PUSTE  POLA

Объем: 297 бумажных стр.

Формат: epub, fb2, pdfRead, mobi

Подробнее


Skład i łamamnie ;

mgr. Marek Andrzejewski


Projekt okładki i grafika ;

Art. plastyk: Jerzy Bahr

Przedmowa

Realia w której rozgrywa się akcja społeczno — obyczajowo i po części autobiograficznej powieści poznałem w ciągu wieloletniej pracy w kombinatach rolnych czasu PRL — u.


Nie wszystkie opisane historie i zdarzenia, osoby i imiona są wymyśloną przez autora fikcją literacką, gdyby jednak Czytelnicy byli przeciwnego zdania, niech pozostanie tak, jak napisałem, a oni niech odszukają się na stronach powieści.


Większość moich utworów powstała na Kaszubach. Chciałem w tej książce, poprzez opowiadania o mojej Kaszubi i prowincjonalnym grajdole wyrazić życzenie, aby jej bohaterowie i adresaci nie wypierali rodzinnej Ojcowizny, nie wstydzili słomy wystającej z gumiaków, swojej inności i odrębności.


Starałem się pisać o tym, co odchodzi w zapomnienie. Piszę malując, maluję pisząc o starych kościółkach w Swornegaciach i Leśnie, przydrożnych kapliczkach matki Boskiej Zielnej, krzyżach i resztkach gburskich chałup. Piszę o polskiej prowincji, gdzie pięknie i spokojnie, gdzie krzywe opłotki, gdzie kolorowe malwy i słoneczniki, gdzie puste pola i pustkowia porośnięte wrzosem i jałowcem, gdzie seledyn jezior, bagienne stawy i chmury na błękicie nieba i o tym, chociaż niemodne „tak się dzisiaj nie pisze” pouczył mnie Przyjaciel, znany krytyk ś.p. Zbigniew Żakiewicz — lecz trzeba pisać, ażeby nie odeszło w niepamięć.


Pisałem o niespełnionych marzeniach, o świecie złożonym z tęskonty, lęków, miłości, nienawiści, goryczy i ciepła.


Piszę o ludziach będących „solą tej ziemi”, którym tę powieść dedykuję.

Henryk Cyprian Konkol „Chaber”

Autor

Pisane w ‘Zadupiu’ i Berlinie

Rozdział pierwszy

Jan z Zapyzia


Kiedyś, dawno, dawno temu, a była to najprawdziwsza z prawd, rzekę w tym miejscu przepływało się płaskodenką, czasami przechodziło lub przejeżdżało szerokim, płytkim w czasach suszy tylko po kolana, piaszczystym brodem. Rzeka ograniczona z jednej strony wysokim brzegiem, rozlewała szeroko w stronę piaszczystych pustkowi rzadko porośniętych sosnowym lasem i suchym jałowcem ciągnących w stronę dalekich osiedli i dalej po krańce Zaborów i Kościerzynę. Płaskim brodem schodziły także dzikie zwierzęta do wodopoju, skracali drogę jadący do Gdańska i Elbląga kupcy z towarem, tędy uciekali także grasujący na traktach zbóje gonieni po śladzie przez miejską straż z niedalekich Chojnic. Czasami ryboki* przewozili płaskodenną łodzią na drugą stronę rzeki konnych wędrowców. Przez dziesiątki lat rozjechano i rozdeptano wysoki brzeg w szeroką, schodzącą do samej rzeki, piaszczystą drogę. Dzisiaj obydwa brzegi szerokiej, lecz płytkiej bagnistej rzeki, odpycha od siebie dwupasmowy betonowy wiadukt.


Wtedy, przy brodzie szeroko rozjechanym kołami wozów, bryczek, kolasek, rozdeptanym nogami ludzi, zwierząt i racicami domowego bydła pasącego po przeciwnej stronie rzeki, gdzie resztki soczystej podmokłej łąki, stała żydowska karczma postawiona na prymitywnym fundamencie z polnych kamieni. Karczma była solidną węzłówką z okorowanych sosnowych pni zbijanych tabelami* uszczelnionych gliną zmieszaną z paździerzami. Karczma „U Lejka” przetrwała kilka wojennych zawieruch, lecz nie oparła czasowi i przechodzącym przez Zabory burzom i wichurom. Pewnego dnia straszna burza z towarzyszącym jej huraganem wyniosła karczmę pomiędzy wysokie sosny rozrzucając po rzece i pobliskich piachach. Dzisiejsza karczma z gipsowych bloczków, pełna przybudówek, schowków, drewutni, tancbudy przykrytej falistą płytą z pleksi o zapożyczonej z wielkiego miasta nazwie „U Leona”, pozbijana z desek pomalowanych przerobionym silnikowym olejem, przykryta płaskim stropodachem, zwana z europejska Zajazdem, rozsiadła się daleko od rzeki, wiaduktu i rogatek wioski oznaczonej białą tablicą i tłustym, czarnym napisem; Zapyział.


Gdyby nie ostry zakręt wąskiej asfaltowej i pełnej dziur drogi porozbijanej przez pędzące TIR-y, można było zobaczyć drugą z tablic, oznajmiającą, że właśnie tutaj przy leśniczówce Przesmyk nad wąskim rowem, rzeczką o tej samej nazwie, kończy się urzędowa, czyli administracyjna granica wioski nazywanej w kolorowych folderach turystyczną atrakcją regionu. Nieurzędowa nie posiadała granic, nikt nie wiedział gdzie się zaczyna i gdzie kończy? W lewo od szosy jak ości w rybie rozchodziły wydeptane ścieżki i piaszczyste duchty* wchodzące pomiędzy stare i nowe zabudowania schodzące do brzegu rozlewiska rzeki. Droga wchodziła w sosnowy las, pędziła z gwizdem lokomotyw wzdłuż pokrętnego kolejowego traktu Gdynia — Bytów, dudniła po kolejowym wiadukcie nad Brdą, przepadała

w parowach nad jeziorem Ostrowickim i w lasach idących w stronę Krojant i Łukomia.

Karczma stała niedaleko słupa wysokiego napięcia, co miało tę zaletę, że nie istniała potrzeba prowadzenia niezliczonej ilości metrów kabla kosztującego wtedy krocie, a kupić go można było tylko na czarnym rynku. Znajdowała się także w bezpośrednim sąsiedztwie stojącego na rozdrożu żużlowej drogi, poczerniałego ze starości krzyża, otoczonego rachitycznymi krzewami zdziczałego bzu. Karczmę wziął w pacht miejscowy autochton o duszy rozdartej pazernością, po części Kaszub, po części Niemiec w zależności od tego, jak zawieje albo z kim się ma wątpliwą przyjemność. Autochton był typowym okazem brudasa i abnegata. Karczma, niedawno nadał nazwę i status „Zajazdu u Leona”, w odróżnieniu od strażackiej remizy ma to do siebie, że jest otwarta od — do lub przez całą noc, szczególnie w tę najkrótszą w roku, związaną z rozpalaniem kupalnych ognisk, szukaniem kwiatu paproci i puszczaniem wianków. Z tymi wiankami to trochę przesada i tak, jak kwiatem paproci, szukasz i nie znajdujesz, chociaż niektórzy mówili, że mieli szczęście. Najwięcej szczęścia miał Jan i, chociaż było to szczęście koślawe i dziurawe jakoś sobie z nim w swoim biednym, lecz wesołym życiu radził.


Zimą w zajeździe panował zupełny marazm pod okopconym stropem wisiał zapach sfermentowanego piwa i woń palonej machorki czy innego świństwa dla którego nie było nazwy. Ruch w interesie był żaden, rosły jedynie zapisywane na borg* kolumny cyfr i tajemniczych znaków:

— Pjoter 30 złotych,

— Josef oddać trzy złote, albo narąbi drew

— Jola 3 ”Lechy” * +3 utrwalacze

— Janek 4x „EB” ( skreślone ) na borgu 5x PPME H” +20x „EB” dla wszystkich

I tak dalej, linijka po linijce, kartka po kartce — rok po roku — w grubym, poplamionym i zmiętoszonym brulionie formatu A-4 z zapisami z ostatnich czterech lat, poznaczonym niewprawnym kulfoniastym pismem. Tajemniczy szyfr lub, jak kto woli, hieroglify wioskowego karczmarza oznaczały, że; Janek oddał swój dług za cztery, „EB“, lecz nie wystarczyło na oddanie za 5 paczek Ekstra Mocnych, których do czasu pierwszego

zawału palił niezliczoną ilość. Z tym zawałem u Jana to także do końca nie było wiadomo, zawał czy dychawica?. Po kilku godzinach doszedł do siebie, a rano — dla Jana rano rozpoczynało się na długo przed wschodem słońca — przepedałował w dobrym tempie trzy kilometry przez las na wyrębisko. Trzeba przyznać, Janek miał wysublimowany smak na wszystko co dobre, mocne i tanie, do tego posiadał kaszubskie podniebienie smarowane często i obficie wszystkim mającym chociażby posmak C2H5 OH, czyli prościej, popularnej, ogólnie dostępnej czyściochy. Zapis Jolki nie był łatwy do rozszyfrowania, lecz oznaczał ni mniej ni więcej, że; Jolka nie była sama, właściwie nigdy się nie zdarzyło, ażeby była sama, postawiła trzy „Lechy” z trzema setkami czystej, czyli z popularnym utrwalaczem.


W interesie obowiązywała wtedy zasada wzajemnej uczciwości, oczywiście stosowana tylko

i bez wyjątku w odniesieniu do stałych bywalców i okolicznych autochtonów, chociaż z tą uczciwością to także bywało różnie i nie zawsze wszystko odbywało się fair i bezboleśnie, czego dowiodła historia Kazika, który do dzisiaj nie wstawił sobie górnych dwójek i trójek nie ze strachu przed dentystą czy lenistwa, lecz z prozaicznego powodu, jakim był brak pieniędzy na prywatnego zębologa. Prywatnego, bo Kazik już od dawna nie miał kasy chorej*

przecież był bezrobotnym, bezdomnym dziadem, już dawno powinien znaleźć się w przytułku u św. Marcina czy św. Łazarza i nie powinien był zawracać głowy kasie chorych, mającej wiele innych, poważniejszych zajęć, niż zajmowanie jakimś tam Kazikiem i jego uzębieniem. Kazik mieszkał kątem u brata w piwnicy niewykończonego domu, gdzie miał swoje łóżko, które można by nazwać innym, bardziej swojskim i zrozumiałym dla większości określeniem; barłóg, i to było wszystko, co posiadał, nie licząc stojącej w kącie szafy z wiszącymi w niej letnimi i zimowymi klamotami. W starej przestronnej szafie stały wyjściowe i robocze buty, deszczówka, czyli kurtka mająca chronić przed zmiennościami aury i dwa kartonowe pudełka po obuwiu. W jednym czarne używane, lecz względnie dobrze utrzymane półbuty na wypadek niespodziewanego zejścia i pogrzebu; coś chyba musza na giry założyć. No nie? W foliowym pokrowcu po azofosce*, czy innym sztucznym nawozie, czarny, miejscami poplamiony prawie nowy garnitur, bez westki*, także na wszelki wypadek.


Zdarzyło się, Kazik zaczął się stawiać, zgrywać ważniaka, nadął, zrobił szerszy od koszuli a dobrze wiedział, że to nie wódka jest zależna od niego, lecz on od wódki i karczmarza i vice versa, a że w zasięgu ręki była tylko ciężka butelka po winie marki „Wino”, więc tą butelką w regalik z monopolem. Karczmarz odwzajemnił się nogą od dębowego krzesła, którą także na wszelki słuczaj* miał zawsze pod ręką. Użył jej skutecznie w obronie własnej i własnego, ciężko zapracowanego dobra. Od tego czasu poprawiły się stosunki na płaszczyźnie wzajemnego zrozumienia na linii karczmarz — klienci zalegający z zapłatą. Kazik nadal chodzi szczerbaty, popija na kredyt, płacze i spłaca. Płacze, bo z robotą coraz trudniej, śmierdzący żeliwiak jeszcze na chodzie, chociaż jego dni są policzone gdzie pracował na czarno dostając trzy złote za godzinę czarnej pracy przy szlifowaniu żeliwnych odlewów w obłokach rakotwórczych i toksycznych pyłów. Odlewy obrabiał ciężką szlifierką, oczywiście bez okularów i ochronnej maski przez pięć, czasami sześć dni w tygodniu albo i więcej. Czasami bywało, że od przypadku do przypadku, tylko po kilka godzin dziennie, co dla Kazia znaczyło uszczuplenie i zmianę planu dziennego budżetu, ponieważ w tych warunkach uzyskanie pełnego, tygodniowego wynagrodzenia graniczyłoby z cudem.


Zima była także okresem próby dla karczmarza. Z powodu uszczuplonego dochodu nie był w stanie równoważyć kosztów wynikłych z potrzeb dotyczących „Zajazdu” z przyległościami, czyli tancbudą rozkręcaną w każdy piątkowy i sobotni wieczór na pełny decybel, bo zimą karczma przyniosła zarobek w postaci zaledwie kilku pijanych złotówek. Karczmarz nie mógł pojechać oblodzoną drogą do miasta, „Volkswagen Transporter” rocznik siedemdziesiąty czwarty miał łyse opony, o erbekach* należało zapomnieć, niesprawne od czterech lat hamulce i wiele innych mankamentów od których bolała go nie tylko głowa. Karnawał był tańcujący, pijany i niezależny od aury, samopoczucia i zasobności tańcujących par porusza-jących się na twardych pilśniowych płytach tancbudy. Pod ścianą stał bezpłatny czynnik grzewczy w postaci tandemu złożonych do siebie żeberkami olejaków firmy deLongho, dającymi więcej hajcu od wysłużonej kozy* na brzozowe drewno i węgiel. Wiązka gumowa-nych kabli omijała wariujący na wstecznym biegu licznik, w piecyku wesoło bulgotał wrzący olej i grzał budę za friko*. Podłączenie było fachowe, bezpieczne, a najważniejsze czyste, bo nie śmierdziało dymem i karczmarz nie musiał zatrudnić dodatkowej siły fachowej do dorzucania brzozowych drewienek. Oszczędność była pierwszą z dewiz karczmarza o rozdartej duszy i sumieniu, o którym wielu twierdziło, że takowego nawet sam Pan Bóg u niego nie znajdzie. W tańcujące wieczory wszyscy byli zadowoleni, chociaż zawsze znalazł się jakiś malkontent potrafiący spaskudzić radość miłej zabawy. W karnawale tancbuda była zawsze wypełniona do granic możliwości spragnionymi rozrywki, hałaśliwie zachowującymi się dziewczynami z okolicznych wiosek, pachnącymi nie zawsze mydłem i wodą od „Coty´ego”, czy „Chanel‘a”, lecz swojską, mocną w zapachu i trwałości wodą kwiatową „Być może” oraz innymi hiacyntami. Przychodzili do karczmy, a jakże, wyglansowani na wysoki połysk miejscowe osiłki prawdziwy towarzyski zapyzialski hajlajf*. Do dyspozycji towarzystwa pozostawała nieograniczona wprost paleta możliwości spędzenia miłego wieczoru począwszy od czarnej lurowatej kawy z cukrem w kostkach, skończywszy na solidnym mordobiciu, zwanym modnie pojedynkiem na pięści, co nie zawsze kończyło się podmalowanym okiem.


Zasypana śniegiem wioska spała snem sprawiedliwego. Mroźne noce wypełnione były pełnią księżyca, trzaskiem pękających w lesie drzew, szelestem sypiącego śniegu, zapachem palących w chałupach zużytych opon palących się wspaniale i dających ciepło. Kominy kopciły czarnym smolistym dymem unoszonym i zwiewanym przez wiatr poza rzekę i bory. Noce wypełnione były także wyciem zamarzających na śmierć psów. Czy zamarzające psy wyją? A może zasypiają, jak pijany człowiek, nie czując, że umarły, że uciekło z nich ciepło

i zastygła krew. Rano znajdą je sztywne i oblodzone, i twarde jak kości, które dawano im czasami do żarcia.


Od oblodzonej i zasypanej śniegiem szosy przecinającej wioskę na dwie nierówne części, jak żebra od kręgosłupa, odchodziły polne drogi, dwie w lewo, dwie w prawo. Odchodząca w prawo droga, była drogą zapomnianą, zarosłą zielskiem i samosiejkami, kończącą zaraz za przydrożnym rowem. Druga, asfaltowa ciągnęła brzegiem lasu, wyginała, jak tanecznica w kontredansach, raz w lewo raz w prawo, przeskakiwała kolejowe tory, schodziła w pustkowia, kolebała na wzniesieniach wzdłuż jeziora do Czernicy, gdzie kapliczka postawiona na pamiątkę, że tutaj ileś lat temu, młodziutki ksiądz Wojtyła, uczestnik spływu po kaszubskich jeziorach, przypłynął kajakiem. Droga przechodziła obok zabytkowego ciągle czynnego wodnego młyna, wciskała pomiędzy wybujałe sosny wychodząc jak krzywda bokiem, niedaleko Drzewicza, niedużego osiedla i wczasowego ośrodka Stoczni Gdańskiej. Dwie pozostałe odchodziły w lewo, pierwsza przecinała szosę, wpadała w rzadki, wybujały sosnowy las, biegła pomiędzy brzozowym młodniakiem, gdzie jesienią tyle koźlaków, spoglądała z wysokiego urwiska na szarozielone, pofalowane wiatrem jezioro Trzemeszno pędząc wygibasami, jakby ją ktoś gonił, z górki na pazurki, do dudniącego zbełtaną wodą przełazu w Mylofie, gdzie latem tłumy, namioty, Caravany, Ople, Fordy, japońce i znudzone, pomimo wakacji, dzieciaki.


