Odmieniec

Объем: 612 бумажных стр.

Формат: epub, fb2, pdfRead, mobi

Подробнее

Od autora

Drogi czytelniku.

Jak sam wiesz, masz przed sobą moją książkę.

Książkę która przeszła długą drogę zanim stała się tym co trzymasz w ręku, lub też widzisz na ekranie monitora. Wymyślenie i napisanie jej zajęło mi dużo czasu. Nie skłamię jeśli powiem że kilka lat, z drobnymi przerwami.

Motywowało mnie do tego kilka rzeczy; wyobraźnia, ciekawość, nuda… można powiedzieć że chciałem przeżyć przygodę, zawartą na białych kartkach, albo też zbudować świat z liter.

Czytając ją, chciałbym abyś tak na nią patrzył. Jako okno na inny świat, różniący się od naszego, czyli tak jak ja to widziałem.

Chciałbym też zaznaczyć, że żadna strona w tej książce, żaden wyraz, litera ani nawet znak interpunkcyjny nie były sprawdzane przez wybitnego znawcę języka polskiego, ani nie zostały zredagowane pod czujnym okiem któregoś z wydawnictw.

Jeśli więc bardzo przeszkadzają ci błędy interpunkcyjne lub inne nieprawidłowości gramatyczne, odłóż ją w tej chwili.

Niestety, pomimo moich starań i dni oraz nocy pracy jakie nad nią spędziłem, na pewno nie udało mi się usunąć wszystkich pomyłek.

Jeśli jednak wyżej wymienione cechy stawiasz na drugim miejscu, a ważniejsze dla Ciebie są fabuła, charakter postaci i przede wszystkim opisany świat, zachęcam do tego abyś poddał mnie próbie i ocenił to co udało mi się stworzyć.

Robiąc to, pamiętaj jednak że to mój pierwszy krok na drodze do stania się pisarzem i że książka nie jest dziełem profesjonalisty.

Tak właściwie można rzec że… jest moim odbiciem, a konkretnie, odbiciem mojego charakteru. Nieco chaotyczna, trochę zamotana, miejscami skomplikowana, czasem też nudnawa i na pewno nie idealna, lecz jeśli ją poznasz, to jest szansa, że polubisz.

To by było na tyle. Nie ma powodu abym dłużej trzymał Cię na tej stronie.

Jeśli jeszcze nie straciłeś ochoty na czytanie, zapraszam.

Rozsiądź się wygodnie na kanapie, fotelu, w busie, na wykładzie… i spróbuj wejść między białe kartki oraz czarne litery.

Życzę miłego czytania.

Rozdział pierwszy

Biel.

Nie widział nic więcej. Wszystko wyglądało jak niczym nie zabrudzona, niczym niezamalowana i niczym niezarysowana kartka. Czysta i idealnie gładka, niemal niemożliwa aby istnieć. A jednak istniała i znajdowała się przed nim. A tak właściwie, wszędzie wokół niego.

Nie wiedział ile to trwało.

Stracił poczucie czasu.

Równie dobrze mógłby się tam znajdować godziny, dni, tygodnie lub nawet lata. Tutaj czas jakby nie istniał, jakby rozpłynął się albo wypchnął go poza swoją opiekę i popędził gdzieś dalej, zostawiając jak psa na drodze.

Wtedy, jak grom z nieba, coś się zmieniło.

Nawet nie zauważył kiedy idealna biel zapełniła się ogromem czarnych punktów, tak drobnych, że nie przypuszczał że mogą istnieć, a jednak istniały. Przelatywały mu przed oczami w jakimś chaotycznym, nic nie znaczącym wzorze. Przeskakiwały z miejsca na miejsce, próbując jakoś się ustawić, stworzyć z siebie coś co miałoby znaczenie, jakiś sens.

Potem ponowny szok. Nawet nie zobaczył jak czarne punkty zapełniły całe jego pole widzenia. Otaczały go, były wszędzie, ze wszystkich stron. Wtedy poczuł, po prostu poczuł, że… jest.

Istniał.

Otworzył oczy.

Natychmiast poderwał twarz ku górze aby nie nałykać się wody zmieszanej z płynącym błotem. Szybko tego pożałował, ponieważ jego potylica zderzyła się z czymś twardym, przez co ponownie wylądował w lepkiej brei. Wypluł ziemię z ust, po czym zorientował się że leży na drodze, ma przygniecione nogi i nie może się ruszyć.

Przez jego ciało przeszedł dreszcz. Woda uderzała go niemal ze wszystkich stron, zimna i brudna. Obmywała jego ciało i przesiąkała przez ubranie.

Krzyknął.

Chciał podnieść się o własnych siłach, lecz ciężar który spoczywał na jego nogach skutecznie utrzymał go w miejscu.

Krzyknął ponownie, w nadziei że ktoś go usłyszy i przybiegnie z pomocą.

Nagle ucisk zelżał, a on sam poczuł jak ktoś bierze go pod ramiona i odciąga gdzieś dalej.

Upadł. Właściwie wyśliznął się z rąk człowieka który próbował mu pomóc.

Kiedy poderwał głowę, jego wzrok momentalnie powędrował w miejsce gdzie przed momentem leżał.

Wyglądało to na jakiś poważny wypadek. Kilka drewnianych wozów, ciężko było określić ich konkretną ilość, leżało wywróconych na drodze, a drewniane koła oraz deski sterczały połamane i porozrzucane przez jakąś nienaturalną siłę.

Wszędzie wokół biegali ludzie. Krzyczeli i płakali, próbowali chować się w okolicznych domach, a co odważniejsi, pomagać tym którzy sami nie daliby sobie rady lub byli zbyt przejęci strachem aby zrobić cokolwiek.

Nieznajomy człowiek nachylił się nad nim i wrzeszczał mu prosto w twarz.

On jednak nie miał pojęcia o co chodzi. Nic nie rozumiał, nie potrafił zebrać myśli. Do tego okropny ból niemal rozsadzał mu głowę od wewnątrz.

Lecz to co mówił mężczyzna, nie miało już większego znaczenia.

Potężny, czarno-biały piorun, nadleciał nie wiadomo skąd. Ominął budynki, prześlizgnął się przez ulice, zupełnie tak jakby myślał i ugodził pomocnego nieznajomego prosto w klatkę piersiową.

Nie trzeba było wiele czasu. Wystarczyło mrugnięcie, a człowiek wyparował. Po prostu. Nie pozostał po nim żaden, nawet najmniejszy ślad.

Widząc to, chłopak odzyskał możliwość trzeźwego myślenia, co wystarczyło aby pobudzić go do działania.

Odbił się od ziemi, tak aby znaleźć się jak najdalej od miejsca tego nieszczęśliwego wypadku. Następnie wstał i jednocześnie odwrócił, rzucając pędem przed siebie.

Nie wiedział dokąd, po prostu biegł. Teraz liczyło się tylko jedno — ujść z tego z życiem.

Znalazł się w zaułku gdzie, jego zdaniem, nie powinien go dosięgnąć żaden z tych promieni.

Gdzieś w oddali ktoś wrzeszczał, a zza rogu dobiegał cichy szloch. Kamienne, szare ściany budynków odbijały jęki mieszkańców, a wąskie zaułki dosłownie je wsysały i transportowały gdzieś dalej, na inną ulicę, zupełnie jakby to budynki, a nie mieszkańcy, płakały.

