jaką wykonywał swe czynności. I właśnie ta pieczołowitość doprowadziła go nie tak dawno do dopracowania się wyjątkowej postawy formotwórczej, jaką należy mieć, jego zdaniem, wobec wszelkich elementów zewnętrznego świata. Postawy charakteryzującej się, jak może pamiętamy — odrzuceniem precz pełnej samodzielności we wszelkim swym postępowaniu. Przy czym ma być ona ciągle otwartą na wrażliwe współdziałanie z wszelkimi elementami otoczenia.

Esce o wielu tego typu sprawach już dawniej wiedział coś nie coś, jeszcze więcej przeczuwał. Upływający czas wyostrzał ich rozumienie. Wszelkie przedmioty, materiały, surowce, żywioły, zdarzenia traktował — z coraz bardziej gorętszym odczuciem — podmiotowo; niemal tak, jak samych ludzi. Jednym słowem wszystko, co się działo z każdym zauważonym przez niego bytem, zasługiwało na najwyższą uwagę; przynajmniej do chwili rozpoznania, czym dany byt jest i co się z nim dzieje. Za taką postawą kryje się niezwykle ważna potrzeba wnikliwego śledzenia procesów formotwórczych. W tym aspekcie musi być brana pod uwagę z jednakową mocą zarówno materia martwa, jak i żywa, zarówno fizyczna, jak i duchowa.

Z każdym rodzajem bytów nieustannie coś się dzieje, ponieważ wszystko, jak to niejednokrotnie powtarzamy, jest w ruchu i uczestniczy we wzajemnych kolizjach, uczestniczy w pokonywaniu oporu (ze zmiennym szczęściem oczywiście) spotkanych na swej drodze przeszkód. A przeszkody i kolizje są nie do uniknięcia, jako że przestrzeń stanowią byty i tylko byty. Przy tym trzeba pamiętać, jakkolwiek rzecz to oczywista, że byty bytują. Tak jak istnieje nieskończoność możliwości zróżnicowania wielkości i właściwości poszczególnych bytów, tak podobnie: istnieje takież zróżnicowanie ich bytowania, a zatem występowania bogatego repertuaru kolizji.

W ogólnym ujęciu zjawisko kolizji, trzeba sobie jasno powiedzieć, nie jest rodzajem tylko nieszczęśliwych wypadków zdarzających się tylko od czasu do czasu, ale stałym, ciągle i powszechnie występującym elementem każdej egzystencji, tak samo zresztą, jak jest nim ruch. Są nieodłączne od ruchu, jego konsekwencją.

Zwykle jednak dostrzegamy tylko niektóre z nich, ponieważ nasza wrażliwość percepcyjna, nasze zmysły, a nawet nasza najnowsza aparatura wykrywająca je — są w swych możliwościach także ograniczone.

Drugi pakiet wiedzy, którym bombardujemy to miejsce tekstu, ma formę okna-szczeliny zasnutego strzępami panoptycznych urządzeń, przynajmniej kilku pokoleń pająków zdobywających niezbędne im środki do życia i możliwości uczestniczenia znacząco w koniecznej przemianie świata. Ale też ma formę wielowarstwowego palimpsestu strzępów danych historycznych tego mikroświata. Nieskończoność nieustępliwie naciska na wszelkie mechanizmy lokalności małych i wielkich. Odebrana oknu-szczelinie przezroczystość ukazuje to, co według większości naszych opinii, niepotrzebnie gromadzi się na obrzeżach wszelkich szczelin i prześwitów. Jednak to, co gromadzi się, to, co zwleka z przesunięciem się dalej — wcześniej czy później uderzy z nadzwyczajną mocą lawiny w swe otoczenie.


Esce, jak można w tym momencie zauważyć, powoli, coraz bardziej zatraca się w zewnętrzności. Przypomina to poprzednią sytuację, gdy zatracał się pod koniec przebywania swą uwagą w przestrzeni swego wnętrza. Wtedy ruch myśli i towarzyszących im emocji, bo zawsze im towarzyszą, były przymuszane do coraz karkołomniejszych posunięć w budowaniu sensów, stawianiu wniosków, układaniu planów; w końcu — do włamywania się do coraz mniejszych nasionek nowych idei twórczych.