Kolejna z dróg, wcale nie asfaltowa czy nawet szutrowa, lecz normalny piaszczysty ducht, miejscami wysypany rozjechanym na pył żużlem, prezentem kopcącego żeliwiaka, wpełzał pomiędzy pożółkłe rachityczne sosny żyjące w niezakłóconej symbiozie z plastykowymi workami, wyrzuconym na złom kuchennym piecykiem, skorodowaną lodówką, kartonami oraz innym, odrzucanym od siebie, ot tak, bo niepotrzebne, rupieciem. Za laskiem, pierwsza kraja* chałupa, nie chałupa, byle jak sklecony mieszkalny dom wielopokoleniowej rodziny Wykrętów z wysokim parterem, bez piętra, pełen klitek, z dobudowanym z wapienno żużlowych bloczków garażem służących wszystkiemu i niczemu. Dom z przyległościami posiadał kiedyś statut gburskiego siedliska o kilkudziesięciu hektarach ziemi, kilku arach lasu i głębokiego jeziora pełnego ryb i wodorostów. W garażu stał zielony „Opel Kadet” — sam Jan przysięgał na wszystkie świętości, że to prawda — rocznik sześćdziesiąty szósty, lecz po kilkunastu zeszlifowaniach głowicy, nabijaniu kolejnych numerów nikt już nie był w stanie nie tyle odczytać, co nawet w przybliżeniu ustalić jego rocznik.


Janowi od lat nie wystarczało ani na OC-e, AC-e, PZU, nawet na WuCe, ażeby wyjechać do wielkiego miasta w dychawicznym smrodzie spalin, klekotaniu blach i świecących Panu Bogu w okno światłach, pisku startych na blank* okładzinach z jedną nieczynną wycieraczką. Jeździł tyle ile potrzeba, a potrzeb było wiele, po leśnych duchtach, prowadzących do nikąd ścieżkach na wyręby i karczowiska po drewno, żużlową drogą do karczmy i sklepiku po codzienne zakupy, gdzie chleb trzeba zamawiać z dwudniowym wyprzedzeniem. Po drodze było, więc na pocztę po urzędowe pisma i listy, na które i tak nie odpisywali. Nie żeby z lenistwa, którym brzydzili się jako rdzenni Kaszubi wytykając innym, lecz z bardziej prozaicznego powodu, przecież nie każdy jest poetą lub swoim własnym sekretarzem, co to poprawnie w ładnym stylu pełnym grzecznościowych zwrotów potrafi odpisać. Na poczcie klientów obsługiwała sympatyczna poniekąd, pani Varia; kierowniczka, dysponent, kasjerka i kolporter „Ruchu” w jednej osobie. Z uśmiechem i dobrym słowem wydawała listy i paczki, stemplowała przekazy, czasami pomogła komuś przeczytać list z Ameryki czy Niemiec, nie każdy musiał być czytaty i pisaty, albo wysłać odpowiedź z prośbą, o chociaż dwa Waszyngtony*, czy mocne w stosunku do złotówki West marki*.


Gdy Jan wybiera się w jakąkolwiek podróż lub zmuszony, tak jak dzisiaj, koniecznością załatwienia sprawy w magistracie dociera najwyżej do Południowej Bramy Kaszub, gdzie jest wzywany do Urzędu, albo na Młyńską do Kolegium. Autko stawia na miejskim parkingu, nie z obawy o kradzież, tego autka, choćby mu dopłacano, nikt nie ukradnie. Zostawia na parkingu z powodu niedomykających się z prawej strony zwichrowanych drzwi (lewe wogóle pozbawione zamka), więc jest zły, że zamiast przeznaczyć dwa złote na piwo, którym należałoby spłukać nocną popijawę, bo jeszcze szumi we łbie, musi je wydać za godzinę parkowania. Autko odpoczywa spokojnie na parkingu, Jan także spokojny, bo nikt nie zwinie z bagażnika Boschowskiej wiertarki i elektrycznego agregatu, idzie w miasto, czyli na odnowiony rynek z przynależnym do niego czerwonym ratuszem, fontanną z Trzema Gracjami odpowiadającymi wymiarami bardziej ruskim „babuszkom”, aniżeli zgrabnym kaszubskim dziewczynom. Dzisiaj fontanny były na chodzie, pryskały obficie strumieniami wody na obfite piersi, grube dupska i szerokie biodra trzech milczących kamiennych rzeźb. Popatrzył krytycznie, porównał ze swoją kobitą sprzed trzydziestu lat i wyszło na jej korzyść.


W kiosku obejrzał gazety, Dziennika Bałtyckiego już nie było w sprzedaży, bo południe, Wyborcza nie dla niego, odnośnie do „Rzeczpospolitej” nie miał wyrobionego zdania, za mądra i za droga. Poprosił grzecznie o miesięczniki, a tych było kilka. Wybrał Detektywa nie z uwagi na przystępną cenę, lecz zawartą w nim tanią sensację.

— Pani da „Tetektywa” — przeleciał tytuły stwierdzając — te my już czytali, nowego ni ma?

— Nowy trzyma pan w ręku

Nie znalazł zrozumienia w oczach i postępowaniu sprzedawczyni nie mogącej patrzeć jak brudnym paluchem przerzuca kartki a towaru nie kupuje. Porównał czas, jaki wskazywała jego stara szwajcarska „cebula” z czasem ratuszowego zegara i znowu wyszło na jego korzyść, co uznał za dobry omen, lecz jak w przysłowiu — dobre musi być trzy — popchnął ciężkie drzwi do siedliska głupoty urzędników, idiotycznych przepisów, dziwnych ustaw i karygodnych zarządzeń mających na celu poniżyć, wykorzystać, złachmanić i w efekcie wypchnąć biednego człowieka za drzwi, czyli do ratusza i windą wjechał na pierwsze piętro.


O dziwo, sprawę załatwił wbrew pesymistycznym oczekiwaniem w niespełna pół godziny, opłacił znaczkami skarbowymi, otrzymał świstek i zadowolony zszedł szerokimi schodami

do wyjścia. Nie miał powodu śpieszyć, sprawę miał w kieszeni, po opłaceniu należności pozostało mu jeszcze kilka złotych, pomyślnie załatwioną sprawę zapił kolejnym piwkiem z utrwalaczem*, co polepszyło mu i tak wyśmienity humor. Zatrzymał na chwilę przed apteką, wyciągnął z kieszeni drelichowych, zielonych spodni, jakie nosiła służba leśna, pomiętą receptę i wszedł w świat pigułek, jodyny, rivanolu, tabletek, zapachu ziołowych herbat i woni, po których poznaje się apteki na całym świecie.


Lipcowe słońce bezlitośnie katowało odkryty ze wszystkich stron parking, topiło w lepką maź asfalt a nad betonowymi płytami parkingu tańczyły miraże rozgrzanego powietrza. Ople, Volkswageny, Fiaty i japoński Nissan, zbieranina aut i czarna nówka, Mercedes, i jego zielony „Kadet” zamienione w piekarniki, których nie można było dotknąć. Musiał poczekać. Zaciekawiony stanął przed parkingową tablicą ogłoszeń na której przypięte pinezkami karteczki i zdjęcia wypucowanych do połysku samochodów jakby szły do ślubu, a nie na złom. Przeczytał kilka kartek z komputerowo wypisanymi inseratami typu; „Beczkę” sprzedam, rocznik 82 w b. dobrym stanie, cena… zł do uzgodnienia”, Wydzierżawię drewniany garaż, sprzedam części do garbusa* albo całego, rocznik 69, skupuję wszystko i podany numer telefonu. Oddarł kilka karteluszek z zapisanymi numerami telefonów, uśmiechnął sceptycznie nad ceną „beczki” i po krótkiej walce z rozrusznikiem odpalił silnik w kłębach spalin i zapachu etyliny.

Do domu było niedaleko, zaledwie ponad dwadzieścia kilometrów, powinien je przelecieć w godzinę z okładem, droga z górki, można podgonić i ulżyć „Kadecikowi”, żeby nabrał oddechu i pod górkę. Zakręt poganiał zakręt, na środku ciągłe podwójne i przerywane linie. Niebezpiecznie. Gorący asfalt nawijał się na łyse opony spowalniając prędkość jazdy, lecz pozwalało na w miarę bezpieczne hamowanie. Spokojnie przejechał przez kolejowy przejazd strzeżony tylko znakiem STOP, zdziwił obecnością w tym miejscu tak wielkiej siedzącej na słupie biedronki, dodał gazu, przypomninając sobie nagle filmy grozy, gdzie pająki ludojady, skorpiony — mordercy i mrówki — wampiry. Przed maską autka odcinek prostej i biała tablica z nazwą wioski Ćwierćwałek z przytulonym do strażackiej remizy drewnianym budyneczkiem filii „Społem”, zabytkową ręczną pompą do wody. Pod tym samym słupem przystanek MPK i PKS.


Janek rozgrzany słońcem, ukołysany równomiernym mruczeniem silnika — jedno, co w autku było w miarę sprawne — podlany dwoma piwkami z utrwalaczem wpadał w początek śpiączki, widział tańczące nad rozgrzanym asfaltem granatowe majaki okazujące dwoma policjantami z okręgowej drogówki, czyli sympatycznym, chociaż bardzo regulaminowym — jedno nie wyklucza drugiego — starszym sierżantem i kapralem siedzącym za kierownicą nowego „Volkswagena Pasata” z kamerą do filmowania i różnymi urządzeniami utrudniającymi normalnemu kierowcy poruszanie po drogach. Sierżant kazał Jankowi dmuchnąć w nowoczesny elektroniczny alkomat.

— Coś słabo pan dmucha.

Pomimo Jasiowych wysiłków, ażeby zredukować wydech, wyszło, coś ponad dwa promile z kawałkiem. Autko było bez tylnej tablicy i wycieraczki, Janek oprócz kwitu z urzędu — bez niczego, bo, po co mu dokumenty, skoro wszyscy, oprócz sierżanta z drogówki go tutaj od urodzenia znali, wiedzieli gdzie mieszka i gdzie nie pracuje. Kapral spisał na słowo wszystkie dane z jego, zamroczonej pamięci, kazał dwa razy powtórzyć, sprawdził, skorygował drobne potknięcia, wydał pokwitowanie zabrania „Kadecika” i kluczyków oraz zaświadczenie o wstawieniu na komendę i puścił wolno.

— No, i zabrał mi kluczyki, autko wstawili do Kazia Wrezy.

— ?

— Przeczekałem w sklepiku, aż odjadą.


Obyło się bez kolegium, bo Janek miał kuzyna w województwie, pociotka w stolicy, szefa departamentu w bardzo dużym mieście, któremu przed dwoma laty wystawił łojnego* byka, pod lufę powtarzalnego Browninga. Byk dostał na komorę, a Janek słowo, że gdyby ktoś, gdzieś i cokolwiek — to wtenczas zaraz dzwonić, — aby sprawie urwać łeb. Jan, jak sam w okresach szczerości i tylko w zaufaniu, informował, że ma koligacje, plecy i układy, i może wszystko załatwić. Złośliwi twierdzili, że brakuje mu jedynie dobrych układów z samym Panem Bogiem.


Życie w Zapyziale i najbliższej okolicy toczyło utartym od lat trybem, umierali starzy i młodzi, szczególnie latem na swych podrasowanych maszynach, bez kasków po kawalersku w pijanym widzie porozrzucanych po przydrożnych drzewach i rowach. Z rodzeniem bywało gorzej i drastycznie opadał wskaźnik. Nie pomagały sobotnie potańcówki, kupalna noc i długie wakacje, wskaźnik spadał od kilku lat na łeb i szyję, czego nie potrafił zrozumieć kierownik pięcioklasowej szkoły w Zapyziale pełen obaw o jej dalszy byt. Nie wystarczał jeden przedślubny noworodek w ciągu roku, z czego nie był zadowolony sam sołtys Zapyziała czyniąc starania, ażeby podtrzymać stojący nierówno wskaźnik w jako takiej równowadze. Sam przed kilku laty zakończył produktywny okres podtrzymywania gatunku, więc nie miał szans poprawienia statystyki, wnuk dopiero w trzeciej klasie, więc liczył na innych.


U Janka wręcz przeciwnie, wskaźnik wskazywał tendencję rosnącą, co jakiś czas rozlegał się płacz noworodka, po olbrzymim podwórzu — majdanie biegała drabinka* dzieciaków, wnuków i prawnuków, a będąca już babcią, córka Janka, nie wiadomo, jak to się stało, lecz się stało, została kolejny raz matką. Nie pomogły zamawiania, zioła naparstnicy i cieciorki*, chodzenie o północy przy pełni księżyca wokoło studni. Małe przyszło na świat zdrowe i

rozwrzeszczane. Skończyły krzywe spojrzenia, obgadywania, pełne litości i niezrozumienia spojrzenia zapyzialskich dewot, — jaki wstyd, jaki wstyd — a Aniela ze swoim Bartoszem pluła na wszystko i wszystkich. Janek trochę pomruczał, był przecież żyjącym protoplastą wielo-pokoleniowej rodziny, właściwie już rodu Wykrętów, więc miał do tego pełne prawo. Z prawem łączyły się także obowiązki, którym sam nie mógł podołać, więc zaprzągł do roboty bezrobotnego syna, młodszy pracował na zmiany w powiatowym mieście, oraz pozostających bez stałego zajęcia zięciów i wałęsających z budowy na budowę kandydatów do ręki dorastającej wnuczki. Kandydatów do ręki — właściwie do czegoś diametralnie przeciwnego — było wielu, lecz dziadek pilnował ale nie upilnował. Bo kto może upilnować wiatr? Zaprzągł kandydata wskazanego tłuściutkim paluszkiem Agatki do ciężkiej harówki, czego ten po kilku tygodniach nie był w stanie wytrzymać i Agatka została sama ze swoim ukrywanym problemem, jednak dla zapyzialskiej społeczności zbyt widocznym, skoro nie można go było schować pod obszerną suknię i chusty.


Janek zaczynał kwękać, snuł po zagraconym podwórzu, stracił chęć do roboty, podupadał

na zdrowiu, co objawiało widocznym zmniejszeniem dziennej dawki zbożowego, czterdziestopięcioprocentowego lekarstwa, co było powodem niepokoju całej rodziny oraz wywoływało zdziwienie sąsiadów. Jan pokładał się coraz częściej na wąskiej, starej jak on otomanie, patrzył w sufit, albo na przesuwające po ścianie plamy słońca, wyznaczające mijający czas i pory roku. Czasami w okresie jesieni zabierał do czyszczenia starej dubeltówki, dwururki i sztucera, pamiątek z tamtych stopniując w dół, bardzo dobrych, lepszych i dobrych czasów, o których często wspominał. Jego szczupła, pomarszczona twarz, wyglądająca jak stara, zniszczona przez czas i przejechana przez samochód skórzana torba, stała się jeszcze bardziej stara, szczeciniasta pełna zapadlin i bruzd. Widoczne pod małym wąsem wąskie, otoczone bruzdami usta szczerbiły dwoma ostatnimi, pożółkłymi od tytoniu siekaczami łykając haustami życiodajne powietrze — wyglądało jakby miał astmę — co mijało się jednak z prawdą.


Jan śmiał się z dobrego dowcipu, a miał ich wiele na każdą okazję, jaki sprawił rodzinie. Zatroskani tym, że jak z nim tak źle, to czeka ich wydatek związany z pochówkiem. W czym go pochować nie było żadnym problemem. Za stodołą leżało chyba z dziesięć kubików* dębowego drewna, Stefek jest stolarzem, więc chyba potrafiliby zrobić w miarę solidną trumnę, lecz trzeba opłacić pochówek. A za co? Tutaj nikt groszem nie śmierdział. Ziemię, przechodzącą z pokolenie na pokolenie, dawno rozkroili, sprzedali za grosze (na Kaszubach jak ziemia długa i szeroka pełno Janów bez Ziemi) pod budowę domków letniskowych i dacz, więc nie pozostało nic oprócz wydzierżawionego jeziora w którym przyjdzie się kiedyś chyba utopić i trochę lasu, gdzie drzewa bardziej nadawały się na biczyska, niż do tartaku. Jan słyszał pokątne rozmowy, przemyśliwał, kombinował i nic nie wymyślił, więc trzeba będzie zaprzestać udawania, wziąć wszystko od nowa w garść, pogonić do roboty, dokończyć rozpoczęte zlecenia, zająć tym i owym, byle zapomnieć o biedzie, szarości dnia codziennego, nieustających potrzebach wielodzietnej rodziny, starości, która nie pozwala o sobie zapomnieć, a także, o powracającymi coraz częściej bólami w biodrze i krzyżu. Małe, szelmowskie oczy, otoczone pajęczyną śmieszków, były dzisiaj znowu wesołe i pełne wyglądającego zza borów słońca. Postanowił, że umrze w odpowiednim, przez siebie wybranym czasie, jak jego ojciec, który z dnia na dzień oznajmił, że musi się pożegnać z rodziną, ponieważ w tym dniu, wymienił nawet godzinę, odejdzie w zaświaty. I odszedł.


Dzisiaj Jan był znowu w znakomitej formie, czego powodem był polecony list z Niemiec, którego się nie spodziewał. Nadszedł jak na zawołanie i obudził zasypiające w marazmie ciało i duszę. Listonosza, właściwie jego małego niebieskiego autka, domyślił po unoszącym się znad drogi czarnym żużlowym pyle, który po czasie osiądzie szarym nalotem na resztkach skarłowaciałych drzew i zwiędłej trawie.

— Znowu polowanko, panie Janku? — spytał listonosz wyciągając dużą, ofrankowaną

zagranicznymi znaczkami, kopertę — Ładne znaczki.

— Zbierasz? — spytał Jan.

— No… — cicho jakby wstydził niemęskiego hobby.

— To masz. — oddarł część koperty — Chyba polowanko. Jürgen już dwa lata nie pisał. Może

przyjdzie. Zwierzyny coraz więcej — chciał podtrzymać rozmowę — Znalazłem nowe

miejsce…

— Muszę jechać — pożegnał go Wojtek, zatrzaskując drzwi sfatygowanego autka.

— No to jedź… — zaczął ględzić niezadowolony brakiem kontaktów i widokiem innej, niż

swoja, twarzy — Pogadać nie może.


List pisany był po polsku, czyli w zrozumiałym dla Janka języku, lecz nafaszerowany spolszczoną niemczyzną jak gęś skwarkami, że z trudem go odczytał. Zapowiadał przyjazd na długo przed Hubertusem*, mówił o wykupieniu tygodniowej licencji na dwa byki, jeden dla partyjnego kolegi z Bundesratu, zawierał prośbę o załatwienie taniego i zarazem dobrego hotelu, kończył koślawym odręcznym pozdrowieniem; Dasz Bur.