Oparł się czołem o chłodną ścianę, mokrą od spadających kropel wody. Tak dobrze koiła jego migrenę, że nie pragnął niczego innego tylko tu zostać. Przeczekać to wszystko, cokolwiek by się nie działo. Jednak krzyki oraz przerażające dźwięki sprowokowały go do dalszego działania.

Zauważył że kilka kroków przed nim znajdują drzwi. Podszedł do nich, starając się nie stracić równowagi, czego ból głowy mu nie ułatwiał.

Skrył się we wnętrzu budowli.

Do jego uszu dobiegł huk. Piorun musiał uderzyć gdzieś nieopodal. Potem, po chwili ciszy, rozległ się krzyk dziewczyny. Zapewne stała się świadkiem tego co on przed kilkoma chwilami.

Taki impuls nie pozostał mu obojętny. Chciał coś zrobić, cokolwiek. Wszystko tylko nie stać tutaj.

Kątem oka dostrzegł schody, prowadzące na górę.

Może pomysł ten nie należał do racjonalnych, lecz postanowił z nich skorzystać. Pokonał kilkoma susami dystans jaki go od nich dzielił i nawet nie zorientował się gdy dotarł na sam szczyt.

Poczuł na twarzy wilgotne, zimne powietrze, a oczy podrażniło mu światło.

Na początku myślał że dopadł go ten dziwny piorun. Okazało się jednak, że duży fragment ściany był zniszczony, a przez powstały otwór można teraz zobaczyć niemalże całą okolicę.

Widział miasto pełne szarych, kanciastych budowli, w większości niemalże identycznych. Nad niektórymi unosiły się kłęby dymu, inne zaś stały w ruinie z wieloma dziurami lub zburzonymi ścianami. Gdzieś w dole krzyczeli i krzątali się ludzie. Niektórzy szukali swoich bliskich, inni w niemym szoku klęczeli na środku drogi, płacząc lub wołając gdzieś w dal, samemu zapewne nie wiedząc do kogo.

Cały ten obraz wyglądał jak jedna wielka apokalipsa. Tyle katastrof, nieszczęść i śmierci. Wszędzie gdzie tylko sięgał wzrok zobaczyć można było jedynie ból.

— Co tu się stało? — Szepnął do siebie.

Wtedy, równie szybko co czarno-białe pioruny, zjawił się spotęgowany ból głowy, który zepchnął go na podłogę i zmusił do zwinięcia się w kłębek.

Nie miał pojęcia ile tak przeleżał. Mogły to być zarówno minuty jak i godziny, spędzone na zimnej posadzce kamiennej wieży.

Cały ten czas upływał mu na dociskaniu palcami swoich skroni, co łagodziło migrenę. Czuł się tak jakby jego ręce były jedyną rzeczą która nie pozwala głowie się rozpaść i przemalować wnętrza pokoju na krwistoczerwony kolor.

Wtedy usłyszał szybkie kroki.

Dochodziły one od strony schodów i zbliżały się do niego.

Po chwili poczuł ręce na swoich ramionach i otworzył oczy.

Klęczał przy nim starszy mężczyzna z twarzą ukrytą pod szpiczastym, granatowym kapturem, którego brzegi pokrywały żółtobrązowe paski.

Siwy człowiek kucnął, poprawił gruby, skórzany pas z wieloma sakwami oraz pokrowcami pełnymi fiolek, a następnie próbował oderwać od skroni dłonie chłopaka.

Nie mógł on na to pozwolić. Była to jedyna zapora jaka powstrzymywała, a raczej zmniejszała, cierpienie.

Zobaczył jak usta postaci się poruszają, próbując przebić się przez otaczający go hałas. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas krzyczał, stękał i jęczał z bólu.

Nic więc dziwnego że pomoc nadeszła stosunkowo szybko, słyszała go zapewne cała dzielnica.

— Co tak stoisz? Pomóż mi! — Krzyknął mężczyzna.

Wtedy zza jego pleców wyszedł młody, niski człowiek. Nastolatek, miał może szesnaście lat.

Ubrany w bardzo podobny strój do swojego opiekuna. Ten jednak nie miał charakterystycznego kaptura ani nawet wzorów na jego krawędziach.

Starszy nie musiał mówi nic więcej.

Ręka chłopca momentalnie wślizgnęła się do skórzanej, przewieszonej mu przez ramię, torby. Równie szybko się stamtąd wycofała wraz ze zdobyczą, czyli fiolką wypełnioną srebrzystym, gęstym płynem.

Starszy wręcz wyszarpał przedmiot z rąk dzieciaka. Następnie go otworzył i bez chwili zwłoki, czy też zastanowienia, wylał zawartość na twarz, szamoczącego się na podłodze, chłopaka.

Ból zniknął całkowicie, tak jak wszystko inne. Pole widzenia zaczęła okrywać czarna plama, a obraz tracił ostrość. Zupełnie jakby tajemnicza substancja okazała się atramentem wylanym mu na oczy i zasychającym na ich powierzchni.

Ostatnią rzeczą jaką udało mu się zobaczyć, były twarze dwóch pochylających się nad nim osób.

***

Obudził się w ciemnym pomieszczeniu, śmierdzącym stęchlizną i pleśnią.

Momentalnie poczuł na skórze zimne powietrze. Chciał wstać, lecz ból mięśni skutecznie go unieruchomił, a towarzyszące temu zawroty głowy również nie pomagały.

Leżał w łóżku, przykryty drapiącym, wełnianym kocem, którego zrzucenie okazało się niemożliwym wyczynem.

Niestety wyglądało na to, że podane mu znieczulenie otępiało go do tego stopnia, że wykonanie chociażby prostej czynności graniczyło z cudem.

— Nie wierć się. — Usłyszał nad sobą znajomy głos. — Masz zawroty głowy? Dziwne bóle? — Nieznajomy wymieniał objawy. Wyglądało na to że była to dla niego rutyna. — Nie? Odpowiedz. — Zniecierpliwił się. — Umiesz mówić?

— Gdzie jestem? — Spytał chłopak, kiedy poczuł że ktoś bierze go pod ramiona i podciąga w górę, tak aby znajdował się w pozycji półsiedzącej.

— A, świetnie! Czyli nie jest z tobą aż tak źle. — Mężczyzna przeszedł obok niego i ustawił się naprzeciwko łóżka, tak aby pacjent mógł widzieć jego wysoką i umięśnioną posturę oraz pociągłą, szpiczastą twarz ozdobioną ciemną, rzadką szczeciną. — Nie jesteś umierający, więc szybko stąd wyjdziesz. To dobrze, inni czekają.

Dopiero teraz zorientował się, że cała ta ciemna komnata jest wręcz zapełniona przez rannych lub umierających. Osób owiniętych w bandaże oraz leżących sztywno na swoich łóżkach.

Cała ta masa spoconych ciał, jęczących ludzi oraz kopcących pochodni na ścianach, sprawiała że w pomieszczeniu było niezmiernie duszno, lecz starszy człowiek zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi.

— Jak się nazywasz? — Spytał, biorąc do ręki pióro i kawałek pergaminu z pobliskiego stolika.