Chwila refleksji uprzytamnia mu, że teraźniejszy i poprzedni okres narracyjny, każdy z nich na początku — rzecz charakterystyczna — pojawiał się jako niezwykle przyjemne momenty wyzwolenia z czegoś, co nie pozwala czuć się swobodnie. Przede wszystkim wyzwolenia od nazbyt dokuczliwej traumy tkwienia przy konieczności wykonywania niemal bez przerwy coraz precyzyjniejszych operacji, osiągając przy tym minimalny skutek. Lecz potem, gdy przyjemność nie mija, głębia sensu zatraca się, skutek nabiera wartości ujemnych. Dlatego piętrzenie się niewygód w jakimkolwiek postępowaniu nauczył się w niedługim czasie postrzegać jako tę tendencję, która wiedzie we właściwą stronę. Wcześniej czy później przychodzi moment skrajnych trudności, które nieoczekiwanie pomagają wykluć się olśnieniu pokazującym kierunek dalszego postępowania. W związku z tym można oczekiwać, iż gorejąca źrenica uwagi lada chwila zostanie zmuszona do gwałtownego przeskoku w granice nowej wizji.

Tymczasem zewnętrznie, nie bacząc na niewygody na jakie się naraża — a teraz narażał się nieledwie z każdym poruszeniem — nie zaprzestaje uporczywego wnikania do miejsc coraz mniej dostępnych. Czyni to z wielką starannością, może nawet z większą, niż wcześniej mogliśmy spostrzec, jak to raz za razem próbował wrazić głowę do przyciasnych krat konstrukcji, a następnie dokonywał cudów akrobacji, by reszta ciała znalazła się po drugiej ich stronie.

Nagle zza chmur wychyliło się słońce, zalewając całą ziemię nawałą ognistych strzał. I kilkanaście z nich — grubych jak ciężkie bojowe oszczepy herosów — przeszyło znajdującą się przed jego wzrokiem plątaninę konstrukcji, dostając się daleko w głąb do skrytych w mrokach zakątków wolnej przestrzeni. Ale czy tam była wolna przestrzeń?

Wzdrygnął się, jakby to nie był słoneczny blask, lecz rażenie zygzakowatym płomieniem gromu.

Było w tym akcie coś paraliżującego, czarciego, ale zarazem nadspodziewanie radosnego. Oczy zrazu ślepły z tego, a potem stawały się cudownie nad-widzące. Oto bowiem w miejscu ustępujących ciemności dostrzegły gorejącą srebrzysto-złociście, koronkowej roboty… monstrancję! a następnie jej główną część — glorię.

Tworzące ją cieniutkie druciki z polerowanego srebra zataczały dość gęsto koncentryczne kręgi dookoła symbolicznego przybytku Boga. Zaś od niego strzelały w dookolną przestrzeń promieniście rozstawione inne druciki ze szczerego złota. To właśnie ich iskrzeniu i płomienistym wybuchom wspomniana gloria zawdzięczała swą porażającą jasność. Jawiła mu się dwojako: jako realne słońce w kręgu dookolnego nieboskłonu — jako większa monstrancja, to znów jako płonący otwór w rzeczywistości imaginacyjnej — fizycznie mniejsza, ale kto wie, ilekroć potężniejsza od pierwszej.

— Płomienie mogły je niszczyć lub hartować — pomyślał. Był cały poruszony i ku jeszcze większemu poruszeniu jego myśl biegła. A w czasie tego biegu dowiadywał się, że każdy ruch jest zadziwiająco plenny, tworzy spektralne odgałęzienia.