Jan postanowił czekać do września, wiedząc, że nie załatwi hotelu, mając swoje na uwadze, czyli sam musi zarobić na pobycie dwóch nadzianych forsą Niemców. Upchnie ich w niedawno postawionym letniskowym domku schowanym w borowej głuszy. W myślach przeliczał dni pobytu pomnożone przez w miarę przyzwoicie ustaloną stawkę, ale nie za niską, żeby nie myśleli, że tutaj wszystko takie tanie i będzie ich miał pod ręką. Zadowolony z samego siebie postanowił pojechać na piątkowy jarmark rozejrzeć za tym i owym, spotkać znajomków, pokazać, że jeszcze nie wykorkował, wypić kielonka w „Kaszubskiej”, kupić białą farbę, przecież trzeba pomalować okna, niedługo — za cztery miesiące — jesień i deszcze, i znowu będzie przeciekać.


Na Zaborskiej przypadający w każdy wtorek i piątek jarmark i ruch jak w wielkim mieście. Częściowo wybrukowany i wybetonowany plac, zwany rynkiem, wypełniony był kolorowym, gwarnym, rozjazgotanym tłumem, obstawiony dziesiątkami kolorowych straganów, szeregiem stojących grzecznie wzdłuż ogrodzenia Fordów Tranzytów, archaicznych Nysek pickupów i Volkswagenów, z których na pniu sprzedawano warzywa i przedmioty codziennego użytku. Samochody z pobliskich Klinic, Wielkich Hełmów, Czyczków i Bóg raczy wiedzieć skąd jeszcze, pchają jak ludzie w tłumie, pyrkają śmierdzącymi spalinami — przecież to, to bez katalizatorów — trąbią, czekając na okazję, żeby się wepchnąć w wąską, przelotową uliczkę i znaleźć miejsce do parkowania. Brak miejsc zmusza kierowców do stawiania aut, gdzie popadnie, na chodnikach, w poprzek i na ukos, jednym kołem na krawężniku, pod zakazem zatrzymywania, w bramach i przejazdach. Janek zaparkował śmierdzącego „Kadeta” na pustym parkingu przy kościele, gdyż miał układy z prałatem, zatrzasnął drzwi i poszedł do miasta. Przeszedł na skrzyżowaniu na przeciwną stronę jezdni, co nie było takie proste przy braku świateł, o które mieszkańcy walczyli z burmistrzem od kilku lat, przestudiował tablicę ogłoszeń rozwieszoną na parkanie pomiędzy sklepem z chemią a warzywniakiem, zajął rubrykami; sprzedam, kupię, zamienię, oddam i klepsydrami. Znał wszystkich z nazwiska i imienia, chociaż nie wszystkie się zgadzały w czym nie było nic dziwnego. Przypominał sobie twarze i krążące o nich za życia opowieści. Porównał daty urodzin ze swoją i stwierdził, że wychodzi na korzyść. Przeczytał oferty „oddam” i doszedł do wniosku, że tego nie potrzebuje, zastanowił przy ofercie kupię, zdarł karteluszek i schował do kieszeni służbowej zielonej bluzy, jaką nosili pracownicy leśni, pamiątki z tamtych bardzo dobrych czasów. Poszedł Dworcową do końca w GS-ie sprawdził ceny cementu i olejnej farby, którą potrzebował do pomalowania okien przed jesiennymi deszczami. Stwierdził, że za drogo i potoczył w stronę dworca.


Opuszczony i zapomniany, cichy budynek dworca sprawiał nostalgiczne i przygnębiające wrażenie. Dworzec umarł przed kilku laty na gospodarczą zadyszkę. Nie odchodził już stąd żaden pociąg, semafory smutno zwiesiły ramiona, peron porastało zielsko, pod płotem leżały stare, zużyte kolejowe podkłady śmierdzące przepalonym olejem, ostatni niemi świadkowie czasów wypełnionych gwizdem, dudnieniem i buchających parą, przelatujących pociągów. Postał chwilę, spojrzał na zawieszony nad głucho zamkniętym wejściem, wciąż jeszcze funkcjonujący, kolejowy zegar, porównał ze swoją „cebulą” i znowu wyszło na korzyść. Powrócił Młyńską, zatrzymał przy budowanym domu, stwierdził, że znowu ktoś tu nakradł, minął magistrat z przytulonym do niego posterunkiem policji, gdzie komendantem był starszy aspirant Januszewski i stwierdził na jego przykładzie (znał go przecież od małego knopa*), że czas mija zbyt szybko.


Targowisko było prawie puste. Zniknęły dychawiczne, pyrkające ołowiem „Syrenki”, „Maluchy” i splecione w tłoku kierownicami i pedałami rozklekotane rowery, których nikt nie chciał ukraść. Otwarty był jeszcze ruski stragan pełen zagranicznego dobra, zegarów na baterie, ręcznych i elektrycznych maszynek do mięsa i kawy, termosów, błyszczących nowością kompletów garnków z Rostfrei, czyli wolnej od korozji, lub, jak kto woli, nierdzewnej stali, różnego rodzaju i wielkości wierteł, narzędzi, podróbkowych dżinsów od „Lewisa”, „Straussa” i „Mustanga”. Na prowizorycznych stojakach najmodniejsze damskie i męskie kreacje, powiązane pęczkami laminowane torebki i wiązki nowych skórzanych pasków do spodni o błyszczących w słońcu klamrach. Wszystko pomieszane bez ładu i składu, byle geszeft* się kręcił. Kręcił się i to zupełnie dobrze. Sąsiedzi zza Buga wychodzili na swoje. Janek postanowił kupić, ze względu na przystępną cenę, zapaczkowane po dziesięć sztuk w folii baterie R-20 i kilka paluszków do tranzystora oraz wiertło do betonu.

— Skażi… skolko ugodno? — spytał młodego sąsiada zza rzeki i brunatnym od nikotyny

paluchem wskazał na zawartą w folii energię.

— Kumam po polsku. Po co ruskim język strzępić. My na Litwie też po polsku… Może

niemożko zabyli*, ale gadamy — odpowiedział łamaną, ale zrozumiałą polszczyzną.

Pogadali mało wiele, umówili na nadchodzącą niedzielę u Janka na kipitok*. Baterii z prozaicznego powodu (gwarancja skończyła się przed ponad rokiem) nie kupił. Ponieważ od kilku godzin go suszyło, podreptał wolno, noga za nogą, w kierunku jedynej w miasteczku restauracji o regionalnej nazwie „Kaszubska”, pełnej o tej porze drobnych pijaczków siedzących przy wzmocnionym piwku.


Dla Janka skończył się okres sezonowej roboty na przygodnych budowach, jednorazowych i dobrze płatnych, bo pilnych robót, lecz pozostały mniej ważne drobiazgi. Rozpoczął okres zakamuflowanego lenistwa, zbierania leśnych owoców i wczesnych, jesiennych grzybów. Janka goniło w las. Był dopiero początek października, lecz nocne przymrozki już ścinały kałuże w kruche, szkliste tafle. W chłodnym powietrzu niosły się chrypiące głosy ogłupiałych z miłości byków przywołujących samice, a zamiast płowej wybranki zjawiali się faceci w ocieplanych moro*, w nieprzemakalnych kurtkach w kolorze khaki* i zgniłej zieleni, jednorazowych myśliwców z ekspresowymi sztucerami, amerykańskimi „repeterami”*, „browningami”*, „lambrettami”*, „drylingami”*, zwillingami* i fuzjami*. W jeden z takich szarych dni zajechał zapowiadany Jürgen z kolegą.


Popołudniem, na dworze już szaruga, wyruszyli we trójkę czarnym „Landroverem” Jürgena na byki, które było słychać już poprzedniej nocy. Poganiała ich niecierpliwa chęć przeżycia łatwej przygody i zabijania biednych, nierozumnych bydląt. Pociągnęli wąską, asfaltową drogą przez las otaczający spokojne posrebrzone księżycowym światłem jezioro Kosobudno, zajechali na leśny parking, wysiedli obładowani bronią i pociągnęli za Jankiem w wądoły Drzewicza, Laski i Młynka. Janek szedł bez słowa, przecież nie umiał szwargotać, znał tylko szneller*, sztile*, halt* i ruhe*, co powinno było wystarczyć. Szli za Jasiem, wdychali zapach jego potu, tysięcy spalonych przez niego papierosów i zatęchły odór wżarty w starą, drelichową zieloną kurtkę, pamiętającą lepsze czasy, gdy był leśnym strażnikiem. Szli, wdychając smród tego wszystkiego, czego nawet sam się nie domyślał. Janek szedł ciężko, lecz stanowczo i nie wybierał drogi, po prostu szedł przed siebie zasapany z nieodłącznym „Ekstra Mocnym” w zwiniętej garści. Rozgarniał stojące na przeszkodzie samosiejki sosen

i wysokie paprocie, przystawał od czasu do czasu oglądając czy nadążają. Widział jak kapoty, mankiety spodni i buty nasiąkają wodą, żółkną od wszędobylskiej gliny, której na Zaborach wszędzie pełno. Chyba Pan Bóg przykazał zebrać ją z całego świata i rzucić w to właśnie miejsce. Zrywał ułamaną, śmierdzącą capim* smrodem gałązkę podtykając im bez słowa pod siąkające nosy, wąchali potrząsając mądrze głowami nakrytymi zielonymi kapeluszami z chwiejącym się pędzlem z dziczej sierści. Gdzieś z daleka poniosło wibrującym dudnieniem.

— To za Laską na Zielonych Błotach… Cholernie daleko.

— Was ist szolernie*? — spytał szeptem Aleks.

— To echo niesie.. Weiter! Weiter! — zbył pytanie, bo jak miał na nie odpowiedzieć?


Po kilku kilometrach marszu Jan dochodził tam, gdzie miał dojść, oni zdechli i mokrzy od potu wychodzącego im wszystkimi porami skóry, on sam lekko zasapany. Zaczęły ustępować świerczki, krzewy leszczyny i dzikiego, czarnego bzu, światło księżyca kładło się na podmokłej, bagiennej równinie otoczonej koliskiem lasu. Byli na miejscu.

— Halt — powiedział pokazując wyciągniętą ręką, właściwie dwoma paluchami; kciukiem i

wskazującym, pozostałe ucięła mu kiedyś piła do drewna, gdzie mają stanąć.


Jeleni odór był już bardzo wyraźny, mieszając z innymi zapachami lasu górował nad gorzko zbutwiałym zapachem liści zaścielających las, siarkowym smrodem bagniska i wonią płaskich lobeliowych bajorek*. Z głębi lasu, raz bliżej raz dalej, odzywały się ochrypłe od ciągłego pobekiwania, krótkie stęknięcia byków przywołujących rywala.


Jan wiedział, że — wcześniej czy później — wyjdą półgłuche i półślepe spośród drzew na otwartą podmokłą przestrzeń, gdzie kępkami rosły mizerne krzewy kruszyny* i trzmieliny*, prychając śliną z rozwartego pyska i rozdętych złością nozdrzy. Księżyc wspinał się coraz wyżej po czarnogranatowym niebie, upstrzonym cekinami gwiazd. Ze srebrnego światła wyszły płaskie kontury drzew rzucających ostre wyraźne cienie. Pochłodniało. Na miotełkach trawy, na rozwieszonych koronkach pajęczych sieci, zaścielających las liściach i kępach wysokiej orlicy* osiadał szadzią zamróz.


Aleks stał zasłuchany w krótkie beknięcia byków, znieruchomiał i przestał prawie wierzyć w swoje istnienie, podświadomie szukał drugiej bratniej duszy. Pierwszy raz w życiu spotkał się z dziką, czystą niczym nieskażoną naturą. Pierwszy raz słyszał prawie dotykalne, miłosne porykiwania byków, niemal przestał oddychać i poczuł nagle samotny i opuszczony. Oddaleni od siebie gładzili nieświadomie oksydowane lufy swoich „repeterów”* z nałożonymi nowoczesnymi lunetami mokrymi od osiadającego na nich szronu i mocno, prawie do bólu, obejmowali wyprofilowane szyjki broni. Wskazującym palcem wystającym z wycięcia wełnianej pięciopalcowej rękawiczki obszytej miękką skórką, dotykali spustu, sprawdzali zamknięcie bezpiecznika, ścierali krople topniejącego szronu, byle nie myśleć o swojej samotności i opuszczeniu. W mroźnym powietrzu niosło ochrypłymi beknięciami ogłupiałych samców, smród piżma i zapach Jasiowej kurtki.


Tego dnia, pomimo poniedziałku, karczma wypełniona do ostatniego miejsca, karczmarz zacierał wielkie spracowane dłonie licząc w myślach spodziewany zysk dzieląc pieniądze na małe szeleszczące stosiki. Połowę włoży do pancernej kasy, część przeznaczy na paliwo, na zaopatrzenie, a to, co jeszcze pozostanie da swojej babie* na życie. Miejscowi w większości ubrani w drelichowe, zielone kurtki i stare, powycierane od ciągłego używania dżinsy wpuszczone w gumofilce, obsiedli nakryte ceratą stoliki, pociągając małymi łykami chłodne, beczkowe piwo, i kopcąc śmierdzące „Ekstra Mocne”, prowadzili mądre, polityczne dysputy, narzekając na widoczną biedę i ogólne bezrobocie. Pod sufitem kłębił się szary tytoniowy dym, zapach gotujących w kuchni klusek, sfermentowanego piwa, spoconych ciał i palącego w piecyku drewna.

— Byki nie zdążyły jeszcze dobrze wyjść z krzaków…


Janek pociągnął łyk wzmocnionego piwa, ciągnąc opowieść o tym, jak prowadził dwójkę przyjezdnych Niemców na rykowisko. Na byka.

— Jeden z nich, chyba ten surowy jak kapusta, Aleks, jak nie wywali ze swojego

Remingtona*; pierdut, pierdut, tamten dołączył basem „Browninga”. Mało się nie

pozabijali. Breneki* fruwały nie tam, gdzie trzeba, byki poszły w las. Nie miały ochoty

czekać żeby je trafili.


W karczmie cisza, że można usłyszeć ich najtajniejsze myśli, spluwali na kamienną podłogę i drapaiąc podgrzane wzmocnionym piwem czupryny komentowali całe wydarzenie na swój sposób.

— Poczekaliby trochę, odurniałe capy same by wyszły na bagnisko. Księżyc świecił jak

jarzeniówka, było jasno i niewiele jak pięćdziesiąt kroków. Czysto, że ślepy by na

komorę trafił. Miałby łojne poroża za tysiąc pięćset marek, powiesiłby nad kominkiem,

sprosił gości i chwalił bez końca sto razy i więcej, wciąż to samo, co rusz upiększane o

nowe szczegóły. A tak, co? — zamilkł, popijając łyk piwa.

— Mieliśmy powtórzyć — licencja była jeszcze ważna — wyprowadziłem ich w bagna i

pustkowia za Sośnem. Podjechali swoim „Landroverem i ugrzęźli na torfowych łąkach.

Kazio Warnke musiał ich wyciągać traktorem. Nic nie warte takie „Rovery”, to już mój

„Kadecik” lepszy. Wszędzie dojedzie — zaśmiał się dopijając resztkę zmętniałego już piwa.


Śmiali się z głupków. Z polowania nic nie wyszło. Jak przyjechali tak pojechali.

— Przyszłej jesieni jedziemy na Masurenplatte.

— Jedźcie z Panem Bogiem — odpowiedział grzecznie.

Przy pożegnaniu odebrał pękatą kopertę z niemałą zawartością za wykonane usługi; za wikt, opierunek i nocleg w leśnej chacie. Z całej trójki tylko on był zadowolony. Jürgen z Aleksem, jadąc z powrotem do domu, przy drodze za Człuchowem kupili u sprzedawcy grzybów stare poroża i tyle było przyjemności.


Pewnego pogodnego dnia wypełnionego słońcem i mroźnym dźwięczącym powietrzem, niedługo po hucznie wyprawianym Hubertusie, krótko po obiedzie, Janek założył starą, służbową kurtkę i pasujące do całości spodnie moro, ciepłe wysokie buty, wyciągnął z szafy dwururkę, do kieszeni wsypał garść śrutówek, przez ramię przewiesił starą wyświechtaną brezentową torbę i poszedł w las. Nigdy nie mówił, dokąd idzie i nie było potrzeby martwić się o niego i szukać. I po co mieli szukać? Przecież znał każdy kąt i każde drzewo w lesie, znał jak własną kieszeń wszystkie ciemności boru, głębię trzęsawisk i oparzelisk, każdy jar i parów na pustkowiach, lisie i borsucze jamy oraz wykroty pełne syczących, jadowitych żmij.


Las poznał ze wszystkich stron, nawet z powietrza gdy opryskiwali drzewa ze starego dwupłatowca AN-2, zwanego popularnie „kukuruźnikiem”*. Jan był także drwalem, potem przez kilka lat, strażnikiem leśnym, znowu na krótko drwalem, kłusownikiem i ponownie do samej emerytury strażnikiem leśnym. Wymieszały się Janowi te wszystkie zawody na tyle, że mógł poruszać między drzewami nawet we śnie. Las nie miał przed nim nic do ukrycia, otwierał jak ciekawa, pełna tajemnic i przygód książka, którą tylko czytać.


Jan nie szukał powrotnej drogi. Zagubił w swoim lesie pełnym drzew i tajemnic. Nikt go nie szukał. Wiedzieli, że znając tutaj każdy kąt i każde drzewo sam trafi do domu.

Rozdział drugi

Pioter z Kozich Pup

Wioska jak to wioska, kilka nieotynkowanych, stojących wzdłuż drogi chałup z czerwonej pruskiej cegły z pomiędzy której sypie pył wysuszonej przez dziesiątki lat wiążącej je kiedyś zaprawy. Dachy chałup pokryte łatami papy kładzionej na grubym podkładzie smoły, spływającej w słoneczne lata ze stromych, pozbawionych rynien dachów, jak czarne, lodowe sople. Chaty otoczone resztkami porąbanych na opał opłotków, lasem chrzanu, komosy* i łopianu. Wokół chat puste stajnie i obory; już dawno wywiało smród obornika i zjełczały zapach mlecznych czarno — białych krów. Walące chlewy ze śladami zaschniętego na ścianach gnoju, drewutnie pełne kradzionego w pobliskich lasach drewna i pochylone wiaty, gdzie stały rozrzutniki obornika, przerdzewiałe pługi o dawniej błyszczących w słońcu, dzisiaj pokrytych rdzawym nalotem, lemieszach i odkładnicach, zgarniacze, kultywatory i sterta nieużytecznego dzisiaj żelastwa. W niegdyś zadbanych gospodarstwach tętniących codziennym gwarem wyznaczającym pory dnia i roku, straszą puste stodoły o podpartych drągowiną ścianach, przez które jesienią gonią wiatry, zimą zawiewa śniegiem, a wiosną ciekawie zagląda słońce. Otwarte szeroko na przestrzał czekają swego czasu, gdy znowu zapełnią zwożonym z pól zbożem, piskiem harcujących myszy, szelestem przesypywanego ziarna i klekotem pracującej na pełnych obrotach młockarni. Resztki walającego się kiedyś ziarna, wąsatego owsa, złotych kłosów pszenicy już dawno wydziobały kury i zlatujące z całego świata ptactwo. Wtedy wszystkiego było w nadmiarze.