Chłopak patrzył na niego i próbował odpowiedzieć, jednak wtedy zdał sobie sprawę że nie ma najmniejszego pojęcia jakie właściwie jest jego imię, co mocno nim to wstrząsnęło.

— Ja… nie wiem. — Złapał się za głowę, zupełnie jakby dłońmi chciał pobudzić swoją pamięć do działania.

— To ciekawe. — Starszy mężczyzna widocznie zainteresował się swoim pacjentem. Jednak w jego głosie nie było słychać nawet nuty współczucia. Jedynie zawodową ciekawość. — Poza kilkoma siniakami i otarciami nie masz żadnych poważnych obrażeń. Głowa cała, czaszka nawet nie pęknięta, a mimo to twierdzisz że nie pamiętasz swego imienia?

— Nie wiem! — Ukrył twarz w dłoniach.

Lekarz w niebieskim płaszczu nie odrywał wzroku od kawałka pergaminu i skrupulatnie notował wszystko co usłyszał.

— Czy pamiętasz cokolwiek? — Spróbował ponownie, lecz gdy podniósł głowę, a jego oczom ukazał się przerażony wzrok chłopaka, postanowił mu nieco pomóc, a raczej przyspieszyć całą tą rozmowę. — Gdzie jesteś? Skąd pochodzisz? Cokolwiek.

— Nie, ja… — Panika w jego oczach rosła, zupełnie jak pierwsze łzy, zbierające się pod powiekami.

Starszy wolał to przerwać.

— Rozumiem. — Zwinął pergamin i schował go za pas. — Vetres! — Zawołał gdzieś w ciemność.

Po chwili pojawił się młody, niski człowiek, ten sam, który podał lekarzowi fiolkę znieczulenia na wieży.

Dopiero teraz chłopak mógł przyjrzeć mu się dokładnie.

Sięgał on starszemu do piersi. Miał szczupłą, opaloną twarz, ozdobioną przez czarne, sięgające do skroni włosy, które to odgarnął z czoła kiedy tylko zjawił się obok.

— Zajmiesz się nim dopóki nie skończę z pozostałymi.

— Tak mistrzu. — Odpowiedział krótko.

Lekarz odszedł, zostawiając ich samych pośród rannych pacjentów oraz akompaniamencie jęków i wygrywanych na flecie melodii.

Młody, zapewne jego uczeń, odprowadził go tylko wzrokiem, a następnie przerzucił spojrzenie na obcego chłopaka.

— Trzeba ci czegoś? — Spytał.

Ten jednak nie odpowiedział. Wlepiał tylko tępe spojrzenie w koc którym go przykryto i płakał.

— W razie czego, powiedz. — Vetres usiadł na łóżku i wyjął z kieszeni małą książkę. Rozłożył ją na kolanach i czytał pomimo słabego światła.

To jednak nie obchodziło chłopaka. Zbyt mocno martwił się swoją amnezją aby zwrócić uwagę na dziejące się dookoła niego rzeczy.

Wciąż uciskał głowę, choć ból całkowicie już zniknął. Jego oczy wylewały niekończący się potok łez, a myśli bezustannie krążyły po głowie, próbując odnaleźć choć skrawek pamięci. Malutką cząstkę czegoś co choć naprowadziłoby go na jakiś trop, małe wspomnienie, niewyraźny obraz czy ukrytą cząstkę przeszłości.

Niestety, tam dokąd sięgały myśli znajdowała się tylko pustka. Zupełnie jakby urodził się przed chwilą.

Nie przychodziły mu do głowy znajome obrazy, twarze rodziców, dom, przyjaciele, nawet żadne informacje na swój temat. Ile ma lat? Skąd jest? Jak się w ogóle nazywa?

Pytania pojawiały się równie szybko jak grzyby po deszczu, a jego pamięć rozkładała jedynie ręce, informując że nie da rady dogrzebać się do niczego przydatnego, poza wspomnieniami dotyczących burzy oraz błota w którym niemalże utoną.

Stracił już nawet poczucie czasu. Nie reagował na to co dzieje się dookoła niego, pogrążył się we własnych myślach, bezskutecznie próbując odnaleźć się w sytuacji.

Pytania typu „Kim jest?” i „Skąd pochodzi?” zostały zastąpione przez inne, takie jak „Co teraz?” oraz „Co mam robić?”.

Czas mijał szybko. Co chwila kolejni lekarze w niebieskich płaszczach interweniowali przy łóżkach z najciężej rannymi.

Ciała ludzi których nie udało się uratować wynoszono gdzieś poza teren komnaty. Niektórych lekko rannych, odprowadzono pod drzwi, skąd mogli już sami udać się do miasta, do swoich rodzin i bliskich.

Lecz on, całkowicie zdrowy chłopak, wciąż siedział na łóżku pogrążony w swoim małym, prywatnym świecie.

— Lepiej? — Spytał starszy, gdy wreszcie mógł odpocząć od pacjentów.

Podszedł do posłania, wycierając zakrwawione ręce. — Wątpię aby tą lukę w pamięci spowodował mleczny bez. — Spojrzał na chłopaka i zrozumiał że nie ma on pojęcia o czym konkretnie mówi. — Znieczulenie które ci zaaplikowaliśmy. — Tak czy inaczej, jego efekt powinien już minąć. Przypomniałeś sobie cokolwiek?

— Kompletnie nic. — Pokręcił głową.

— Eh. — Starszy westchnął. — No cóż, nie mogę cię tu trzymać w nieskończoność. Reszta mnichów się nie zgodzi. Mogę dać ci nocleg na kilka dni, dopóki twoja rodzina się po ciebie nie zgłosi. Przez ten czas będziesz dzielić pokój z Vetresem. — Wskazał na swojego podopiecznego. — Część jego rówieśników zginęła podczas… — Przerwał, nie wiedząc jak powinien to nazwać. — tej katastrofy. Znajdziesz miejsce wśród nowicjuszy, przynajmniej na jakiś czas. — Szturchnął młodego człowieka w ramię. — Vetres, zaprowadź go do siebie, ja spędzę tu jeszcze trochę czasu. — Powiedział, zakasując rękawy i odchodząc w głąb sali.

Chłopak cały czas czuł się mocno zdezorientowany, zupełnie jakby patrzył na to wszystko z perspektywy kogoś innego, jakby całe tutejsze życie go omijało.

Zdawało mu się że ma dziwnie opóźnione reakcje na wszystkie zewnętrzne bodźce. Mówili do niego, lecz nie od razu rozumiał sens słów, widział to co rozgrywało się przed nim, lecz na to nie reagował. Nawet teraz, kiedy Vetres szarpał go za rękaw postrzępionego ubrania i mówił mu prosto w twarz.

— Słyszysz mnie? — Nowicjusz ponownie nim potrząsnął. — Zaprowadzę cię do siebie. Możesz chodzić? — Spytał, przeciągając litery i starannie artykułując każdą głoskę.

— Tak myślę. — Kiwnął głową i opuścił nogi na kamienną posadzkę.

Gdy tylko jego bose stopy dotknęły lodowatego gruntu, przez całe ciało przeszedł mu zimny dreszcz. Syknął pod nosem, jednocześnie rozglądając się za czymś co ochroniłoby go przed chłodem.

Zauważył że obok łóżka stoją stare, skórzane buty i niewiele myśląc, wsunął je na nogi.