Można zaryzykować tezę, iż każdy z obecnie występujących ruchów troszczy się o ruch, który powinien nastąpić po nim. Zabiega o to także tak nieśmiały i mało popularny ruch, jakim jest pojedyncze drgnienie drżenia przeżycia wewnętrznego. Esce sądzi, że drżenie jest rodzajem ruchu najbardziej predysponowanego do współdziałania z fizycznymi elementami świata.

Mała monstrancja, w tym momencie drżąc każdym swym włókienkiem, zdaje się dowodzić, że jest bytem realnym, a nie zwidem.

— Zatem — obydwie — są rzeczywiste, duża i mała. Pierwsza stworzyła drugą, a czy druga stworzy kolejną?

— Powinna, przecież nieskończoność potrafi doczepiać kolejne i kolejne ogniwa. Tyle, że kolejne ogniwa, w pewnej chwili okazują się już zbyt małe, lub zbyt wielkie, by móc mieć z tymi początkowymi, w zwykłych warunkach, czytelny kontakt.

— A jeśli nie stworzy kolejnej… — zagadnął sam siebie — to czy coś interesującego może z tego wyniknąć?

— Hmm, niech pomyślę… W przybytku pierwszej króluje słońce — naga, jasna… jeszcze jak jasna rzeczywistość. W przybytku drugiej — symbol, a symbol ma moc rządzenia realnym.

— Dobrze.

— A gdy znajdzie się trzecia, to co w jej przybytku będzie królowało?

— Można domyślać się, że coś, co przewyższa symbol, to znaczy: coś, co nim rządzi.

— Więc?

— Targa mną niepokój i niepewność, sądzę jednak, że — myśl.

— Myśl umieszczona w przybytku monstrancji ludzkiego umysłu — konstrukcji milionkrotnie-złożonej sieci wychwytująco-komunikacyjnej.

— Tak mogłoby być, ale niekoniecznie. Wszakże skoro teraz dotąd dobrnąłem, powinienem przynajmniej spróbować pójść dalej w pytaniach i odpowiedziach, nieprawdaż?

Esce czuł zarówno w swym wnętrzu, jak i w dostępnym wymiarze zewnętrza wywieraną na siebie silną presję sił bliskiego i dalekiego otoczenia. Presję zarówno nagiej materii, jak i form symbolicznych, a ostatnio — od czasu zakomunikowania w ostatnich wersetach tego tekstu swej pasji do narracji — presji występującej w postaci słów i rządzonej przez słowa, a też w postaci gestów i rządzonej przez gesty.

— Wielu współczesnych teoretyków nazwałoby ją presją performatywną. Mnie wystarczy wiedzieć, że jest presją po prostu formotwórczą, wymuszającą zmianę formy, co oczywiście zmienia treść zawartą w danej formie.

Należało iść dalej. Iść i iść; wyłaniać kolejne ogniwa łańcucha pytań, szukać odpowiedzi. Zdawało się być ich tym więcej, im Esce w traumatyczniejsze sytuacje popadał, im był bardziej do krwi podrapany, poobijany; im częściej musiał zmieniać swoją pozycję z powodu drętwienia lub kurczu mięśni.

Lecz nagle…, co to? Oczy jakby smagnięte kolejną błyskawicą, uprzytomniły mu, że nie ma przed sobą żadnej monstrancji, a jedynie dorodny okaz zwykłej pajęczyny.

— Więc jednak mamy zwid?!

— N-i-eee! Raczej kolejną interpretację czegoś, co jest migotliwe.

— To znaczy…, że można wyłonić interpretację następną?

— Tak, jeśli pojawi się następny mig.

Wpatrywał się teraz w to coś, co najpierw było monstrancją, a w tym momencie — pajęczyną. W następnej chwili może być jeszcze czymś innym.

— Z wyglądu.

— Nie tylko…, każda przecież rzecz z przypadku, kalkulacji czy koniec końców z przymusu, może pełnić różne role… — całkiem realne. Tu nie chodzi tylko o grę pozorów, o migotliwe obrazy, ale o migotliwość samych rzeczy i — wydarzeń.

Бесплатный фрагмент закончился.

Купите книгу, чтобы продолжить чтение.