Przed stodołami wielkie kręgi wydeptanej przez lata ziemi, ślad po zwalonym pod szopą kieracie straszącym resztkami złamanego dyszla i wyłamanymi zębami przerdzewiałej przekładni porośniętej wszędobylskim perzem i chrzanem. Z każdego kąta wyzierała bieda i beznadzieja. Pioter mieszkał ze swoją babą i trójką umorusanych dzieciaków w czwartej ze skraja* parterowej chacie z czerwonej cegły, pamiętającej lepsze czasy, nakrytej nie, jak to na Kaszubach bywa, dwuspadowym stromym dachem, lecz płaskim, połatanym papą i sterczącym wysoko kominem pozbawionym zwieńczenia wypłukanego przez deszcze i zniszczonego przez przelatujący nad dachem czas.


Chałupę dostała Piotrowa kobita* w spadku po swojej matce dla której urządzili małą komórkę, bo po co starej niedołężnej kobiecie zniszczonej wykonywaną przez dziesiątki lat pracą przy udoju krów, żniwach czy pieleniu przydomowego ogródka, osobny pokój, gdzie zamiast niej można upchnąć dwoje dzieci?. Komórka była schowana w najdalszym kącie przestronnej chaty z dala od wejściowych drzwi i wychodka. Często w nawale obowiązków zapominali o spokojnej staruszce snującej się po gospodarstwie i podpartej laseczką jak wysuszona jabłoń. Nikomu nie chciała robić kłopotu, lecz chociaż miała jak najlepsze intencje, nie oszczędziła kochającej córce wydatku związanego ze skromnym pochówkiem. Zakład Ubezpieczeń Społecznych dodał kilkaset złotych do standardowej trumny, kopidołek z firmy Tadeusza P. za friko* wykopał głęboki, wygodny grób w którym z łatwością umieszczono małą trumnę wiekowej staruszki. Tadzio nie wziął za usługę — z prozaicznego powodu — ani grosza, albowiem Tadzio miał wielkie serce, resztki ukrytej pod szorstką cielesną powłoką dobroci i zrozumienie dla cierpiących, co niektórzy wykorzystywali do bólu, czyli własnego celu, czego przykładem Pioter ze swoją połowicą. Po śmierci babci zostali z dorastającymi dzieciakami na wielohektarowym, walącym gospodarstwie, zawilgoconej chałupie z wykrzywionymi od starości, wilgoci i słońca okiennymi ramami z resztkami kitu, przez które jesienią gwizdał wiatr, a zimą sypało śniegiem. Pioter zrobił z komórki spiżarnię, gdzie z półek wielkimi, głodnymi oczami spoglądała pustka. Dopiero po czasie zauważyli, że brakuje babci chodzącej po gospodarstwie jak relikt tamtych wypełnionych słońcem lat. Babcia od czasu do czasu nazrywała dla kurek i kaczek pleniącego się wokoło mleczaju, nacięła zielska i podsypała, nazbieranych nie wiadomo gdzie, ziarenek zboża. Nikt i nic nie mogło wypełnić pustki po drobnej, zakutanej w chustę babuni, której cień snuł się jeszcze długo po wielkim majdanie* porośniętym rumiankiem, gęsim pięciornikiem i kurzym zielem.


Pioter znowu bez pracy. Za chatą i pod lasem jeszcze kilkanaście ładnych hektarów ziemi usychającej z tęsknoty za pługiem i broną, porastającej perzem i pachnącymi kwiatami nad którymi tańczyły chmary kolorowych motyli, buczące trzmiele i ciężkie od nektaru pszczoły. Kilka hektarów leżącej odłogiem ziemi graniczyło bezpośrednio z wielkim jeziorem o podmokłych torfiastych brzegach porośniętych żabieńcem*, pływającym żabiściekiem* i tatarakiem. Miejsce było płaskie i słoneczne, czarna i tłusta od złogów torfu, ziemia dawała kilkadziesiąt kwintali z hektara, co drugi rok na przemian, żyto i kartofle jak za ojców bywało. Wtedy Pioter miał co zbierać i sprzedawać do skupu. Żyli dostatnio i godnie jak na gospodarzy i gburów* przystało, co niedziela* jeździli do kościoła czterokołową bryczką odziedziczoną po dziadkach, zaprzężoną w dwa zadbane i wypasione konie. W okresie zbiorów zatrudniali parobków, a nawet studentów spędzających na Kaszubach wakacje, chcących dorobić do marnego stypendium i szukających darmowego noclegu. Ponieważ na Kaszubach niczego nie ma za darmo, oddawał im za pracę kąt do spania w olbrzymiej stodole gdzie harcowały myszy i gwizdało przez szpary w wyschniętych deskach. Studentom to nie przeszkadzało.


Pioter spoglądał często na te kilkadziesiąt arów podmokłej przylegającej do jeziora ziemi zamienionej w łąkę pod wypas bydła oraz owiec i przemyśliwał, jakby wykorzystać ją pod uprawę. Myślał, dumał i niczego nie wymyślił, aż przyszły inne czasy zmuszające do główkowania. Należało zmienić narosłe przez wieki gospodarskie zwyczaje ażeby wyjść na swoje czego Pioter nie potrafił. Bo skąd? Nie był z zawodu rolnikiem, agronomem, czy zootechnikiem, zaledwie ukończył zawodówkę, wykształcił jako ślusarz, a nie rolnik. Rolniczych wiadomości nabył tyle, ile można się było nauczyć idąc za końskim ogonem prowadząc jednoskibowy pług z odkładnicą, orząc czyli jeżdżąc bezmyślnie „Ursusem-320” wzdłuż miedzy, ale wiedzy o gospodarce tyle, ile przeniesionej z ojca na syna. Nie miał pojęcia o nowoczesnej gospodarce, o dokonujących się przez lata zmianach w rolnictwie, sadownictwie czy hodowli. Oczywiście, hodował kilka byle jakich, czarno — białych mlecznych krów dających dwa pełne baniaki tłustego mleka odstawianego do pobliskiej przetwórni. W chlewie dla własnego użytku trzymał dwie zagrody mięsnych świń, bardzo jurnego kiernoza* z którego wyczynów był bardzo dumny, trzy stare konie, którymi orał do upadłego i dwa kare do bryczki. Pioter posiadał także trzymanego na krótkim łańcuchu podwórzowego psa, szczekającego za dnia i wyjącego w nocy. Wierny pies, stróż Piotrowego dobytku, prażył się w gorące lata leżąc w blaszanej i wygodnej budzie wykonanej z dwustulitrowej beczki po paliwie od której Pioter odciął dno. Obok „budy” stała, przeważnie pusta, aluminiowa, zagnojona miska na wodę.

— Pies mo być zły, a nie przeżarty — tłumaczył weterynarzowi przybyłemu szczepić psa.

— Ale powinien mieć wodę — oponował psi lekarz, bojąc podejść do kundla szczerzącego

wielkie, żółte kły.

— Mioł...ale* wychłeptoł — zakończył Pioter, ażeby nie przedłużać dyskusji o durnym psie.


Na Piotra spadły same kłopoty z którymi nie potrafił sobie poradzić, bo co robić żeby krowy dawały lepsze mleko, konie nie żarły owsa, żyto sypało pięknym złotym ziarnem, olej do ciągnika nie był droższy od kwintala zboża, a kiernoz stał się nagle niepotrzebny? Wiekowa bryczka zaczynała się rozsypywać, ostatnio straciła dwa koła i nikt nie potrafił ich naprawić. Pioter drapał skołtuniony łeb, spluwał czarną od żutej tabaki śliną i postanowił działać dopóki nie będzie za późno. Najpierw pozbył się, nie bez trudności, mlecznych krów — zatrzymał tylko ulubioną i mlekodajną „Mućke” — i nie wyszedł na swoje, więcej stracił niż zainwestował. Dwa stare konie, które przepracowały bez szemrania swoje całe końskie życie

i powinny były się cieszyć swobodą, biegać po łące, dojść kresu życia pośród towarzyszy niedoli, sprzedał kupcowi, ten powiózł je tłoczone w transportowych samochodach do Włoch na szlacht*, na mięso i twarde kiełbasy. Dwa pozostałe wierzchowce oddał za dobre pieniądze Żabniakowi z Zapyzia do jeździeckiej szkółki pod siodło i tutaj wyszedł na swoje zbierając trochę pieniędzy, które postanowił zainwestować, lecz czas mijał i w banku, czyli ukrytym pod podłogą kartonie po trzewikach, zaczęło prześwitywać dno. Pioter z zawodu chłopo-robotnik w niedalekim powiatowym mieście pozostał bez stałej pracy, co zmobilizowało go do intensywniejszego rozruchu nielicznych szarych komórek. Długo to trwało, lecz zaświtało i pewnej soboty; z nisko obwisłych chmur sączyło deszczem, z łąk odleciały żurawie, po postnej kolacji zakrapianej własnego wyrobu wódką, gdy gromadą nachodzą wciąż te same, dławiące gardło i mącące umysł czarne myśli, postanowił raz na zawsze urwać łeb podchodzącej pod drzwi biedzie.

— Aniela?

— No?!

— Bida — szepnął cicho

— No?! — Aniela także szeptem, aby bida nie mogła usłyszeć

— Aniela, musim coś zrobić. Zima idzie.

— No i przyjdzie, jak co roku — zdenerwowała się Aniela.

— Kroplewski ziemia oddoł. Wszychno!

— I co?

— Rozumisz? Cało ziemia oddoł! — powtórzył.

— Komu? — paliła ją ciekawość — Kiedrowczim?

— Kiedrowczim? — odpowiedział pytaniem na pytanie — Ni! Gminie. Rozumisz?

— Wiela dostoł? — w pytaniu ciekawość i zawiść.

— Nic nie dostoł!

— Nic nie dostoł? Jak to? Za darmo oddoł? — ucieszyła się Aniela.

— Za renta oddoł.

— Za renta? — w słowach niedowierzanie.

Uczepili, jak rzep kożucha, myśli o rencie regularnie, co miesiąc przywożonej wprost pod skrzywione drzwi ich chałupy, jeżdżący swoim małym niebieskim „Fiacikiem” Wojtek, najlepszy, plebiscytowy w tym roku, gminny listonosz, a oni będą żyć bogato i szczęśliwie. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku w stosunku do siebie i dorastających dzieci, którym z ojcowizny nie pozostanie ani kawałek leżącej odłogiem ziemi, postanowili skorzystać z nadarzającej, ich zdaniem, okazji do lepszego i zasobniejszego, a tym samym, zabezpieczonego na długie lata, życia.


Pioter postanowił także, gdyż był nie tylko chytry, lecz zapobiegliwy i ostrożny, na wszelki wypadek kawałek ziemi leżący pod lasem, przepisać na kobitę. Ziemia pójdzie pod uprawę czarnej porzeczki, czyli popularnych smrodynek, albo pod działki na których wybuduje małe, wygodne, letniskowe domki dla wczasowiczów i turystów. Przemyśliwał jak żyć z państwo-wej renty, aby doić dwie krowy, jedną państwową, drugą własną na czarno i bez podatków.

— We wtorek ida do gminy — zadecydował kładąc spać obok kobity do szerokiego,

pamiętającego lepsze czasy łóżka poznaczonego śladami działalności korników,

nad którym obraz Świętej Rodziny — Koszula mi wyprasujesz — dodał kładąc odwrócony

plecami do żony, czekającej na przewidziane w każdą sobotę pieszczoty.

Aniela długo nie mogła zasnąć będąc myślami przy jadącym przez wioskę listonoszu wiozącym rentę naiwnie myśląc, że nareszcie będą mogli spokojnie od pierwszego do pierwszego żyć i jeszcze cosik odłożyć. Ukołysana zwiewnymi marzeniami zasnęła, przyduszona wniesioną w posagu pierzyną wypełnioną kopiasto gęsim puchem.


Kiedyś przed wielu, wielu laty, ich wioska nie była byle, jaką wioską i nie było to wyssane z brudnego palucha kłamstwo, lecz najprawdziwsza prawda. Jawiła się gospodarską, zasiedziałą samymi gburami z dziada pradziada, bogatą wioską. Gburzy, jeszcze dzisiaj nosili kapelusze wyżej własnej głowy napęczniałej pychą i poczuciem własnej gburskiej ważności, dzisiaj nie wartą funta kłaków. Budziła tylko pełne litości i ukrytej kpiny uśmieszki wioskowej, żyjącej z dnia na dzień, biedoty, leśnych ludzi i najemnych chłoporobotników. Gburzy siedzieli nadymali jak indory na swoich upadających gospodarstwach, niuchali kachlinsko tabaka*, prowadzili mądre i przemądrzałe dysputy, żyjąc jak pozostali mieszkańcy okolicznych wiosek z dnia na dzień, tracąc na znaczeniu. Wioska, czyli kilka byle jak i byle gdzie rozrzuconych wzdłuż drogi, brzegu lasu i bagnistego jeziora chałup, przez lata nie doczekała się ani własnej remizy, ani knajpy czy kościoła znajdującego w niedalekim miasteczku. Dojeżdżali więc w każdą niedzielę i święta, polnymi drogami do oddalonego o kilka kilometrów, widocznego na skłonie pól, pobliskiego miasteczka z kościołem zwieńczonym wysoką wieżą otoczonego skąpą zielenią. Nad miasteczkiem górował wysoki komin pracującej na pół gwizdka przetwórni leśnego runa „Korniszon”. Kozie Pupy nie miały nawet, jak niedalekie Czernidło czy Zapyział, swojego sołtysa.


Z dojazdem do pobliskiej knajpy w Zapyziu także były problemy, wszak to rowerem daleko, wracało się często o zmroku, rower bez światła, bo dynamo dawno zepsute, na nowe brak pieniędzy, musiały wystarczyć ślepia, które i tak w nocy niewiele widziały zalane wysoko-procentowym roztworem wódki i piwa. W tej sytuacji dla spragnionych mocnych trunków pozostawał tylko wioskowy spożywczy sklepik oferujący bogaty asortyment powszechnie konsumowanych artykułów, począwszy od codziennego chleba, tego nie można było sobie i dzieciom odmówić, poprzez trzy gatunki piwa i wina marki „Wino”, którym raczyli się kiedyś spragnieni robotnicy leśni, wiejskie osiłki i weselni goście. Dzisiaj piło się tanio i byle co.


Do schowanej wśród lasów wioski nie dochodzą, ani odgłosy TIR-ów pędzących odległą, krajową dobrze utrzymaną drogą, ani sygnały regionalnej kolejki z dwoma sprzężonymi wagonami pędzącej równolegle do szosy, ani odgłosy pracującej na pełnych obrotach betoniarni produkującej kolorową kostkę brukową, krawężniki, płyty i inne drogowe materiały na które pomimo ciężkich czasów, był ogromny popyt. Betoniarnia była nowoczesnym zakładem rodzinnym, gdzie otrzymanie pracy przez niewykwalifikowanego robola graniczyło z cudem. Nie pomagały, ani koligacje i znajomości z burmistrzem, ani poparcie samego księdza Prałata. Praca w zakładzie rozpoczynała punktualnie o szóstej rano, a może i wcześniej. Na stanowiskach sprzedawców betonowego asortymentu zatrudniono młodych, żądnych pracy i dobrej płacy inżynierów informatyki, absolwentów zaocznej filii Politechniki w Koszalinie, co podnosiło o kilka stopni image firmy i jej sympatycznego szefa. Do wioski nie dochodził także smród pamiętającej czasy króla Ćwieczka, pracującej na ostatnim wdechu oczyszczalni ścieków do której podłączano corocznie dziesiątki wyrasta-jących, jak grzyby po deszczu, jednorodzinnych domów i rozsiadłych wokół jeziora letniskowych dacz.


Smród wylewanych w biologiczne odstojniki ścieków snuł z przyjaznym wiatrem kilka kilometrów przez dorodny sosnowy las, zdążył po drodze przefiltrować, rozmienić na drobne, wpleść w zapachy żywicy, macierzanki i polnych kwiatów na tyle, że do wioski dochodził jak leśny aromacik. Od krajówki, prawie vis- a´- vis śmierdzących zbiorników, zielony drogowskaz oznajmiał, że za tyle, a tyle kilometrów dojedziemy wąską, pełną zapadlin i wypłuczyn, asfaltową drogą do schowanej na uboczu wioski.


Na skrzyżowaniu dwa autobusowe przystanki i tylko jedna zadaszona wiata, bez rozkładu odjazdów i przyjazdów, który miejscowi znali na pamięć i na wyrywki, oraz dwa zielone drogowskazy z napisami, którym jakiś wesołek zmienił czarnym sprayem staropolskie i miłe dla ucha nazwy z Kozie Pupy na Kozie Dupy, co i tak nie miało dla późniejszych zdarzeń żadnego znaczenia. Drugi z przystanków pozbawiony murowanej wiaty i daszku chroniącego przed zmiennościami kapryśnej aury, można było rozpoznać po stojącym samotnie niebieskim słupie z przybitym kawałkiem żółtej blachy imitującej firmowy znak PKS, oraz nieczytelnym rozkładem jazdy do/z.

— Panie, kiedy przyjedzie? — pytali obładowani plecakami spieszeni turyści chcący poznać

niezaprzeczalne uroki regionu przypadkowo spotkanego autochtona.

— Za chwila. — odpowiadał precyzyjnie.