Cieszył się że pamięta jak zawiązać sznurowadła, choć przez całe to otępienie przychodziło mu to z niemałym trudem. Po tym jak uporał się z wyzwaniem, ruszył wraz z Vetresem we wskazanym przez niego kierunku.

Kilka pierwszych kroków okazało się męczarnią. Nogi miał tak osłabione, że ledwo mogły utrzymać jego ciężar, a dodatkowo plątały się ze sobą, utrudniając mu życie na każdy możliwy sposób. Właściwie… gdyby nie pomocne ramię… jak on go nazwał? „nowicjusza”, chłopak już dawno czołgałby się po podłodze.

Młody wyprowadził go z ciemnej komnaty, pełnej rannych i konających, do równie mocno zacienionego korytarza.

Tutaj jednak było znacznie lepiej, ponieważ cała duchota została w poprzedniej hali, a jęk cierpiących i świszczące dźwięki z piszczałek zanikały wraz z każdym pokonanym metrem, choć na początku odbijały się od ścian.

Przy pomocy swojego towarzysza pokonywał metr za metrem. Opierał się przy tym o jego ramię, wciąż próbując przypomnieć sobie kim tak właściwie jest, albo chociaż gdzie jest.

Nie poznawał tego miejsca. Patrzył na wąskie otwory w ścianie, przez które wlatywało wilgotne i chłodne powietrze. Przenosił wzrok na wysokie sklepienie kamiennego korytarza i próbował rozgryźć chociaż jedną z trawiących go zagadek.

— Zaczekaj chwilę. — Nowicjusz przystanął, po czym zbliżył się do jednej z tych wąskich imitacji okien.

Chłopak nie był tym zachwycony, ponieważ chłodne powietrze leciało teraz prosto na nich. Nie narzekał jednak i wraz z asystentem lekarza, wyjrzał na zewnątrz.

Rozciągał się tam jakiś ogród.

Nie należał do tych najbardziej zadbanych. Trawnik już dawno zarósł chwastami, a połamane gałęzie nielicznych drzew leżały swobodnie na jego powierzchni. Woda w niewielkim stawie pod murem, zmieniła kolor na zielony, a trzciny i rzęsa wodna opanowały prawie całą jego powierzchnię.

Nie na to jednak patrzył Vetres.

Jego wzrok sięgał dalej, poza niski, ceglany mur, odgradzający zieleniec od miasta. Miasta, które chłopak widział już wcześniej, z piętra wysokiego budynku w którym znaleziono.

Niewiele się zmieniło od czasu gdy ostatnio na nie patrzył.

Stąd również widział szare, kanciaste domy, niektóre podziurawione jak ser, inne doszczętnie zniszczone, a kolejne nawet nietknięte.

Zaraz za ceglanym płotem znajdował się plac, gdzie stało wielu ludzi.

Niektórzy klęczeli z twarzami ukrytymi w dłoniach, inni ich pocieszali, jeszcze inni wyglądali czy ze szpitalnej sali nie wychodzi ktoś z ich rodziny czy też znajomych.

— Co się tu stało? — Szepnął chłopak, kiedy chłód robił się już nie do zniesienia.

— Nie wiemy. — Nowicjusz wzruszył ramionami, po czym ponownie wziął go pod ramię i ruszył dalej.

— Co to za miejsce? — Starał się podtrzymać rozmowę, chociaż nie odzyskał jeszcze pełni sił.

— Tego też nie pamiętasz? Jesteśmy w Młynie.

— Młynie? — Powtórzył ze zdziwieniem, po czym rozejrzał się po korytarzu.

— Tak się nazywa miasto.

Teraz jego wypowiedź nabrała nieco więcej sensu.

— A gdzie my jesteśmy? To szpital?

— Zazwyczaj klasztor. — Westchnął, poprawiając chwyt. — Ale skoro to tu jest najwięcej magów, to rannych najlepiej było przenieść właśnie tutaj.

Na to nic już nie odpowiedział. Czuł się zbyt wyczerpany aby o cokolwiek jeszcze zapytać, a pytań miał w bród.

Nadal niewiele wiedział i zorientował się że otrzymane odpowiedzi niewiele mu dały.

Póki co, udało mu się jedynie ustalić gdzie przebywa, chociaż sama nazwa tego miejsca niewiele mu mówiła. Nie miał też pojęcia czym konkretnie jest klasztor i magowie, o których wspomniał Vetres. Domyślał się że jednym z nich jest ten starszy człowiek który go znalazł, lecz nic poza tym.

Kolejną serię pytań postanowił jednak odłożyć na później i zadać ją kiedy zbierze siły, ale zimne, wstrząsające jego ciałem dreszcze oraz wilgotne powietrze, mocno to utrudniały.

Miał więc nadzieję że niejaki Vetres wyprowadzi go gdzieś poza te szare mury.

Mocno się zmartwił gdy trafili do szerszego korytarza z drewnianymi, okutymi drzwiami po każdej ze stron.

Przeszli przez jedne z nich i znaleźli się w małej komnacie, gdzie jedynym źródłem światła było wąskie, zakratowane okno tuż pod wysokim sufitem.

Pokój ten wydawał się jednak lepszą opcją niż ciemna, szpitalna hala.

Pomimo swoich klaustrofobicznych rozmiarów miał plusy, takie jak dwa drewniane łóżka ustawione równolegle do ściany i zapewniające minimalny stopień wygody, oraz parę regałów ulokowanych zaraz za posłaniami i wręcz uginającą się pod ciężarem książek.

Wszystko to sprawiało, że pokój wyglądał nieco bardziej przytulnie niż ogromna sala pełna rannych.

— Jesteśmy na miejscu. — Powiedział Vetres i pomógł mu usiąść na łóżku. — Czuj się jak u siebie, pewnie spędzisz tu kilka dni. Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, daj mi znać.

Kiedy go o wszystkim poinformował, podszedł do regału, wyciągnął z niego książkę, którą wcześniej starannie wybrał, a następnie usiadł na łóżku i rozpoczął wertowanie lektury.

Chłopakowi wydawało się, że powoli wszystko wraca do normy. Nie był już tak otępiały, a wszelkie bodźce zewnętrzne docierały do niego bez opóźnienia.

Miało to swoje zalety. Przynajmniej wiedział co się dzieje dookoła, lecz jednocześnie wzmogło to jego niepokój i strach przed tym co się stało i co dopiero ma się zdarzyć.

Uspokajająco działała na niego jednak myśl, że za jakiś czas upomni się o niego rodzina.

Starał się więc uspokoić i za wszelką cenę pozbierać myśli. Miał nadzieję że jednak uda mu się odnaleźć jakieś zachowane wspomnienie, coś co pomogłoby mu ustalić kim on tak właściwie jest.

Zapewne długo by się jeszcze and tym zastanawiał, gdyby nie Vetres.

Na początku nie robił nic konkretnego, poza czytaniem książki. Co jakiś czas zerkał jednak na swojego gościa. Z czasem coraz częściej i coraz dłużej. Po dobrych kilkunastu minutach, lektura przestała go już interesować, a on sam zaczął rozmowę:

— Pamiętasz cokolwiek?

Nagłe przerwanie ciszy nieco zaskoczyło chłopaka. Uniósł głowę i spojrzał na nowicjusza, jakby chciał się upewnić czy to właśnie jego o to pyta, czy może raczej mruczy coś pod nosem.