Precyzyjnie oznaczona przez wieśniaka chwila rozciągała, jak guma do żucia, o kolejne pozwalające czekającym ocenić zawodność przekazanej informacji i podumać nad wartością przemijającego czasu. Autochton posiadał dostosowany do własnego użytku i potrzeb, oznaczony czas skorelowany w symbiozie z leniwym rytmem codziennego życia, a

znając na pamięć wszystkie rozkłady jazdy w obrębie swojej gminy, przychodził na przystanek punktualnie z często, szczególnie zimą, niepunktualnym autobusem.


Za chałupami zaniedbane ogrody, których dzisiaj nie chroni żaden płot, bo i co ma chronić, gdy w dziczejącym ogrodzie nieprzycinane od lat i umierające wśród lasu chwastów drzewa, grządki kwitnącej kapusty i kalafiorów, redliny* kartofli z resztkami łęcin, kilka krzewów świętojanek* i zdziczałych malin. Pomiędzy opłotkami w odległym narożniku ogrodu, wstydliwie schowane w krzewie bzu albo czeremchy, spróchniałe i wypełnione odchodami sławojki *o wyciętych w drzwiach otworach w kształcie serduszek, kierów i kwadratów do których już dawno zarosły prowadzące kiedyś, wydeptane ścieżki. Sławojki, praktyczne latem, zimą nie spełniały swojej funkcji a przy niekorzystnych, wschodnich wiatrach można było sobie, co nie co odmrozić, zostały zdegradowane przez będące zawsze w zasięgu fajansowe sedesy zamknięte w osobnych, ocieplonych, wygodnych pomieszczeniach. Wstydliwie zasłonięte krzewami, porośnięte bluszczem i pachnącym dzikim, fioletowym groszkiem, okolone lasem palących pokrzyw broniących dostępu do romantycznych zakątków, murszały od starości, zżerał je czerw, zapadały w stos przegniłych desek, traciły swój niepowtarzalny urok, pozostając niemym i zapomnianym reliktem nie tak odległych jeszcze czasów.


Wchodząca do wioski droga okazała się być drogą bez końca, ślepym zaułkiem zataczającym przy ostatniej z chałup wielkie zakole, pętlę dla przyjeżdżającego cztery razy dziennie autobusu i dostawczych samochodów z pobliskiej hurtowni GS-u, zaopatrujących mały, prywatny sklepik w mydło i powidło. Do wioski, z wyjątkiem wolnych od nauki dni i wakacji, przyjeżdżały dwa razy dziennie pomalowane na widoczny z daleka kolor, szkolne gimbusy*, zbierając z Kozich Pup, Zapyzia, Czernidła pobliskich wiosek, siedlisk i leśniczówek, pokaźną gromadkę uczniów gminnej, ośmioklasowej szkoły, sąsiadującej przez ścianę z zawodówką i gimnazjum, dzielących wspólnie korytarze i niewielką sportową halę.


Gimbusy z powodu rozpoczętych wakacji, miały od kilku dni wolne nie musiały się telepać po byle jakich polnych wądołach, leśnych duchtach i drogach prowadzących w nieznane, oraz przejeżdżać leśnymi komyszami*, niszczyć podwozie i zwisającymi gałęziami drzew zdrapywać lakier z błyszczącej karoserii. Zimą było znacznie gorzej, gdyż jakiś bardzo mondry* z wysokiego szczebla hierarchicznej urzędowej drabiny, wymyślił długie zdrowotne spacery kilkulatków przez las, przez wysoko zawiane śniegiem polne drogi, z górki na pazurki po oblodzonej szosie na przełaj. Znacznie szybciej było przez zamarznięte jezioro do najbliższego skrzyżowania, gdzie bez problemów podjedzie gimbus, a uszczęśliwione, lecz zmarznięte na przysłowiową kość dzieciaki dojadą wygodnie do ogrzanych lekcyjnych klas. Dzieciaki miały zabawę do czasu, gdy gminę nawiedziła śnieżna nawałnica. Odwożący je gimbus bez zimowych łańcuchów jeżdżący z fałszywie pojętej oszczędności na letnich oponach, z defekującym, co jakiś czas ogrzewaniem, utknął w śnieżnych zaspach w połowie drogi pomiędzy Kozimi Pupami i Czernidłem. Wokół gimbusa czaiła się zapadająca ciemność z lasu wyszły wszystkie schowane za dnia strachy i zmory, których obawiali się nawet najtężsi, wiejscy pachołkowie, a co dopiero smarkate, choć przemądrzałe knopy.


W poszukiwaniu swoich pociech wyszły z chałup matki zakutane, opatulone wełnianymi chustami i gotowe na wszystko, nawet na spotkanie samego czornygo*, naładowane strachem i niepokojem. Silnik gimbusa pracował równomiernie na wolnych obrotach, słychać go było w mroźnym i czystym, jak szklanka po wódce, powietrzu. Gdzieś daleko, tam gdzie skończył zasypany śniegiem leśny ducht, sączyła się przez ośnieżone sosny blada poświata włączonych reflektorów i dochodził sygnał włączanego od czasu do czasu, klaksonu: Tititi — tatata — tititi, chwila przerwy i znowu tititi — tatata — tititi. (SOS). Kierowcy przypomniały się młode lata, okres wojskowej służby w jednostce łączności w Świeciu nad Wisłą, godziny ćwiczeń z kluczem Mors´a i wbijane do głowy na wzgórzach Diabelców, kreski i kropki alfabetu.

Wykorzystał nabyte przed laty wiadomości zwołując pomoc z nie tak odległych chałup mając nadzieję, że ktoś go odczyta. Odczytali po swojemu z natychmiastowym skutkiem zjeżdżając saniami i konno, któryś z gburów uruchomił nawet starego „Ursusa” jadąc na przełaj przez zmarznięte na beton pole, wprost na zasypaną śniegiem drogę. Łopaty poszły w ruch, gałęzie, sośnina, wyrwane krzewy, silnik wyje na najwyższych obrotach, pod kołami wyślizgany śnieg, gimbus ani drgnie. Nie pomógł nawet dychawiczny, lecz jeszcze jary „Ursus”. Kobity szły brzegiem drogi zapadając w puszystym śniegu, i pieronując wydychiwały zgromadzoną wewnątrz ciepłych kożuchów wściekłość. Gnał je niepokój o dzieciaki. Najlepiej nawtykałyby kierowcy po mordzie, albo wybiły kamieniami szyby w gimbusie.

— Trąbi!

— Słyszyta — pocieszały nawzajem. Na miejsce doszły oszronione, zasapane, lecz

spokojniejsze.


Znowu zaczął padać śnieg. Kierowcę gimbusa odwieziono ciągnikiem na przełaj przez pola, dzieciaki na saniach do ogrzanych chałup, a chłopi naładowani złością, rozgrzani od zewnątrz i wewnątrz, bynajmniej nie gorącą herbatą, piorunowali ile wlezie. Gimbus odtajał dopiero po kilku dniach. Wielką awanturę zażegnął z ambony ksiądz Prałat, sprawę kursów gimbusa załatwił od ręki, sam pierwszy po Prałacie, Burmistrz miasta i szanowna Rada Miasta, wydając odpowiednią ustawę do odpowiedniej sprawy i wszystko zaczęło funkcjonować po staremu ku obopólnemu zadowoleniu stron. Dzieci nikt nie pytał o zdanie. Na wiosnę zapomniano o sprawie, gimbus jeździł punktualnie po wszystkich dostępnych do przejazdu drogach i duchtach, od czasu do czasu, ze względu na przeglądy i awarie miał wolne, a dzieciaki — frajdę.


Mieszkańcy Kozich Pup, Czernidła, Pokrzyk i innych, rozsiadłych w borach wiosek żyli od lat swoim zatęchłym i monotonnym życiem pozbawionym widoków na świetlaną przyszłość malowaną kolorowymi słowami przez tych, co na górze, pragnących zbudować w Polsce, drugą Japonię, oddalającą się, pomimo starań, coraz dalej w bliżej nieokreśloną, rozmazującą się w niepamięci przyszłość. Żyli, aby przeżyć szarą codzienność. Tętniące kiedyś świńskim i krowim życiem obory i chlewy nie rozbrzmiewały chrząkaniem ani głębokim porykiwaniem niewydojonych na czas mlecznych krów, warkotem niezawodnych „Ursusów”, czy wesołym klekotem pracujących w stodołach młockarni i miękkim szelestem przesypywanego przez sita ziarna. Paliwo osiągnęło poziom nieopłacalności wyjazdu na leżące odłogiem pola, wysiany na pola kwintal pszenicy przynosił, zamiast zysku, same straty. Kartofle, marchew i cebula nie spełniały nowych europejskich norm i traciły na wartości a tym samym na opłacalności uprawy. Mleczne krowy dające dotychczas tłuste, słodkie, pieniące przy udoju mleko z którego w maselnicach wyrabiano piękne, żółte, twarde masło, zaczęły, o dziwo, dawać coraz gorsze mleko, którego cena skupu spadała na łeb i szyję. Gospodarze żyjący kiedyś zasobnie stoczyli do poziomu chłoporobotników i dziadów wyciągających ręce po zasiłki z gminnej kasy, imali wszelkich, niewymagających kwalifikacji prac. Najchętniej murarza na licznych budowach, gdzie oferowano najwyższe zarobki na czarno, czego nie było potrzeby zgłaszać do urzędu pracy. Ponadto zawsze można było coś z budowy skombinować. Jak Bóg przykazał, żyli biednie, ale żyli, lecz co to było za życie?. Nowe ustawy pozbawiły ich zasiłków, dodatków i wszelkiej innej, pozwalającej godnie żyć, państwowej pomocy. Chłopi mieli wszystkiego po dziurki nie tylko w nosie, zbierali przed jedynym we wiosce sklepikiem, gdzie mydło, powidło i popularne piwo „Lech i „Elbląskie”, wino marki „Wino i czysty, iluś procentowy, wypróbowany od lat dopalacz* do piwa, żeby łeb się kręcił i było wesoło. Nie było wesoło, nawet łeb nie miał ochoty się kołysać, pyskowali i pili na trzeźwo, co było zjawiskiem nader ciekawym socjologicznie, a zarazem bardzo niebezpiecznym z punktu widzenia porządku i ładu społecznego.

— Dopóki piją dla samego picia i ochoty, mamy spokój tłumaczył burmistrzowi Gorczycy, komendant gminnego posterunku policji, starszy aspirant, Januszewski — gorzej jak zaczynają pić na trzeźwo. Wtedy…

— To, co wtedy? — spytał wchodząc komendantowi w słowo zaniepokojony burmistrz.

— Wtedy zawsze coś się wydarzy — prorokował komendant znający życie i panujące realia.


W chłopach, jak ciasto na drożdżach, rosło poczucie wyrządzonej im krzywdy podsycanej słowami chłopskich i pseudo chłopskich działaczy „Samoobrony”, wewnątrz przelewało jak chlebowy zakwas w garnku rozgoryczenie z powodu nowych, panujących warunków, zmuszających do wielu niestosownych, ich zadaniem zmian, którym nie byli w stanie podołać. Bali się nowości jak ognia w wypełnionej słomą stodole. Pewnego dnia, krótko przed Zielonymi Świątkami, Piotr pożegnał się z dziećmi, przytulił, co nie zdarzało się zbyt często, swoją widocznie pogrubiałą kobitę, wziął z drewutni dobrze naostrzoną siekierę, wsiadł na jedyny jaki pozostał mu środek lokomocji, czyli dobrze utrzymany rower marki „Romet” pamiętający czasy rozkwitu fabryki w Fordonie i pojechał z innymi rolnikami z Kiełpina, Brzeźna i leżących na granicy powiatów Zagórek, robić rewolucję, czyli popularną zadymę.


Na krajowej drodze E22 na skrzyżowaniu dróg pod Rychnowami wyrosły żywe barykady wrzeszczących rolników, chłoporobotników i wiejskiej biedoty, której było wszystko jedno. Pikieta składała się z chłopów ubranych w szare kapoty i czarne kapelusze, zorganizowanych w „Samoobronie”. Nad tłumem powiewały chłopskie PSL-owskie chorągwie, kościelne sztandary i dziesiątki transparentów. Ponad demonstrantami i zbiorowiskiem zebranych na skrzyżowaniu ciekawskich unosiły słowa nowej chłopskiej pieśni. Policja, sprawnie, chociaż nie bez kłopotów, kierowała ruchem na szosie zablokowanej pojazdami, ciągnikami, starym, czerwonym kombajnem „Bizon” i niemieckim, „Classem”, sprowadzonym po cenie złomu, choć prawie nowym i na chodzie.


Pieśń brzmiała początkowo niemrawo, koślawo nie mogąc się zsynchronizować z taktem strażackiej orkiestry, była bez życia, rytmu bez ładu i składu.

— Każdy …ój na swój strój — zdenerwował się nie na żarty dyrygent strażackiej orkiestry,

przykazał, orkiestrze zwiększyć obroty i wyszło zgodnie z oczekiwaniem tambur majora

jak na defiladzie, skocznie, pod takt bębna, marszowo i z jajcami.

Nim zagłębisz w ziemi pług,

Którą świętym krzyżem znaczysz

By poświęcił Twój trud Bóg,

Do którego co dzień płaczesz

Pomyśl o Tych, co przed Tobą

Przez stulecia tak czynili

Chłopski znojny nieśli trud

By dostatnio wszyscy żyli

Lecz gdy zagra krzywy róg

Ten szczęśliwy szczerozłoty

Porzuć walkę chwyć za pług

Tak Wam dopomóż Bóg

Tak Wam dopomóż Bóg

Później była Rota, i Boże, coś Polskę, znowu Rota, przemowy działaczy, hasła i parole, znowu pieśń chłopów i zapadła cisza. Przez skrzyżowanie, obok telefonicznej budki, kolorowego kiosku byłego Ruchu, wzdłuż krajowej szosy i płytkiego rowu, obok chaty stojącej przy samej krawędzi drogi, przystanku PKS-u i kępy pachnących krzewów dzikiej róży, czyli głogu, skosem przez szosę przetaczał się żywy walec chłopskiego gniewu

i frustracji. W bezimiennym tłumie szedł także rozśpiewany Pioter. Bez siekiery.


Na szosie w obydwie strony od skrzyżowania zablokowanego przez rozkrzyczany i demonstrujący tłum utworzył kilkukilometrowy zator samochodów, dostawczych furgonetek, szalejących firmowymi samochodami akwizytorów i goniących uciekający czas po drogach całego kraju, ciężkich TIR-ów. Zator ruszał wolno, zatrzymywał po kilku metrach, po czym w ślimaczym tempie w długiej rozgrzanej słońcem lawinie blachy, wśród warkotu pracujących na wolnych obrotach silników, wyziewów gorących, śmierdzących spalin, ruszał do przodu i ponownie stawał. Nagle w mig zwinięto kościelne sztandary, chłopskie zielone chorągwie, kolorowe transparenty niemo wołające „Chleba i pracy”, blokujące skrzyżowanie kombajny i ciągniki zjechały w boczną polną drogę. Rozkrzyczany tłum rozmył pomiędzy chatami wioski, strażacka orkiestra odmaszerowała do remizy i odjechały dwie czarne „Lancie” ludowych działaczy. Skrzyżowanie zalegała sterta wysypanego ziarna, do którego zleciało się wszędobylskie ptactwo, wysypana z wywrotki kopa zeszłorocznych podgniłych kartofli, kolorowe ulotki, podarte gazety i rozdeptane niedopałki papierosów. Policjanci włączyli niebieskie „koguty” dając znak, że droga wolna, można jechać. Z obydwu stron wolno ruszyła zablokowana przez ponad godzinę kolumna pojazdów, kierowcy TIR-ów przeklinali, „na czym świat stoi” panujące na drodze nieporządki, chłopską manifestację i niewinną w całej sprawie policję. Musieli dgonić stracony czas, znikający za wzniesieniami szosy. Jakiś niecierpliwy akwizytor szukał luki chcąc wyskoczyć do przodu, co by mu się udało, gdyby nie jadący z naprzeciwka rozpędzony, olbrzymi, kolorowy „Mack” z Holandii i akwizytorowi zabrakło miejsca.


Pioter wrócił do domu bardzo późno, był prawie środek granatowoczarnej, lecz rozgwieżdżonej nocy wypełnionej kumkaniem żab, głosem lecących bezszelestnie puszczyków i wszelkimi strachami. Wrócił bez siekiery, ale z rowerem z którego jakiś wesołek skradł siedzenie. Jechał pedałując na stojąco, lecz jak długo można? A świadomość, że pozbawiony siedzenia uchwyt znajduje prawie dotykalnie w pobliżu jego zadka, nie zachęcała do szybszej jazdy, co mogło się okazać bardzo niebezpieczne w skutkach. Co jakiś czas schodził z roweru, ażeby rozprostować mdlejące nogi i odwlec moment kontaktu pozbawionej siodełka rury z tym, co jeszcze mu pozostało z męskości. Prowadzony w ślimaczym tempie rower wolno napędzał wesoło burczące dynamo nie produkujące odżywczej i koniecznej dla lampy energii. Szedł przed siebie w ciemności oświetlonej koralikami gwiazd, połówką wiszącego nad szosą księżyca wycinającego z niego, kroczący przed nim, rozpłaszczony na szosie, ciemniejszy od nocy cień z którym nie było można pogadać. Szedł zmęczony i głodny, burczało w brzuchu, zły na cały świat, najwięcej na siebie samego, że dał się okraść. Najbardziej było mu żal starej, dziadkowej, lecz zrobionej z dobrego żelaza, ostrej siekiery. Siodełka jakoś odżałował, miał w warsztaciku przy oborze jeszcze kilka innych sztuk. Daleko przed mostem w Zapyziu dogoniły i wyprzedziły go dwa światła, jedno krótkie, drugie trochę dłuższe, zezujące z nadjeżdżającego, zdezelowanego „Żuka”. Usłyszał pisk hamulców i swojsko znajome, miłe dla ucha słowa wychylającego się

z kabiny kierowcy:

— Garaż z dupy ci zrobe´… Ćwoku jakiś — wrzeszczał kierowca.

— Pesk zawrzyj ślepoto — odpowiedział Pioter rozpoznając głos kumotra, który chociaż nie

po drodze mu było, podwiózł niefortunnego rowerzystę szybko i wygodnie do

skrzyżowania vis-a´- vis oczyszczalni ścieków i drogowskazu „Kozie Dupy”, skąd

pchając rower, doszedł per pedes do domu.