— Nie. — Pokręcił głową. — Kompletnie nic. — Po chwili przerwy, chcąc odwrócić swoją uwagę od problemów, zaczął inny temat. — Kim byli ci ludzie, tam w sali szpitalnej?

— To magowie. — Wzruszył ramionami.

— Magowie? — Powtórzył.

— Hm, jak by ci to powiedzieć… — Spojrzał w sufit, tak jakby miała się tam znajdować odpowiedź. — Osoby, które posługują się… magią. — Wzruszył ramionami. — Zazwyczaj pomagają rolnikom nawadniając pola i udrażniając studnie. Odprawiają też msze i modlą się do bogów.

— Twój mistrz to jeden z nich?

— Sebastian? Tak, od niedawna jest jednym z zaledwie kilkudziesięciu w 
Mirbisie.

— Mirbisie? — Spytał, wyraźnie zaciekawiony.

— Tego też nie pamiętasz? — Energiczne kręcenie głową potwierdziło jego obawy. — Cóż… — Westchnął. — To… świat. Ten w którym żyjemy. Otoczony jest nicością. Zimną krainą, do której nie zawitało światło Drzewa Życia.

— Światło czego?

Chłopak nie nadążał za opisami nowicjusza i ledwo mógł sobie poukładać w głowie wszystkie jego słowa, aby potem złożyć z nich jakikolwiek, chociażby zagmatwany, obraz. A teraz jeszcze słyszał o jakimś Drzewie które świeci.

Owszem, amnezję miał, jednak doskonale wiedział że drzewa bynajmniej nie świecą.

Bo nie świecą, prawda?

Teraz nie był już do końca pewny. Kto wie jak mogło na niego wpłynąć to dziwne znieczulenie czy uraz głowy jakiego nabawił się podczas katastrofy. Po minie Vetresa wnioskował jednak, że zadał właśnie najgłupsze pytanie z możliwych.

— Na Rac’a. Ty naprawdę zupełnie nic nie pamiętasz.

— Nic. — Potwierdził skinieniem głowy, powstrzymując jednocześnie łzy.

Widząc to, nowicjusz do niego podszedł i zajął miejsce obok. Potem poklepał kilka razy po ramieniu, chcąc powstrzymać przed szlochaniem.

Zrobił to raczej dla własnego spokoju niż ze współczucia. Jakoś nie uśmiechało mu się pocieszanie zapłakanego chłopaka z amnezją.

— Hej, spokojnie. Znam się nieco na Mirbisie, mogę ci o nim opowiedzieć. Co ty na to? Może sobie coś dzięki temu przypomnisz?

Chcąc dać znać że się zgadza, chłopak zaczął kiwać energicznie głową, ocierając jednocześnie łzy i próbując zachować spokój.

— Dobrze. — Odetchnął Vetres. — Od czego by tu zacząć? A może… Hm, może na początek dobrze byłoby cię jakoś nazwać?

Chłopak widział że jego nowy (i tak naprawdę jedyny) znajomy nie jest zadowolony z obowiązku opieki nad nim. Wolał to zmienić, póki jeszcze nowicjusz miał jakąkolwiek ochotę na wykonywanie poleceń Sebastiana.

Zaczął od wstrzymania potoku łez oraz smarków, wciąż sączących się z jego nosa.

— Co proponujesz? — Spytał innym tonem. Nieco spokojniejszym i może nawet weselszym.

Podziałało.

Wyraz twarzy Vetresa zmienił się na nieco bardziej… pozytywny.

— Nie chcesz wybrać go sam? — Zdziwił się zakonnik.

— Z moją pamięcią… wolę się zdać na ciebie.

— Dobrze. Coś popularnego, może Karol, albo Darek?

— Skoro mogę sobie nadać imię, przynajmniej na kilka dni, to wolałbym coś ciekawszego. — Uśmiechnął się.

— Jasne. — Nowicjusz zmarszczył brwi. — Może coś dostojnego? Solamon, imię Solmskiego imperatora?

— Nie, daj spokój. — Zaśmiał się. — Jeszcze mnie z nim pomylą. — Co prawda nie miał zielonego pojęcia o czym mówi jego kolega, ale podobała mu się ta zabawa w dobieranie imion, a konkretniej to, że zajmuje czymś swoje myśli.

Postanowił jej więc nie przerywać głupimi pytaniami.

— Mniej kreatywnie? Co powiesz na Max?

Wiesz, to mi odpowiada. — Wstał. — Ale mam pewien pomysł.

To powiedziawszy, podszedł do regału z książkami. Wybrał jedną na chybił trafił i otworzył na losowej stronie. Potem, z zamkniętymi oczami, wylosował palcem kilka liter, odczytał je, spojrzał na nowicjusza i odrzekł:

— Tkin. — Tak możesz mnie nazywać przez te kilka dni.

Rozdział drugi

— Tkin! — Na klasztornym placu rozległ się krzyk. — Tu jestem!

Chłopak momentalnie odwrócił głowę w tym kierunku.

Jego długie, przetłuszczone blond włosy momentalnie opadły mu na oczy, zasłaniając pole widzenia i boleśnie w nie wchodząc. Szybko odgarnął je na bok, klnąc przy tym pod nosem.

Przyglądał się przez chwilę ludziom wychodzącym z klasztoru, aż wreszcie wypatrzył charakterystyczny, szpiczasty kaptur z dobrze mu znanymi wzorami. — To Vetres.

Zbliżał się do niego, machając przy tym od czasu do czasu, aby ten nie zgubił go w tłumie.

— Jak tam służba? — Zaczął rozmowę Tkin.

Co prawda wcale nie interesowało go to jak jego kolega czuje się po pierwszej mszy w której odprawieniu pomagał, po prostu nie chciał aby ich rozmowa zaczęła się od narzekań kolegi na… właściwie wszystko.

— …owo.

Początek tego krótkiego podsumowania utonął gdzieś pośród rozmów wiernych. Łatwo można było się jednak domyślić co Vetres miał na myśli.

— Chodźmy od tego bydła, tu się własnych myśli nie słyszy. — Nowicjusz niemalże krzyknął mu do ucha.

Tkin ruszył za nim bez najmniejszego sprzeciwu.

Nie przeszkadzało mu gburowate zachowanie kolegi. Po tylu latach nie zwracał na to nawet najmniejszej uwagi.

Tak czy inaczej nie miał zbyt ważnych planów na dzisiejszy dzień, a wolał nie wiedzieć jak skończyłaby się próba sprzeciwu wobec, już i tak zirytowanego, Vetresa.

Kiedy tak za nim podążał, obejrzał się przez ramię.

Oczywiście nie zobaczył nic ponad to czego się spodziewał, czyli natłoku wiernych depczących sobie po piętach i niemalże tratujących się nawzajem.

Nie dojrzał wśród tych ludzi nic ciekawego, jedynie wykrzywione, grymaśne twarze, kiedy tylko jego wzrok spotykał się z ich wzrokiem. Postanowił więc nikogo nie prowokować i spojrzeć nieco wyżej, ponad tłum.

Jego spojrzenie spoczęło na świątyni, tej samej do której przed laty przynieśli go starszy mag i jego uczeń.

Była ona ogromnym, kamiennym budynkiem, górującym nad resztą tutejszej zabudowy. Pomimo tego że miała przeznaczenie sakralne, jej ciemny, napęczniały dach i popękane, grube ściany nie zapraszały wiernych do gwarnego przybywania i słuchania nauk magów. Właściwe cała struktura wyglądała na mocno zapuszczoną, zupełnie jakby nikt przez dłuższy czas o nią nie dbał.

To samo tyczyło się okrągłego placu na którym ją zbudowano.

Wyłożony kamiennym, wytartym i spękanym już brukiem, spomiędzy którego wyrastały kępy traw oraz mchu, bynajmniej nie dawał dobrego świadectwa o gospodarzach.

Po chwili Tkin skierował swoje oczy jeszcze wyżej; Konkretnie na głęboką, nieskończoną czerń, istną ścianę ciemności, której nie mogło przebić ludzkie oko.

To właśnie ona znajdowała się teraz nad ich głowami i to jej istnienie zdziwiło go najbardziej kiedy przed laty po raz pierwszy wyszedł z klasztoru.

— Tam gdzie zwykle. — Nowicjusz bardziej stwierdził niż zapytał.

— Jasne. — Odparł machinalnie, nie dbając nawet o to czy trafi to do uszu kolegi.

Dotarli do oberży i zajęli miejsce pod dobudówką z szarej cegły.

Jej kamienne ściany nie dorównywały co prawda murom świątyni, lecz wnętrze było dzięki temu cieplejsze, a poza tym nie śmierdziało zgnilizną i pleśnią. (Przynajmniej nie aż tak mocno)

Drewniany ganek na spodzie budowli nadawał jej specyficznego wyglądu i umilał atmosferę tym szczęściarzom, których stać było aby tu usiąść. Efekt ten potęgował fakt, że taras celowo został zwrócony w kierunku Złotego Drzewa. — Jedynego źródła życiodajnego światła oraz ciepła.

Rosło ono na samym środku Mirbisu. Na wyspie, otoczone Morzem Centralnym, ponad którym rozpościerały się konary tej ogromnej rośliny o złotych liściach.

— Co się stało Vetresie? — Zaśmiał się sztucznie Tkin. — Czyżby nie podobało ci się wypełnianie woli boskiej?

— Daj spokój. — Warknął i ukrył twarz w dłoniach. — Jasna cholera, tyle lat życia psu w dupę. — Westchnął.

Chłopak doskonale widział jak jego kolega zmienił się na przestrzeni czasu.

Kiedy wylądował w klasztornym szpitalu, a następnie w pokoju młodego, oddanego sprawie nowicjusza, uważał go za człowieka wiernego ideałom.

Teraz zdawało mu się że ma przed sobą całkiem inną osobę.

Ten Vetres miał serdecznie dość wszystkich obrzędów, nauk i poleceń jakie tylko otrzymywał od swoich przełożonych.

Pomimo tego, że w klasztorze był pod opieką jednego ze zdolniejszych magów, wydawał się nie być z tego powodu zadowolony.

Wręcz przeciwnie.

Jego zachowanie wskazywało na to że ma pretensje do całego świata za to co mu się przytrafiło. Co było dość dziwne, zważywszy na to że dostał on na własność nowy pokój. Większy, osadzony na wyższym piętrze klasztoru, gdzie pleśń i odór zgnilizny nie dawały o sobie znać aż tak bardzo.

Tkin podejrzewał, że musi być to spowodowane jakąś sytuacją wewnętrzną w świątyni.

Na początku, uznał że nie powinien się mieszać i że wszystko wróci do normy.

Niestety się pomylił.

Wyglądało na to, że kłopot się nie rozwiązywał, a jedynie pogarszał. Po pewnym czasie próbował nawet wyciągnąć z kolegi informacje na ten temat, lecz on wcale nie chciał on o tym gadać.

Nie raz w swoim gniewie, Vetres rzucał pod jego adresem obelgę czy dwie, lecz szybko się opamiętywał, przepraszał i obiecywał poprawę. (Niczym na spowiedzi)

Chłopaka nieraz mocno to godziło, zwłaszcza że nie do końca rozumiał o co chodzi. Zawsze jednak starał się podchodzić do tego z dystansem i puszczać dotkliwe uwagi mimo uszu.

Prawdę mówiąc, pomocny w tym okazał się fakt że znajomość z wysokim rangą nowicjuszem była opłacalna. Dlatego wolał jej zbyt szybko nie tracić.

— Droga pani, — Zakonnik zwrócił się do barmanki, która podeszła do stołu. — czy mogę poprosić o kolejkę na koszt chwały bożej aby ugasić pragnienie moje i tej zbłąkanej duszy?

— Znowu? — Wymamrotała kobieta, przewracając przy tym oczami.

Ten rozchylił dwa palce, zza których wyjrzało przekrwione oko o brązowych tęczówkach. Wypuścił powietrze z płuc, położył dłonie na stole i powiedział:

— Tak.

— Na chwałę bożą. — Kobieta machnęła ręką i oddaliła się od nich.

— Widzę że ciężko jest odprawić mszę. — Tkin odwrócił wzrok od kelnerki i skierował go na kolegę.

Kolejne westchnięcie. Czasem Tkinowi wydawało się że poza ich magiczną muzyką, magowie i czarodzieje posługują się językiem westchnięć, ochów i achów, którego Vetres ostatnio nadużywał.

Niemalże każda jego wypowiedź zaczynała się od charakterystycznego opróżnienia płuc.

Czasem wyglądało to tak jakby chciał on zdmuchnąć cały świat swoim oddechem, choć często łatwiej byłoby mu go zatruć smrodem; zwłaszcza po kilku piwach.

— Może wpadniesz kiedyś i sam zobaczysz jak to jest? — Zaproponował.

— Wiesz że nie jestem zbyt religijny.

— Ja też. — Odpowiedział, kiedy barmanka postawiła przed nim piwo.

Była to kolejna zmiana jaka zaszła w tym niepozornym człowieku.

Wcześniej potrafił spędzić na klęczkach całe godziny, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe formułki i prosząc bogów o pomoc. Teraz pozostały po tym tylko wspomnienia.

— Przez cały dzień to za mną chodziło. — Powiedział, kiedy wziął porządny łyk. — Dziwię się, że wytrzymuję na trzeźwo z tą zgrają świętoszkowatych łajz i starców. Co ja bym dał żeby się stąd wydostać… zobaczyć Kolonię, morze…

— Kiedyś byłeś jednym z nich. — Przypomniał mu Tkin i odstawił kufel. Nie przepadał za piwem, jednak rozwiązywało ono język, dzięki czemu łatwiej mu się rozmawiało, a poza tym to Vetres za nie „płacił”.

— Tak. Na szczęście w porę otworzyłem oczy. — Westchnął. — Ale zmieńmy temat, co? Nie mam ochoty wracać do tego cholerstwa. — Wskazał kciukiem za siebie, na świątynie. — Robiłeś ostatnio coś ciekawego?

— Nic szczególnego. — Pokręcił głową. — Ale dziś rano Atlas dał mi robotę.

— Więc czemu siedzisz tu ze mną, a nie harujesz jak wół? — Zaśmiał się, upijając nieco piwa.

— Mam jeszcze trochę czasu. — Odparł. — Miałem blisko, pomyślałem, że cię tu złapię.