— Bóg zapłać — podziękował, wyuczonymi w farze* słowami mającymi na Kaszubach

wielkie znaczenie.

— Z Bodziem — odpowiedział z kaszubska kumoter zawracając sprawnie w smrodzie

wydychanych spalin, ryku silnika, klekocie blach i pożegnalnym niemrawym sygnale

klaksonu.


Pioter, od czasu przyjazdu z zadymy, czyli chłopskiej rewolucji, chodził jakby kopnęła go głupia krowa, nie odzywał do kobity, unikał dzieci pytających o różne drobiazgi i nawet nie pił piwa, co Aniela odbierała jak objaw wewnętrznej choroby, czyli drążącego Piotra robaka, więc postanowiła go dokładnie zalać, bo sam nie wylezie. Przygotowała, na sobotni wieczór przy telewizorze — dzieciaki dawno zagoniła do łóżek — pół litra monopolu* z czerwoną główką, pęto kiełbasy własnej roboty, świeży, prosto z pieca chleb i postanowiła utopić Piotrowego robaka. Wylezie albo nie wylezie, było jej za jedno, najważniejsze, że wyciągnie chłopa z głębokiej depresji, może jeszcze na tym skorzysta, gdy z chłopa opadnie jak warpowe buksy* nagromadzona w nim frustracja, a podniesie wskaźnik męskości.


W telewizji nadawali akurat „Dziennik” z Suzinem informującym beznamiętnym i modulowanym głosem w zależności od tragizmu, czy komizmu sytuacji, odbiorców siedzących w całym kraju przed telewizorami, o wydarzeniach w kraju i na świecie, aż przeszedł do chłopskich, jak Polska długa i szeroka, od morza po góry i od Odry, aż po Bug wystąpień i niepokojów


— Patrz Aniela! To my! — wskazał na migający obraz.

— Ciebi nie widza — szepnęła przejęta, wypatrując swojego chłopa w ciżbie tysięcy ludzi.

— Widzi?! — poderwało go z pluszowej kanapy, dotknął paluchem kilka postaci skupionych

wokół wielkiego transparentu z napisem „Pracychleba — Tu! Widzi?!

— Ni — potwierdziła zawiedziona.

— No, tu! Nie zno moja głowa? — zaczynał się wściekać, że połowica z którą żyje całe życie,

a może i więcej, nie poznaje jego wielkiej głowy pokrytej czarnymi kudłami włosów,

widocznego z daleka nochala, małych chytrych ślepi i zaciśniętych w kreskę ust

trzymających ogarek „Ekstra Mocnego”.

— Jo! Widza, le tego grubego — zapiszczała Aniela zażegnując kłótnię wiszącą w

tytoniowym powietrzu.

W milczeniu przesiedzieli do końca „Dziennika”, przełączyli na kolejny odcinek „Trzynastego posterunku” z Pazurą, zapili pod kiszony ogórek kielonkiem „Wyborowej” i Piotrowi zaraz poprawił się humor. Aniela czuwająca nad operacją topienia robaka, napełniła kieliszek po wypukły menisk do pełna, Pioter poprawił tym razem bez kiszonego dla kurażu. Na stole pachnący ciepły chleb, osełka własnego, czyli domowego, ubitego w maselnicy masła, czarna bez cukru, mocna, kolumbijska kawa, wczorajsze resztki kucha* z kruszonką, pęto swojskiej kiełbasy, smalec, którym obficie smarowali grube pajdy świeżego chleba zachęcały do jedzenia, więc z przerwami — pod te smutki, zmartwienia i na zdrowie — przeżuwali w milczeniu kawałki dobrze uwędzonej szynki. Po kolejnym kielonku butelka pokazała dno, Piotrowi zaczęła się kołysać kudłata głowa, do wąskich szparek zwęziły małe, chytre oczy, co było objawem nie tyle skupienia nad poruszonym tematem zaciągnięcia kredytu w banku, lecz niezaspokojeniem wewnętrznych potrzeb. Kazał Anieli donieść kolejną, dobrze zmrożoną butelkę i teraz dopiero rozgadał na dobre, co Aniela odczytała, jako objaw całkowitego wyleczenia, czyli utopienia robaka, ale dla pewności sprawdziła reakcje Piotrowej męskości, co wypadło zgodnie z oczekiwaniem nad wyraz pozytywnie i resztę nocy spędzili na rozłożonym tapczanie zapominając o całym świecie i codziennych, przyziemnych problemach stających nagle mniej ważnymi.


Rano obudził Piotra ból pękającej na tysiące drobnych części głowy, zgaga paląca gardło — stwierdził, że chyba po zbyt świeżej kiełbasie — i potrzeby przepełnionego pęcherza. Nie bez trudności zwlókł z wymiętoszonego tapczanu, stwierdzając nieobecność Anieli, wszedł do łazienki i wsadził gorący łeb pod zimny prysznic. W kuchni napił się zimnej, czarnej kawy i zaraz poczuł na tyle dobrze, że mógł znowu myśleć o wczorajszych kłopotach i problemach pchających gromadnie do chałupy. Na gazowym piecyku — butla propanu wystarczała przy ich potrzebach na trzy tygodnie — wesoło gwizdał czajnik, na stole przygotowane śniadanie, cztery duże kolorowe kubki, pokrojony w grube pajdy chleb i smalec w dużej płaskiej kamionce. Tylko siadać. Pioter czekał na kobitę i przemyśliwał, jak powiedzieć Anieli o propozycji zaciągnięcia pożyczki pod zastaw gospodarstwa.

— Pioter bój sa Pana Boga. Kopni sa w kudłaty łeb — naskoczyła zgodnie oczekiwaniem.

— Le — chciał zaoponować, lecz nie dopuściła go do głosu.

— Ziemia pod renta mielim oddać. Nie był w gminie? Ni!

— Pójda Aniela. Pójda, jeno słuchej…


Nie słuchała Piotrowego gadania o zaletach kredytu, odbudowie upadającego gospodarstwa, własną kobiecą intuicją wyczuwała kryjące się za tym słowem niebezpieczeństwo. Nie zgadzała na oddanie ojcowizny pod zastaw za kredyt, żeby postawić gospodarstwo na nogi.

— Ce godosz?

— Agroturystyka, Aniela. Agroturystyka! — uczepił nowego słowa poznanego w czasie

chłopskiej manifestacji– Agroturystyka, kobito.

— Le pojęcia ni mosz, Pioter, o ty… Jak jej tam? Agro — oponowała.

Od słowa do słowa postanowił, wbrew przestrogom głupiej baby, pojechać i spytać kolejno; do gminy o rentę, do spółdzielczego banku o kredyt i do księdza prałata o poradę lub w odwrotnej kolejności jak wypadnie.


Piaszczystą i nieuprawianą od lat, wyjałowioną ziemię, gdzie oprócz metrowego zielska, kolczastych chwastów, piołunu, pachnącej miodem macierzanki i leczniczych ziół nic nie rosło, starzy samotni rolnicy oddawali gminie za rentę. Gmina dzieliła ją na wymiarowe działki, sprzedając w ramach ogłoszonych przetargów pod budowę dacz nabywcom z Trójmiasta, nawet z dalekiego zakopconego Śląska czy z Warszawy. Pioter nie dochodził jeszcze do połowy lat wymaganych dla otrzymania renty, na utrzymaniu miał liczną rodzinę, ani grosza zasiłku, sprawne, chociaż pozbawione już zrogowaceń, dłonie i końskie zdrowie, więc w gminie nikt nie był zainteresowany jego propozycją. Podreptał w stronę plebani gdzie spodziewał się słów pocieszenia oraz porady w rozwiązaniu sprawy kredytu pod zastaw gospodarstwa, lecz ksiądz Prałat powiedział mu kilka gorzkich słów, zaprawionych dodatkowo piołunem. Pioter wysłuchał w milczeniu i na stojąco przed wielkim stylowym gdańskim biurkiem i ogromnym, skórzanym fotelem o wysokim, rzeźbionym w gdańskie herby, oparciu. Ksiądz Prałat zrugał Piotra za lenistwo i nieprzestrzeganie przykazań — byś dzień święty święcił — ostrzegł przed życiem w grzechu i rozpuście, kazał przyjść w niedzielę po sumie i pożegnał zamaszystym znakiem krzyża, nie podając Piotrowi ręki, co ten odczytał za zły omen i zapowiedź kolejnych nieszczęść.

— Idź z Bogiem synu. Tylko pamiętaj, że Pan Bóg przykazał uprawiać ziemię, aby przynosiła plony — tego Pioter z lekcji religii nie pamiętał — ziemię można zawsze sprzedać, ale bez ziemi będziesz, Pioter niczym. Będziesz ostatni żebrak i śmieć z którym nikt nie będzie się liczył. Nikt! — grzmiał jak z ambony — Dzisiaj jesteś jeszcze gbur, chociaż na zasiłku, ale zawsze gbur siedzący na kilku hektarach wyjałowionej, lecz dobrej ziemi. Jutro możesz być żebrak — powtórzył wymownie — Zapamiętaj to sobie, chłopie i idź z Bogiem.


O sprawie kredytu ani słowa. Pioter, jak przyszedł na plebanię, tak wyszedł. Nie był ani mądrzejszy, ani głupszy, lecz przestraszony ostatnimi słowami prałata doszukując w nich ukrytych podtekstów. Jedno nieszczęście już go dopadło — nie ma co liczyć na rentę, na drugie — musi poczekać do chwili, gdy wejdzie do spółdzielczego banku i porozmawia o kredycie, którego uczepił się, jak ostatniej deski ratunku. Nie doszedł do banku, chociaż od plebanii tylko dwa kroki przez ruchliwą ulicę i dwa kroki do biurka samej pani dyrektor, wypadaącej mu — jak większość skoligaconych w promieniu gminy rodzin — daleką krewną, która na pewno potrafiłaby zrozumieć jego przyziemne, lecz sięgające nieba, problemy utworzenia agroturystycznego gospodarstwa.


Wychodząc z plebanii trafił na znajomka z Zapyzia idącego niepewnie całą szerokością chodnika, chociaż do południa jeszcze daleko i poszli do znanej z najlepszej reputacji, zadymionej, śmierdzącej skisłym zapachem piwa, gotowanej kapusty i pijackich oddechów knajpy o regionalnej nazwie „Kaszub” na „Elbląskie” z pianką. Znajomek, tak jak i Pioter bez pracy, bez zasiłku, bez perspektyw na lepsze życie imał wszelkiej pracy na czarno, żył z dnia na dzień, wystawał z kolesiami na skrzyżowaniu ulicy i oparty o barierki odgradzające od ruchliwej jezdni, czekał na okazję lekkiej, najlepiej nie brudzącej pracy albo wypicia czegoś mocnego dla odgonienia smutków i czarnych myśli.

— Mówie ci Pioter — szeptał Kubik pochylony przez zachlapany piwem blat stolika —

dostalim z gminy kozy.

— ?

— Jo! Kozy — potwierdził znajomek — niektóre z Zapyzia i Czernideł już dostali.

— Kozy? Po co wom koza? — wypytywał zdziwiony.

— Jak, po co? — nie mniej zdziwiony Kubik — Na łeb żeś wzion!? Koza je dlo mlyka… i sera.

— Mlyko mocie dyć od krowy — stwierdził Pioter nie mając pojęcia o panujących realiach.

— Mateusz ni mo krowy! Nikt, le Januszewskiego ni mo w Zapyziu krowy — ze smutkiem w

głosie odpowiedział Kubik — a Macij ni mo nic le tego, co nosi na puklu*, kobita już

dawno na żboznicy*, dzieciaki kajś w świecie, Kazik na saksach* na robocie i nie wróci.

Macij ostał som.

— Dali wom koza za darmo? Wszychnim? — Pioter zdziwiony coraz bardziej, ponieważ

jeszcze nie słyszał o gminnej akcji pod nazwą „Koza zamiast zasiłku”


Gminy zbiedniały okrojone z dotacji jak krowie kości z ostatniego włókna tłuszczu, w gminnej kasie nie wystarczało pieniędzy na cokolwiek, więc wymyślono wspomożenie biedoty w naturze. Rada w radę postanowiono zakupić kozy i zamiast żywą gotówką, obdarować najbiedniejszych wielodzietnych „Janów bez ziemi” żywym, dającym mleko, rogatym stworzeniem. Pierwsze kozy trafiły do Zapyzia jednej z biedniejszych wiosek w gminie


Pioter nadal nie potrafił zrozumieć zależności pomiędzy wypłacanym zasiłkiem a kozą dającą mleko, przecież żywa gotówka pewniejsza od żywej kozy, którą może spotkać nieszczęście. Koza może złamać nogę, przecież to półdiablę wszędzie wlezie! Ktoś może ją ukraść, co zdarzało się nawet krowom wyprowadzanym na pastwiska po których ginął wszelki ślad. Koza, kozą, lecz pieniądz w garści pewniejszy, niż koza w szopie pomyślał Pioter. Rada jednak wiedziała co czyni rozdając kozy zamiast gotówki, gdyż znała swoich podopiecznych lepiej, aniżeli oni sami siebie. Gmina trzymała ich w garści mając pewność, że kozie mleko trafi do właściwych odbiorców, czyli do dzieci potrzebujących witamin i białka.


Pogadali o byle czym, o kozach, braku roboty, znajomkach którzy zwinęli z tego padołu łez i znowu o kozach. Wypili na wzmocnienie po jeszcze jednym „Lechu” z dopalaczem i stwierdzili, że całe ich życie jest gówno warte i gdyby nie nadzieja na lepsze jutro, którą żyją z dnia na dzień, pocieszają jeden drugiego, bo możnaby wziąć na łeb i powiesić jak młody Białek na starym dębie o solidnych konarach, rosnącym na cmentarzu w Czartołomiu.

— Jasio swoim „Kadecikiem” zabroł Macieja, Burczyk z przyczepa, wzieni z gminy kwity i pojechali odebrać kozy. Mateusz pokłócił się z Jasiem i chcioł pojechać po kozę Pekaesem. Rozumisz Pioter? Gupek chcioł przywieźć koza Pekaesem! — Kubik gadał o wielkim dla gminy i Zapyzia wydarzeniu — W obórce stało kilka kóz, każdy mógł se wybrać jakom chcioł, wybrali te największe, podpisali kwity i do domu.


Kozy były w miarę wypasione, zadbane o rogatych charakterach, skore do zabawy i psot, czego Mateusz doświadczył na własnej skórze uderzony poniżej pleców przez rogate bydlę. Zwierzęta były żywotne do przesady, lecz uparte jak osły, więc umieszczenie ich na przyczepie nie obyło się bez trudności, przy przeklinaniu podlanych piwem nabywców rogacizny, z podsuwaniem pod suche pyski zerwanego zielska, marchewki i niezbyt łagodnymi kopniakami.

— Ni kopi moja koza — wściekł się Maciej na Burczyka, mającego pilną, nadaną przed

kilkoma dniami robotę odwiezienia kilku świń do „Masarni w Dolinie”, więc

zdenerwowany śpieszył z załadunkiem, aby zdążyć na czas — Mlyko może stracić

— Twojo?! — spytał sycząco Mateusz — Tamto na przyczepie je twojo, capie.

— Som żeś kozi fater* — odgryzł niepewnie Maciej, znając choleryczny charakter znajomka

— Trzymej za rogi Maciej! My weźniem za zadnie. No! hej! — zażegnał kłótnię Mateusz.

Do Zapyzia przywieźli trzy kozy i kozła, o czym Mateusz, szczęśliwy nabywca rogatego stworzenia nie miał jeszcze pojęcia.


Pioter ledwo zdążył na ostatni autobus odchodzący tego dnia z miejskiego rynku na szczęście niezbyt punktualnie. Wrócił krótko przed północą, gdy w domu wszyscy spali. W autobusie było przestronnie i ciepło, więc ukołysany równomiernym mruczeniem silnika przysnął króciutko będąc zmęczony całodziennymi wrażeniami i wypiciem kilku wzmacniaczy, za które zapłacił z własnej, niezbyt zasobnej w zaskórniaki kiesy. Śnił o ziemi, którą rżnął pługiem i sypał w nią ziarno, o agroturystycznych planach, tłumach letników żądnych wrażeń jazdy na koniu, o nowym domu z dachem pokrytym czerwoną dachówką, sprowadzoną z Holandii, przed którym łaziło wielkie, łaciate i rogate jak krowa, stworzenie bardzo podobne do kozy, lecz nie było, ani jednym, ani drugim. Stworzenie chodziło wolno po olbrzymim wybiegu, łące dla koni, po obszernym zastawionym bryczkami majdanie z wielkim klombem pełnym kwitnących kwiatów, modną atrapą studni ze sterczącym w pogodne niebo żurawiem. Nie było to bydle trawożerne i pokorne — wręcz odwrotnie — żarło nie tylko trawę, lecz również ogradzające jego, Piotrowe, agroturystyczne gospodarstwo, opłotki i klomb pełen kwiatów. Następnie zabrało do obgryzania dziadkowej bryczki, aż pozostał z niej tylko dyszel i okute żelazem koła. Na deser zżarło chałupę pokrytą czerwoną dachówką i brykające po łące konie. Pioter widząc postępujący ubytek swojego, ciężko zapracowanego majątku i dorobku całego życia, starał powstrzymać bydle w zapędach, lecz zabrakło mu sił, a właściwie odwagi. Obudził go pisk hamującego autobusu i szarpniecie za ramię.

— Pioter! Obudź se, Pioter. Co ci? Kompołes sa?

Obudził się spocony, jakby faktycznie wyszedł spod prysznica, serce skakało jak źrebak po łące, a strach dusił za gardło. Idąc przez las, zastanawiał nad niezbyt czytelnym, lecz okropnym snem. Mógł zrozumieć obecność podobnego do kozy stworzenia, przecież gadali tylko o zapyzialskich kozach, lecz dlaczego jakieś zmutowane bydlę uparło się żreć jego dorobek, jego agroturystykę, bryczkę dziadka i pasące się spokojnie na łące konie?. Postanowił opowiedzieć Anieli o niezrozumiałych zwidach, których znaczenia nie można było lekceważyć.

— Walnij se w kołtuniasty łeb — rozpoczęła spokojnie, gdy opowiedział jej pełną wersję snu z dokomponowanymi wstawkami, czyniąc go jeszcze mniej czytelnym i bardziej zagmatwanym, a zakończyła niezbyt optymistycznym stwierdzeniem

— Ta krowa, czy koza, wszychno jedno, to zwierze, Pioter, to twój kredyt w banku. Twoje

bydle zeżre ciebie, mie, dziecioki, całe obejście i pójdźim na żebry. Nie domy rady. Ta

turystyka nie dla nos*, Pioter. Nie znomy sa Pioter na ty turystyce…

— Eee — odniósł się sceptycznie do opisanych przez Anielę wizji staczania się na dno, lecz

w okolicy serca pozostało ziarnko kiełkującego niepokoju i zapamiętane jak memento

słowa, księdza prałata; możesz zostać żebrakiem, Pioter. Sen mara, Bóg wiara.

— No, nie rycz… — przytulił żonę głaszcząc ją po krótko obciętych włosach — mnie tyż nie

je letko. Nie weźniem kredytu, Aniela. Nie weźniem — obiecał.


Musiał przyznać, że ma nie tylko dobrą, ale i mądrą kobitę. Stwierdził także, że w rozumowaniu Anieli jest dużo rozsądku. Przyrzekł płaczącej wciąż kobicie, że nie weźmie kredytu i zapomni o agroturystyce. Słyszał przecież, że banki dają kredyty na wysoki procent, którego nie można potem spłacić, zedrą z człowieka ostatnią skórę, czyli zabiorą zastawioną pod kredyt ziemie i puszczą z torbami. Jeszcze kilkakrotnie musiał przyrzekać żonie, że nie sprzeda ojcowizny i poszuka jakiejś, nawet ciężkiej i brudnej roboty, żeby mogli biednie, ale spokojnie, żyć. Może tylko sprzeda ten torfiasty kawałek ziemi nad jeziorem? Przegadali większą część nocy, aż pogodzeni z całym światem zasnęli, przytuleni do siebie, jak bywało za dawnych, dobrych czasów. Następnego dnia jak zawsze po nocnych figlach, bolała go głowa i suszył kac. Prawie nie zjadł śniadania, zadowolił kubkiem czarnej kawy i pajdą czarnego chleba. Obiecał Anieli, że pojedzie do gminy i wróci przed kolacją, oczywiście… trzeźwy. Wyprowadził z chlewa wyczyszczony do połysku rower z dawno zamocowanym nowym siodełkiem i popedałował trzy kilometry, przez wyjątkowo cuchnący dzisiaj las.

— Znowu spuszczają..– powiedział głośno sam do siebie i wyraźnie przyśpieszył, bo było

trochę z górki.


Na krzyżówce nie skręcił w prawo do gminy, ale pojechał w lewo do Zapyzia, dokąd mógł dojechać także krótszym, leśnym duchtem, zredlonym leśnymi ciągnikami i zrywarkami, poznaczonym wijącymi się pod piachem guzami korzeni, po którym nie sposób było normalnie jechać rowerem. Trzeba było zejść z wehikułu, następnie iść odcinkiem wąskiej, piaszczystej, wyboistej, polnej drogi i prowadząc rower, dojść w godzinę do Zapyzia, wprost na siedlisko Jasia Wykręta. Dzisiaj chciał wypróbować nowe siodełko, sprawdzić czy nie będzie gniotło i uwierało? Nie miał także zamiaru pchać roweru w tumanach pyłu przez kaszubskie piachy, szczególnie dzisiaj, gdy Aniela wyprasowała mu białą koszulę z „nonajronu” do której założył czarne wyjściowe spodnie i wyglansowane do połysku trzewiki. W gminie należało się pokazać, że mają do czynienia z bogatym gburem, gospodarzem na włościach a nie dziadem i byle, kim. Kręcił w ślimaczym tempie pedały swojego „Rometa”, uśmiechał do swoich, jako tako poskładanych myśli, ciepły wiatr czesał mu czarną czuprynę, ciągnął za sobą wstęgę zapachu kachlinskiej tabaki, kolońskiej wody i przeklinał wyprzedza-jących go zbyt blisko kierowców wielkich ciężarowych samochodów. Przy wyprzedzaniu podmuch powietrza odrzucał go w stronę rowu lub wciągał pod przyczepę albo — jedno i drugie.


W samo południe wjechał do Zapyzia od strony Jaśkowego siedliska, które zawsze pełne gwaru, krzyku mieszkańców i śmiechu wnuków bawiących się przy stodole zamienionej przez Jasia na wozownie i graciarnię, wyglądało jak wymarłe, niczym po przejściu morowego powietrza albo innego paskudztwa dziesiątkującego ludzi i zwierzęta. Nawet nie było słychać psa szkolonego na lisy, wyczuwającego obcego na kilometry i jazgoczącego jakby go obdzierano ze skóry. Ze wszystkich trzech kominów rodzinnego domu Jasia Wykręta nie unosił się nawet strzęp dymu, a na wielkim majdanie leżały porozrzucane dziecięce zabawki, trzykołowy rowerek o dwóch kołach, duży pluszowy miso po przeprowadzonej trepanacji czaszki, damski rower bez kierownicy, jeden dziurawy gumiak i niezgrabiane od tygodni śmieci.

— Kiej wszychni? — zdziwił nie widząc w obejściu żywej duszy.


Jadąc wzdłuż prowizorycznego ogrodzenia z okorowanych pni sosny, dziwił panującej wokoło ciszy, rozglądał na wszystkie strony i chociaż nie należał do strachliwych, było mu niezbyt przyjemnie. Nie zatrzymał przy Jasiowej chacie, nie zszedł z roweru przy leśnym domku dla letników, skręcił w stronę leżących na piaszczystej górce jednorodzinnych domów i dacz, należących do byłych dyrektorów kopalń, profesora Wierzejskiego z Politechniki Szczecińskiej i Helmuta, czyli inżyniera Kuby, ogrodzonych płotami wykonanymi z wielką fantazją, poczuciem smaku i piękna (w zależności od zamożności posiadacza) zupełnie niskimi lub przesadnie wysokimi. Niektóre były obrośnięte ligustrem* lub chronione kolczastym krzewami rokitnika* albo śliwy tarniny. Osiedle nie wyglądało na wymarłe. Z kominów unosił się jasny, pachnący dym, świadczący, że jeszcze żyją, a ponadto była pora obiadu. Uspokojony przejechał do końca piaszczystej drogi, skręcił skrajem lasu na leśny ducht i już w szybszym tempie, wjechał na polną, wysypaną miałkim żużlem, drogę prowadzącą do centrum Zapyzia. Spod szerokich opon zakurzyło czarnym pyłem osiadającym nie tylko na rowerze, na wykrochmalonej białej koszuli, wyglansowanych na połysk, czarnych trzewikach i odprasowanych na kant spodniach. Nie pomogło zatrzymanie roweru i zejście na piaszczyste pobocze. Per pedes, pchając przez piachy ciężki rower, byłoby jeszcze gorzej. Minął pustą zagrodę Januszewskiego, zatrzymał na chwilę przy małym domu z czerwonej, murszejącej cegły gdzie mieszkał Mateusz zapyzialski dziadyga, stwierdzając, że także i tutaj żywej duszy. Minął kolejno ruderę jednorodzinnego domu w budowie, nowy dom Michła, który przed kilkoma miesiącami opuścił ten padół łez i niczego sobie kobitę. Znalazł prawie przy końcu pierwszej, gorszej części Zapyzia niedaleko remizy z doczepioną do niej placówką poczty gdzie za okienkiem siedziała pani Varia. Przejechał obok dobrze zaopatrzonego, szczególnie w okresie wakacji i wszelakich świąt, spożywczego sklepiku GS.


Druga część Zapyzia, ta bogatsza, oddzielona była od biedoty umowną miedzą, czyli szerokim pasmem asfaltowej szosy po której przejeżdżały ciężkie, dudniące na nierównościach TIR-y. Szosa rozczepiona na odnogi wchodzące pomiędzy drzewa sosnowego lasku, schodzące w stronę wielkiego jeziora i rzeki spiętej kolejowym mostem. Szosa — miedza ciągnęła szeroką wstęgą asfaltu pomiędzy równymi rzędami opłotków przy których liczne kapliczki Męki Pańskiej oraz zawsze otwarty zajazd „U Leona”. Przed knajpą zgromadzony tłum mieszkańców obydwu części wioski i kilku przejezdnych turystów.


Pioter wrócił jak obiecał około siódmej wieczorem, był, o dziwo, trzeźwy nie licząc lekkiej alkoholowej bryzy zmieszanej z zapachem tytoniowego dymu, kolońskiej wody, bigosu, fermentującego piwa i dziesiątkami innych wyniesionych z zapyzialskiego zajazdu zapachów. Aniela już od południa szykowała pyskówkę, będąc pewna, że Pioter zjawi się w gorszym stanie. Widząc go przez kuchenne okno jak gramoli z autobusu z roześmianą gębą i w odpowiednim czasie, ciągnąc za sobą, „Rometa”, odtajała jak śnieg na wiosnę. Pioter, chociaż trochę zmiętoszony, lecz cały w skowronkach spytał o dzieci, których na dobrą sprawę nie widział od kilku dni nie licząc posiłków, uspokojony, że pobiegły się bawić z wioskowymi, rozsiadł wygodnie przy kuchennym stole spoglądając na krzątającą przy piecu żonę. Aniela, niby nie zważając na Piotra przygotowywała kolację, czyli odgrzany kapuśniak z chlebem.

Po jego dziwnym zachowaniu stwierdziła, że coś przed nią ukrywa. Postawiła przed nim głęboki talerz, wypełniony po brzegi zawiesistym kapuśniakiem z kiszonej kapusty nazywany przez jej matkę, parzybrodą, odkroiła trzy pajdy czerstwego chleba i siadała naprzeciwko męża czekając, aż pierwszy rozewrze gamba*. Pioter widząc w jej ślepiach ogromną ciekawość i tysiące, a może więcej, pytań chciał przytrzymać swoją kobitę w niepewności, spokojnie dojadł zupę, kawałkiem chleba wytarł do sucha fajansowy talerz w kaszubskie malowanki kupiony przed wielu laty w Łubianie, z którego dzisiaj pozostał tylko ten jeden, ostatni talerz. Starał się odwlec przekazanie wielkiej nowiny, lecz jak długo można, gdy wszystko w człowieku skacze od wewnętrznej radości?.

— Nie byłem w gminie — rozpoczął spokojnie i nie od tego końca

— ?

— Pojechałem do Zapyzia — przyznał ze skruchą złapanego na kłamstwie dziecka, które

wpierw coś obieca, a potem nie dotrzyma słowa, lecz dziecku to jeszcze wolno, ale

Piotrowi nie wypada — A tam zadyma…

Przez kilka pierwszych dni po stwierdzeniu, że jedna z kóz nie jest mlekodajną kozą, lecz zwyczajnym, jurnym i rogatym capem, Mateusz wściekał się nie na żarty, przeklinał pracownika gminy wręczającego mu kwit na białą, tłustą, a nade wszystko mleczną kozę, z której podwójny, a może potrójny pożytek. A z capa, co? Ani mleka, które można odstawić do skupu i jest droższe od krowiego o kilka, zawsze potrzebnych złotych, ani smacznej serwatki i białego, chociaż suchego sera. Pojechał, więc przygodną „okazją”* do gminy wykłócać o nową kozę, albo kilka złotych zasiłku, bo to nie jego, lecz gminy wina, że dostał capa, zamiast kozy. Nie może sprzedać mleka, a tym samym nie zabezpieczono mu warunków do życia tylko nie wspomniał, że wtedy ledwo widział na zamglone ślepia wypełnione po brzegi prawie pół litrem „Żytniej“ obciągniętej z Maciejem w drodze do powiatu, co poważnie ograniczyło możliwości rozeznania płci kóz podobnych do siebie jak dwie krople wody. Skąd mógł wiedzieć, że biała karpacka rogata, czy sandomierska rogata, łaciata, to kozy, a nie capy, w odróżnieniu od barwnego, harceńskiego, lecz bezrogiego kozła?. Urzędnik w geście bezradności szeroko rozłożył ręce, obiecując wygrzebać kilka złotych z zasiłkowej kasy, ale nie miał do zaoferowania jakiejkolwiek kozy, bo wszystkie rozdane i, jeżeli Mateusz miałby zamiar czekać do następnego roku, to dostanie dwa małe koźlątka. Odpowiedział, że oczywiście poczeka i wrócił do chałupy, jak zwykle okazją.


— Mateusz jesteś taki som cap jak twój cap — naskoczył na niego Jasio Wykręt

dowiadując o jego capiej misji do gminy — Czy wiesz, po co je cap?

— No!? Cap je cap — odpowiedział Mateusz zgodnie z posiadaną wiedzą.

— Chłopie, masz w łapie kupę szmalu*.

Po rozmowie z Janem, Mateusz chodził po Zapyziale nadęty i ważny jak udzielny dziedzic albo ekonom na włościach odgrażająć, że już dzisiaj poda swoją ( właściwie — capią) cenę na krycie zapyzialskich i okolicznych kóz, które wypasano na dobrej trawie pod lasem i dających tyle mleka, ile dawały, aby wystarczyło na oddanie do skupu, na oscypek sera i na przeżycie. Niektórzy zaczęli chwalić gminę za dobry pomysł z kozami, lecz pozostał problem z Mateuszem i pazernością koźlarzy, którym już nie wystarczała jedna koza, lecz śniła wielka kozia hodowla, garbowanie kozich skór, smażone na drzewnym węglu szaszłyki i, Bóg jeden tylko wie, co jeszcze wymyślą?. Zadyma skończyła się ugodą w knajpie, gdzie Mateusz znając, dalekosiężne i ambitne plany koźlarzy, postawił twarde jak kozie rogi, lecz okrojone do minimum warunki, które po burzliwej, lecz bezkrwawej dyskusji przyjęła, przyparta do ściany, liczna, „koźla” społeczność. Ugoda zakończono ustaleniem warunków i terminu opłat za capie usługi, lecz ku niezadowoleniu knajpiarza spodziewającego się większego zysku. Wypili po kuflu beczkowego piwa, przecież nikomu się nie przelewa.


Pioter, jako bierny uczestnik kozich przetargów, trzymał się na uboczu, sączył chłodne, beczkowe piwo, słuchał gminnych nowinek i lokalnych nowości. Przypadkiem dowiedział

o możliwości dobrego zarobku, trzeba tylko mieć łeb na karku, ważny paszport, szwargotać, chociaż trochę po niemiecku i mieć odwagę cokolwiek robić oprócz narzekania na ciężkie czasy. Pioter znał kilka prostych niemieckich słów i zwrotów, jak na przykład; majne name ist Pjoter*, wajta, czyli dalej, swojsko brzmiące brot, czyli chleb i waser, * a także najważniejsze wifil geld*. Ponadto, jak każdy Kaszub, był chętny do roboty. To wystarczyło, aby dogadał z blacharzem, czyli biznesmenem przywożącym z Holandii i Niemiec samochodowy złom na lawetach z których dwie były cały czas w trasie, a jedna z nich stała właśnie przed karczmą. Zapili kolejnym piwem, spisali na skrawku papieru umowę, którą Pioter podpisałby nawet swoją utoczoną z palucha krwią, jak cyrograf samego mistrza czarta Twardowskiego, umówili za trzy dni w tym samym miejscu, o tym samym czasie, a Pioter miał być gotowy do długiej podroży.


Wychodząc z zajazdu, zaszedł do GS-u, kupić dziennik, na pocztę po kilka znaczków i tam zauważył przyklejony przylepcem na ścianie anons o treści;

„Kupię ziemię lub działkę nad jeziorem”


Poprosił panią Varię o ołówek, spisał numer telefonu i postanowił zaoferować swój kawał torfiastej ziemi, która wysuszona przez słońce i panującą od kilku tygodni spiekotę wyglądała jakby nadawała pod fundament nie tylko letniskowego domku, lecz drapacza chmur. Telefon był w zasięgu ręki, kontrahent zapowiedział przyjazd zaraz dzisiaj wieczorem, bo jest niedaleko na wczasach. Pioter opisał trasę dojazdu i cały szczęśliwy wpakował z rowerem do autobusu. Wieczorem pojechał z przybyłym klientem nad jezioro, wymierzyli dobre dwa tysiące kwadratów z nadkładem suchej jak kamień ziemi. Kupiec był zdziwiony, że tak blisko jeziora można znaleźć suchy teren. Zadowolił bez targowania wymienioną przez Piotra sumą, niezbyt zaniżoną w porównaniu z innymi obowiązującymi w okolicy cenami za hektar działek budowlanych, wręczył także dziesięć procent zaliczki, żeby Pioter nie zerwał umowy czyli nie rozmyślił i umówił na jutro u notariusza.


Trzeciego dnia zaopatrzony przez Anielę w potrzebne i mniej potrzebne drobiazgi, przeżegnany krzyżem, obcałowany przez dzieciaki podlizujące o prezenty i pełną niepokoju żonę, wyruszył w swoją pierwszą podroż w nieznane. Po dwóch tygodniach z okładem powrócił do domu zmęczony, lecz szczęśliwy.


Po roku pracy za zaoszczędzone pieniądze kupił używną lawetę, pusty chlew z którego już dawno wywiało zapach trzymanych w nich świń, zaadoptował na warsztat i zarejestrował działalność. Interes się krącił.


Aniela była w siódmym niebie.