— Złapałeś. — Przytaknął. — Ale wiesz, ten cały Atlas… — Podrapał się po głowie. — To niezbyt przyjemny typ, zdajesz sobie z tego sprawę?

Tkin jedynie opuścił głowę i dyskretnie przewrócił oczami.

Już nie pierwszy raz jego kolega mu to mówił i powoli zaczynało go to męczyć, bo doskonale zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę.

Oczywiście nadto nie ufał swojemu pracodawcy, ale znał go i wiedział że taki chłopak jak on jest mu potrzebny, więc póki co nie spodziewał się wystawienia do wiatru.

— Sebastian też tak o nim myśli. — Ciągnął dalej. — Może jednak powinieneś poszukać czegoś innego? Na pewno nie chcesz wstąpić do klasztoru? Albo może zatrudnisz się u innego rusznikarza? Romuald ostatnio wyjechał, ale są też inni. Przecież lubiłeś tą pracę.

Tak, mnich miał rację, lubił ją.

Dzięki wstawiennictwu jego nieformalnego opiekuna — Sebastiana, udało mu się zostać czeladnikiem u jednego z miejskich mistrzów.

Niestety, czas spędzony przy warsztacie z równie brodatym co sympatycznym brońmistrzem minął mu szybko. Romuald musiał wyjechać z miasta, a młodej sieroty zabrać ze sobą nie mógł.

Tkin został na lodzie, z którego pomimo szczerych chęci, Sebastian nie mógł go wyciągnąć.

Chwytając się ostatniej deski ratunku, chłopak musiał przystać na współpracę z nie do końca uczciwym Atlasem, co nie spodobało się magowi.

Jak na przybranego ojca przystało, Sebastian mu to odradzał, jednak wiedział że pomimo jego protestów, Tkin tak naprawdę nie ma wyjścia. Oczywiście w głębi duszy miał nadzieję że po jakimś czasie sierota w końcu przestanie zadawać się z tym typem, jednak taki dzień nie nadchodził.

— To nie dla mnie. — Pokręcił głową. — A nikt poza Romualdem nie przyjmie mnie na czeladnika. Próbowałem. — Po chwili milczenia, nie chcąc już dłużej o tym gadać, spytał. — Jakieś wieści na temat plagi?

— A daj spokój. — Machnął ręką. — Nadal to samo, co innego mogą wymyślić.

Ucieszyło go że Vetres postanowił tak szybko wciągnąć się w inną dyskusję.

— Czyli się nie rozprzestrzenia?

— Stoi w miejscu. — Kolejny łyk. — Drog jeden wie na jak długo.

Plaga.

Pomimo tego że Tkina mocno nie interesowało co dzieje się poza murami miasta, to obiło mu się o uszy kilka nowinek na jej temat.

Wielu ludzi twierdziło że była ona jednym z następstw katastrofy, która to nawiedziła Mirbis kilka lat temu i podczas której on sam stracił pamięć.

Przy tym co słyszało się na jej temat, wszystkie te zawirowania magii, o których wciąż gadali kapłani były niczym. Nawet utrata kontaktu z bóstwami nie pozostawiła po sobie tak dużych problemów, ani zesute, lub wręcz eksplodujące magiczne kryształy i bursztyny, do tej pory uznawane za istny cud wynalazców z Akademii Teleskopu, nie stanowiły tak wielkiego problemu jak zaraza.

Owszem, wielu bogaczy, których domy rozświetlały i ogrzewały, zostało przez nie ranionych, a cechy zajmujące się ich sprzedażą bankrutowały jeden po drugim, ale to nie były zbyt wielkie straty.

Nie w porównaniu do tego co działo się w środkowym Księstwie.

— Ale póki co, — Kontynuował Vetres. — powinniśmy się martwić czymś innym.

— Oho, któryś z kapłanów twierdzi że czeka nas kolejny kataklizm? — Zapytał, patrząc w stół.

— Nie tym razem. Podobno kilka Solmskich okrętów zacumowało na wybrzeżu. Okrętów rozumiesz? Nie statków.

— Co z tego? — Nie wiedział czym powinien się przejmować.

— No jak to? — Oburzył się zakonnik. — Od czasu tej cholernej burzy przez cały Mirbis przemaszerowują oddziały Świetlików w tych swoich lśniących zbrojach. Zobaczysz, za dobrze się to dla nas, Westów, nie skończy. Wparadują do Księstwa z białymi rękawiczkami i narobią tu niezłego bajzlu, a to wszystko pod przykrywką jakiejś walki z demonami, albo czegoś równie niedorzecznego.

— Przesadzasz. — Chłopak starał się wymęczyć swoje piwo, jednak z mizernym skutkiem. — Widziałeś tu kiedyś jakieś plugastwo? Bo ja nie.

— Oho, tylko że tu nie o twoje oczy chodzi. — Zaśmiał się. — Ty może i masz je zdrowe, ale gwarantuje ci że solmskie paladynki już nie. Wystarczy że zobaczą jak ktoś łamie prawo i od razu uznają go za opętanego. Najgorzej będzie jak wybiorą się wprost do stolicy pod pretekstem zwalczania plagi.

— O, to by się akurat przydało. — Tkin odsunął od siebie naczynie.

— Tak, — Przytaknął. — tylko że pewnie zajęliby się też przy okazji tronem i samym księciem Karolem. Durne Świetliki, wszędzie się pchają z tymi swoimi żółtymi łapami. — Jednym haustem wypił resztę piwa. — Hm, będziesz jeszcze pił?

Chłopak przysunął drewniane naczynie do nowicjusza, nawet na niego nie patrząc.

— Solmi mają ogromne imperium. Po co im nasze zacofane Księstwo?

— Apetyt rośnie w miarę jedzenia. — Skwitował. — A jak ma się apetyt, to trzeba jeść. Nigdzie w Mirbisie nie znajdziesz żyźniejszych pól od naszych.

Dalsza rozmowa nie trwała już zbyt długo.

Mnich opowiadał o swoich przełożonych, jednocześnie mocno na nich narzekając. Wspominał też o nowych praktykach, kolejnych nowicjuszach którym powinien pomagać i tak dalej…

Po pewnym czasie tematy się skończyły, a żaden z nich nie znalazł powodu dla którego mieliby dalej siedzieć nad pustymi kuflami i wpatrywać się w ich dno.

— Dobra, — Odezwał się Vetres. — powinienem już iść. Ty z resztą pewnie też.

— Jasne. — Tkin wstał od stołu. — Wpadnę… kiedyś.

— W to nie wątpię.

Obaj pożegnali się i ruszyli w swoją stronę. Vetres do klasztoru, natomiast chłopak zagłębił się w miejskich uliczkach.

Pomimo tego że skończył rozmowę z kolegą, po głowie nadal chodziły mu myśli dotyczące wszystkiego co dzieje się poza murami miasta.

Na pierwszy rzut oka może i nie było tego widać, lecz sytuacja w Młynie się pogarszała, a tutejsi mieszkańcy mieli się czego bać.

Zaraza spustoszyła już wszystkie tereny wokół stolicy.

Tajemnicza choroba powodowała że rośliny obumierały, zupełnie tak jakby zapominały, lub wręcz bały się wznosić ponad powierzchnię ziemi. Natomiast te którym się to udało, szybko dezerterowały, nie dając sobie najmniejszych szans na zakwitnięcie, nie mówiąc już o daniu plonów.