Rozdział trzeci

Bartosz Wykrętów

TIR przejeżdżający przez Zapyział, zbyt ostro wszedł w zakręt. Kierowca jak się okazało

jechał tą trasą pierwszy i przypuszczalnie także ostatni raz i był nieświadom ilości ostrych i niewidocznych łuków przed wjazdem do wioski. Wieś oznaczono w kaszubskich folderach turystyczną atrakcją regionu, oferującą nie tylko czystą wodę w rzece i jeziorach, czyste powietrze, lecz także wszelkie owoce i aromaty lasu. Kierowca nie zdjął nogi z pedału gazu, co okazało się fatalne w skutkach. Ciężkim TIR-em zarzuciło w lewo, przyczepie oderwały od podłoża, czyli mokrego w tym dniu asfaltu, prawe koła. Przyczepa wyglądała jakby miała zamiar odfrunąć, lecz nie odfrunęła, pociągnęła TIR-a w prawo i znowu w lewo. Wielkie, bliźniacze pneumatyki odbiły o wysoki krawężnik wiaduktu nad rzeką i ciężki TIR potoczył niekontrolowany wprost na sezonową dobudówkę miejscowej karczmy o rodzinnie brzmiącej nazwie „U Leona” pokrytej lekkim stropodachem, czyli modną, falowaną płytą z pleksi. Pseudo dach stanowił znakomitą osłonę przed zmiennościami aury, lecz nie przed stalową ramą samochodu. Prowizoryczne pomieszczenie zastawione kilkoma stolikami o prostych, heblowanych blatach pokrytych ciemnożółtą olejną farbą, przy których siedziało kilku turystów i stałych bywalców, czyli autochtonów. Z połamanych jak zapałki słupów podtrzymujących stropodach — posypało drzazgami, poniosło łomotem łamanych ław i stolików, krzykiem uciekających gości i kilku etatowych, miejscowych bywalców posila-jących się „jasnym” z beczki. Nad rumowiskiem tumany czarnego toksycznego pyłu z podkładów żużla, którym miejscowy żeliwiak uszczęśliwiał wszystkie wioskowe drogi, leśne duchty i prowadzące w głąb borów ścieżki.


Nikomu nic się nie stało, nie licząc poturbowanego dostawczego pickupa, kilku guzów i zadrapań, stracie serwowanych na stoły schabowych z modro kapusto*, zawiesistych grochówek z wkładką, ciemnych, pękatych butelek „EB” i „Lechów”, z których pozostały bezzwrotne szczerby. Znajdujący się pod zadaszeniem konsumenci, nałykali się, oprócz zamówionych potraw, także toksycznego pyłu i wypełnili gacie strachem. Mogło skończyć się gorzej. Na miejsce wypadku przybiegła połowa mieszkańców lewostronnej części wioski, tej w odczuciu mieszkańców i przyjeżdżających turystów ładniejszej, atrakcyjniejszej leżącej w lewo od przepoławiającej ją szosy. Gromada dzieciaków pięcioklasowej szkoły podstawowej

i jedyny przedstawiciel administracyjnej władzy gminy, najważniejsza urzędowa postać we wiosce, czyli wielki jak trzydrzwiowa szafa, i ciężki jak kubik* drewna, Zgorzela, sołtys Zapyzia we własnej osobie. Karczmarz zwabiony rumorem walącego dachu, trzaskiem dartych na strzępy desek, odgłosem tłuczonego szkła, histerycznym krzykiem kobiet, wybiegł jedynymi drzwiami wprost w tumany żużlowego kurzu. Przerażonym wzrokiem zauważył wyłaniające się z kurzawy kontury prostokątnego, zamazanego zarysu czegoś wielkiego, co niszczyło jego ciężko zapracowany, lecz dzięki Bogu solidnie ubezpieczony dobytek.

— O, cholera! Moja buda — wystękał, trzymając za głowę i widząc w miejscu werandy stos połamanego drewna, w miejscu stolików ostre drzazgi, a zamiast nowoczesnego pokrycia dachu, pogięte blachy i przemieszczone uderzeniem metalowe słupy podtrzymujące płaski dach. Naraz, pomimo ponurego obrazu zniszczeń naszły go wesołe myśli, dziesiątki pomysłów przeliczanych na wymierne sumy wypłacane przez ubezpieczycieli jego majątku zniszczonego przez jakiegoś wariata, które on postara się odpowiednio powiększyć. Widział w kolorowych majakach murowaną z poroteksu, oszkloną werandę, parking wyłożony tak modną w tym czasie, brukową kostką i rzesze turystów zjeżdżających do odnowionego zajazdu.

— Żeby tak jeszcze ze trzy gościnne pokoje — uśmiechnął do swoich brudnych, lecz

poskładanych myśli i dodał cicho jeszcze jedno niezbożne życzenie, a raczej nieśmiałą

prośbę skierowaną do Najwyższej Instancji; — Może tak jeszcze dostawczego „Volksa”,

dobry Boże? Ale bym se, cholera odkuł! — dodał już głośno.


Kierowcę trzeba było wyciągać z kabiny, był blady i roztrzęsiony jak „zimne nóżki”, specjalność zajazdu, gadał w dziwnej mowie przypominającej mieszaninę ruskiego, węgierskiego i niemieckiego, czego i tak nikt nie potrafił zrozumieć. Nie rozumiał nawet przybyły na miejsce zdarzenia kierownik miejscowej, pięcioklasowej szkoły podstawowej, chociaż żaden z niego lingwista i ekspert, ale zawsze magister, a taki powinien, co nieco kumać. Dopiero, gdy opadł czarny żużlowy kurz, wszystko, co żywe i martwe, pokryło delikatnym, jak czarny cukrowy puder toksycznym pyłem, mały Adaś od Wykrętów, przetarł przyczepiony na tylnej ramie przyczepy, niewidoczny do tej chwili znak przynależności do określonego państwa i zaraz wiedział, że zakopany po osie TIR jedzie do albo z Estonii.


Wewnątrz jego małej istoty przytaił ledwie wstrzymywany śmiech, lecz był świadomy, że nie może go okazać, więc z grymasem, mogącym świadczyć o znudzeniu, będącym w istocie uśmiechem podkreślającym niewiedzę głupków bez pojęcia o samochodach powrócił do zgromadzonych przy TIR-rze. Wychowany w swoistym klimacie przydomowego, niezareje-strowanego nigdzie, samochodowego warsztatu ojca, w którym oddychał wyziewami spalin naprawianych aut, gorzkim aromatem olejów i smarów posiadał wiedzę o samochodach i wszystkiego, co z nimi związane, więc oznajmił triumfalnie:

— Ledzie ta je od Estóna* — co dla niewtajemniczonych miało oznaczać; TIR jest z Estonii.

— Co taki mondry? — spytał ktoś urażony, że taki knop utarł im publicznie nosa.

— Bo się ucza — odpowiedział rezolutnie, czym podkreślił swoją odmienność i odrębność od

niedouczonych ćwoków*, bo kiedy dorośnie, to nie pójdzie do zawodówki, i nie będzie

chodził do knajpy na piwo, lecz uczyć się będzie w Gdańsku i zostanie inżynierem od

samochodów.

— A skąd ojc wzyce de: tczi na nauka? — spytał knopa ten sam oponent podlany kilkoma

jasnymi ze wzmacniaczem.

— Ojc? — zastanawiał się przez chwilę — bedze mioł pieniądz, ziemia sprzedo za de: tczi*


Takiego wybuchu śmiechu nie słyszano jak pamiętają najstarsi we wiosce ludzie, pokładali jakby usłyszeli jedyny, niepowtarzalny, nadający na pierwsze strony lokalnych gazet dowcip o wspaniałej, wręcz świetlanej, finansowej sytuacji w kraju, wygraniu donkiszotowskiej walki z bezrobociem, biedą czy spotkaniu pod fontanną w Chojnicach dziewicy kończącej dwudziesty rok życia. Zapluli się brązową tytoniową papką, jeden z obecnych dostał czkawki, podrzucało nim w niekontrolowanym tańcu brzucha prowadzącego wprost do szynkwasu, aby kuflem jasnego spłukać niemęskie czkanie. Otrzepujący z kurzu i dochodzący do siebie turyści patrzyli zdziwieni na gromadny taniec świętego Wita, nie rozumiejąc niczego z prowadzonej po kaszubsku rozmowy zapitego osiłka z małym dzieckiem.

— Knopie! Ojc nimo de: tczi nawet na… — chciał powiedzieć coś, czego mały nie powinien usłyszeć albo wiedzieć o swoim ojcu, lecz pozostało mu w głowie wypełnionej wypitym piwem jeszcze trochę wolnego miejsca na trzeźwe myślenie, ponadto dotarło do jego zamroczonego łba, że Bartosz mógłby mu wytapetować gębę z przyległościami, a wtedy zabrakłoby mu na lekarza, bo MOPS i Kasa Chorych już dawno postawiła na nim krechę, więc zamknął gębę i pogonił knopa do domu.


Adaś i tak poskarżył się ojcu, co odbiło niekorzystnie na dostatecznie napiętych między-sąsiedzkich stosunkach spokrewnionych, spowinowaconych i skoligaconych z sobą

od dziesięcioleci, zapyzialskich rodzin. Mały mówiąc o sprzedaży ojcowej ziemi nie znał zatajanej przed dziećmi rzeczywistości o bezrobotnym ojcu wyprzedającym kawałek po kawałku leżącą odłogiem ojcowiznę, której jako chłoporobotnik nie był w stanie uprawiać. Pozostawił sobie tylko kilkadziesiąt arów najlepszej, jego zdaniem, ziemi pod przydomowy ogródek i miejsce gdzie w przyszłości postawi mały domek dla starszego syna, oraz kilka hektarów byle jakiego, mizernego i smutnego lasu skażonego toksycznymi wyziewami, pochodzącymi z niedalekiego żeliwiaka buchającego kłębami żółtofioletowego dymu. Pozostawił sobie także niewielki, zarybiony staw, zarośnięty po części tatarakiem, sitem, żabieńcem wodną babką, porosły po brzegach złotym kaczeńcem, krzewami kaliny i wysokimi chojarami* stojącego wokoło boru.


Ciężki samochód zaryty był po osie i nie było możliwości, chociaż zdenerwowany kierowca odczepił przyczepę, ażeby wygrzebał o własnych siłach. Dwustupięćdziesięciokonny silnik wył na wysokich obrotach, kopcił czarnymi kłębami duszącego dymu, buksował bliźniaczymi kołami, podskakiwał jak narowisty koń i zmęczony zdychał w smrodzie spalin, palonej gumy i tumanach żużlowego pyłu.

— Ce trza zrobec.

— Pomożemy chłopu, bo som nie uradzi — ktoś z tłumu.

— Toć przecie człowiek, chocioż łobcy. No nie?

— No!

— Sami nie poradzim — ktoś bardziej rozsądny

— Trahtorem trza! — znający się na rzeczy.


Solidaryzowali w spontanicznej akcji pomocy bezradnemu w nieszczęściu kierowcy, chociaż przed chwilą chcieli go podrzeć na strzępy, w najlepszym przypadku skopać tyłek. Nikt w Zapyziale, nawet jedyny funkcjonujący jeszcze do tej pory rolnik, gdy wiele gospodarstw kładło się na niezaoranych polach, jak ścięty pokos porastającej je trawy, nie posiadał ciągnika. Szczęściem napatoczył się jadący w tym samym kierunku czerwony siodłowy „Mack bez naczepy. Kierowca widząc buksującego w żużlu TIR-a, wyhamował

i bez zbędnych w takich sytuacjach pytań podłączył wyciągarkę. Długo nie trwało jak odjechali w tumanach opadającego szarego pyłu i tyle ich widziano. Zaabsorbowani zdarzeniem, zajęci spontaniczną, bardziej lub mniej wymierną, pomocą gapowicze i sam pokrzywdzony albo zapomnieli o obowiązku, albo pominęli w takim przypadku konieczność powiadomienia policji. Nikt z tłumu gapiów, nawet miła i uczynna dla wszystkich pani Varia, szefowa pocztowego okienka, a zarazem kolporterka „Ruchu” na poczcie, ani Władek kierownik geesowskiego spożywczego sklepiku nie spisali numerów. Nikt nie poprosił grzecznie kierowcę –, bo jakże się dogadać? — o okazanie dokumentów. Nawet poszkodowany karczmarz zajęty ułudnym przeliczaniem wysokości odszkodowania nie pomyślał o najważniejszym. A kierowca jak przyjechał tak odjechał, jakby nic się nie stało i jakby go wcale w Zapyziale nie było. Rozpacz pazernego karczmarza nie miała granic.

— Chto me za wszystko zapłace? — jęczał patrząc na zniszczenia, które dotknęły jego majątek.

— Eee tam, Leon — pośpieszył z pomocą Adam, bezrobotny murarz — postawisz pół litra z

golonką…

— Do tego po dwa piwa — dodał inny.

— I weranda za trzy dni gotowa.


Przez wiele lat mieszkali w sześć osób, nie wliczając w to babci, oddając jej do mieszkania wilgotną komórkę przerobioną z dawnej kuchni w której wisiały jeszcze wymieszane zapachy gotowanych, pieczonych i smażonych przez lata posiłków, pranej bielizny, gotowanych pościeli, proszku do prania, kaustycznej sody i chloru. W pozostawionym przez babcię w spadku murowanym parterowym domu z wysokim, jak to na Kaszubach w zwyczaju, dwuspa-dowym dachem, wygospodarowali dwa małe pokoje dla starszych chłopców i graciarnię, gdzie wszystko, co możliwe i potrzebne, miej potrzebne i nadające przed wielu laty do wyrzucenia. Chałupa była sklecona byle jak, pełna dostawianych przez kolejne lata dobudówek, szop, walącego się pseudo garażu, który Bartosz zmuszony koniecznością odnowił dopiero za pożyczone pieniądze, ogradzających wielki, porośnięty mleczem i kaczym zielem majdan zamknięty od strony lasu podpartą drągowinami, walącą ze starości stodołą w której hulały wszystkie zebrane na pustkowiu wiatry. Za stodołą rósł las zasadzony przez Bartosza, odłogiem leżało kilka hektarów nieuprawianego pola, mały ogródek pełen rabatek, podzielony na osobne działki, przeznaczone pod kartofle, marchew, cebulę i kapustę. Stało także kilka rozsadowych skrzynek i dwie niskie prowizoryczne cieplarnie pokryte grubą ogrodniczą folią na pałąkach, pełne dorodnych pomidorów i ogórków. Wzdłuż ogrodzenia rosły dorodne krzewy białych i czerwonych porzeczek oraz dziczejącego agrestu. Za ogrodzeniem należąca jeszcze do Bartosza, ale pusta, porośnięta sitem i złocieniem piaszczysta ziemia, którą będzie, zmuszony okolicznością, oddać w zastaw pod budowę stajni i wybiegu dla koni. Od progu kuchennych drzwi kilka wydeptanych przez lata ścieżek prowadzących utartym szlakiem zawsze w te same miejsca; do funkcjonującej jeszcze ręcznej pompy pamiętającej lepsze czasy, do szopy gdzie pachniało świeżym, pociętym na wymiarowe klocki drewnem i do kurników, gdzie kilka niosek i zadziorny kogut pilnujący kurzego haremu. Kolejna ze ścieżek ciągnęła pod olbrzymi krzew dorodnego, fioletowego bzu i do pomalowanej na zielono sławojki z nieforemnie wyciętym serduszkiem, wokół której pleniący chrzan, pokrzywy i perz. Nowszy, miejscami zarośnięty trawą i zielskiem, kolejny z wielu wydeptanych przez lata szlaków, ciągnął w stronę niskiego ogrodzenia z szeroką furtką zamykaną na zatyczkę wychodząc w prawo na szeroką, utwardzoną żużlowym pyłem drogę prowadzącą do wioski. Za ogrodzeniem odchodził w lewo, zwężając w piaszczysty ducht ciągnący pustkowiem w stronę niedalekiego lasu, gdzie ginął wśród samosiejek sosny, krzewów czarnego bzu, leszczyny, brzozowym zagajniku, pełnego zapachu grzybów i wrzosów topiąc w bezdennym wodnym oczku.


Bartosz przebywał na nędznym zasiłku, zbierał po czterdzieści kilka złotych dodatku na każde z czworga dzieci, zarabiał na czarno wyklepując sprowadzane przez obrotnego kumotra, powypadkowe auta z Holandii, bo tam było najtaniej, chociaż bardzo daleko. Żył najmując do wszelkich możliwych prac, ponieważ jak przystało na prawdziwego Kaszuba, znał się na wszystkim po trochu, a to wystarczało, ażeby wyrobić sobie markę złotej rączki. Rozchwy-tywali Bartosza budujący swoje letniskowe domy „bogaci”, przeliczający każdą markę, Niemcy z podwójnym polsko-niemieckim obywatelstwem, przybysze z zadymionego Śląska, mieszkańcy niedalekiego Wybrzeża, a nawet dalekiej, egzotycznej dla autochtonów Warszawy. Ponieważ nie był zbyt drogi, zbytnio nie wybrzydzał, wiedząc, że na jego miejsce czeka kilku innych, niemniej zdolnych klejaczy ścian z wapiennych klocków lub z cegły. Na zwolnienie miejsca czekali układacze drogich kafelek — to zajęcie było jego słabą stroną —

lecz cieszył wielkim wzięciem, jako ten, który potrafi szybko w miarę tanio — gdzie nie brakuje malkontentów — zbudować dom, postawić ogrodzenie z własnego drewna, ciętego na wąskie, nędzne szczeble na wielkiej, tarczowej pile, stojącej za walącą się stodołą w której zamiast zapachem świeżej słomy zalatywało opuszczeniem, biedą i mysimi bobkami. Przed wielu laty na tej właśnie pile obcięło Janowi Wykrętowi, czyli teściowi, równo przy knykciach, trzy palce u prawej ręki, co po wyleczeniu było kanwą dowcipu o pięciu chłopach z tartaku. Dowcip obleciał całe Kaszuby i poszedł daleko w kraj. Tego dnia zanosiło się na deszcz, Jan był w niezbyt dobrym nastroju, bolała go zoperowana dłoń, lecz mógł nią zupełnie dobrze poruszać, dwa paluchy pozostały sprawne, więc postanowił rozprostować nogi. Poszedł pieszo przez las do odległego o ponad dwa kilometry geesowskiego sklepiku po piwo. Jan należał do nielicznych wesołków potrafiących z kamienną twarzą opowiadać różne, często zmyślone na poczekaniu dowcipy. Szedł nie spiesząc piaszczystą drogą przez niskopienny las i patrząc na swoją spuchniętą, bolącą rękę, uśmiechnął szelmowsko, samym skrzywieniem ust. Zmęczony marszem i upałem dotelepał do wioski i wchodząc do sklepiku wydukał nowy dowcip o obciętych paluchach;

— Władek, daj pięć jasnych dla chłopów z tartaku — zamówił podnosząc dłoń z dwoma pozostałymi przy życiu paluchami.

W okresie budowlanego boomu budowlane materiały odchodziły jak ciepłe bułeczki,

Бесплатный фрагмент закончился.

Купите книгу, чтобы продолжить чтение.