Najgorsze było to, że Młyn utrzymywał się właśnie z upraw, dlatego też dotarcie plagi pod jego mury byłoby najgorszym z możliwych scenariuszy.

Jeżeli tak by się stało, zniknęłyby ogromne, złote pola pszenicy. Obumarłe sady, teraz jeszcze pełne soczystych owoców, zostałyby zapewne wykarczowane, a ich miejsce zajęłaby wyjałowiona gleba.

Małe, przydomowe poletka pełne kwiatów mlecznego bzu, wśród którego wiły się pnącza tespu, również nie miałyby szans na przeżycie, a bez nich szybko skończyłyby się zapasy medykamentów w klasztornych piwnicach, natomiast miejscowe ćpuny wyległyby na ulice i zaczęły je dewastować, nie mogąc znieść tęsknoty za narkotykiem.

A tego nawet tutejsze władze nie mogłyby powstrzymać.

No właśnie, władze.

Po tej dziwnej burzy, której nadano niezbyt kreatywną nazwę niespokoju, całe Księstwo, jak i Mirbis, zaczęło funkcjonować nieco inaczej.

Strażnicy miejscy przestali być jedyną i największą siłą pilnującą porządku w mieście. Powoli, lecz skutecznie, zwykli funkcjonariusze zostali wypierani przez ogromną falę przestępczości, jaka w ostatnich latach nawiedziła, niedotknięte jeszcze plagą, tereny.

Nie należało się temu dziwić.

Centralne ziemie Księstwa, które spustoszyła, nie mogły dać schronienia zbyt wielu osobom. Dlatego też zmuszeni przez głód i biedę obywatele, masowo emigrowali tam gdzie jeszcze dało się znaleźć złote pola i zielone rośliny.

Niestety, wraz z falą uchodźców przychodzili również bandyci i wszelkiej maści rzezimieszki, którzy nadspodziewanie szybko zalali wszystkie okoliczne miasta.

Odpowiedzią Księcia na zaistniałą sytuację było wysłanie w te miejsca swoich doborowych żołnierzy, czyli gwardzistów. Ludzi zakutych w obsydianowe, dzwoniące kolczugi oraz ozdobne, szkarłatne peleryny.

Szkoda że ich obecność niewiele dała.

Małe oddziały chodziły od czasu do czasu po ulicy, nieraz nie reagując nawet na to co się dookoła nich działo. Co prawda wzbudzali oni strach samą swoją obecnością, lecz bardziej działało to na zwykłych obywateli niż rabusiów.

Akurat kiedy Tkin o nich myślał, znajdowali się w pobliżu, na jednym z miejskich placów.

Stali niedaleko studni, przypatrując się pokazowi błazna, ubranego w żółtoczerwone szaty.

Wyglądali tak jak zawsze.

Około dwóch metrów wzrostu, kamienny wyraz twarzy, tęga postura, przyozdobione bliznami i niebieskimi żyłami, łyse głowy, które jednocześnie były jedyną częścią ich ciała nie zakrytą przez szkarłatny mundur. Chyba że akurat założyli kaptur.

Całą resztę chroniły setki obsydianowych obrączek kolczugi, dzwoniących przy każdym, najmniejszym nawet ruchu.

Oczywiście takie pierwszorzędne zakapiory nie mogłyby paradować po ulicach bez odpowiedniego uzbrojenia. Dlatego przy ich grubym, skórzanym pasie, zawsze znajdowały się przynajmniej dwie rzeczy. — Krótki, wykuty z obsydianu miecz obosieczny oraz czarnoprochowy pistolet nazywany smugą.

— Smugi. — Przemknęło mu przez myśl. — Co ja bym dał żeby z tego strzelić.

Doświadczył już tego zaszczytu.

Kilka dni po tym jak wylądował w klasztorze, Sebastian oraz jego uczeń zabrali go na jarmark, który odbywał się w mieście pomimo wielu szkód wyrządzonych przez niespokój.

Było tam dużo namiotów kupieckich, cyrkowych, a także rusznikarskich i to właśnie w jednym z nich odnalazł to na co czekał chyba całe życie.

Rusznikarz o imieniu Romuald, prowadził wtedy stoisko. Niektórym ciekawskim pozwalał oddać strzał z własnych wyrobów i akurat wtedy do Tkina uśmiechnęło się szczęście.

Po dłuższym oczekiwaniu, dostał w swoje ręce smugę. Najprawdziwsze arcydzieło rusznikarskie w Księstwie, jeśli nie po tej stronie Mirbisu.

Czuł jak idealnie wyheblowany, drewniany uchwyt ląduje w jego dłoni, układając się w niej wręcz perfekcyjnie. Zupełnie jakby pistolet myślał i dostosowywał się dokładnie pod jego wymagania.

Po wysłuchaniu krótkiego wykładu na temat obsługi, nadszedł ten moment.

Nadal pamiętał jak ręce drżały mu z ekscytacji, a szum krwi w uszach niemal zagłuszał cały otaczający go świat.

Uspokoił oddech, choć w tym stanie nie było to takie proste. Zgodnie z radą Romualda, wypuścił powietrze z płuc, rozluźnił mięśnie i delikatnie, stopniowo naciskał spust. Delektując się każdym milimetrem jaki pokonywał jego palec wraz z cynglem.

Napięcie stopniowo narastało, aby w pewnym, najmniej oczekiwanym momencie, dosłownie wybuchnąć, pogrążając go w chmurze dymu o wspaniałym zapachu spalonego prochu z domieszką kawy. — Znak firmowy Romualda.

Nawet teraz, kiedy tylko wspominał ten moment, czuł wspaniałe szarpnięcie rąk i krótki, lecz donośny huk wystrzału.

Co prawda w sam środek tarczy nie trafił, ale nie zmniejszyło to jego ekscytacji nawet w najmniejszym stopniu.

— Co ja bym dał… — Wrócił do rzeczywistości.

Powoli zbliżał się do miejsca w którym to „miał robotę”.

Był to magazyn.

Budynek równie szary i kanciasty co całe miasto, jednak zdecydowanie większy niż okoliczna zabudowa. Zaraz pod jego drewnianym dachem znajdowało się szerokie okno z wystającym balkonem oraz przyczepionym obok dźwigiem.

Drzwi, a może raczej wrota do całego składu, umieszczono zaraz przy żwirowej drodze, dzięki czemu łatwiej było rozładować przywożone towary.

Pomimo takiego udogodnienia, praca tutaj nie należała do najłatwiejszych, na co dowodem byli tragarze ze swoimi, powykrzywianymi ze zmęczenia, twarzami.

Wszyscy przy rozładunku zachowywali się jak mrówki.

Wciąż chodzili tą samą ścieżką, prowadzącą od powozu z towarem do wnętrza magazynu w którego czeluści znikały wszystkie skrzynie, worki i pakunki.

Oczywiście takie miejsca służyły również do składowania cennych rzeczy, więc roiło się tu od strażników.

Stali tak, oparci o ściany lub też przechadzali się między harującymi ludźmi, bacznie obserwując czy nikt nie robi sobie zbyt długiej przerwy, a cała robota przebiega zgodnie z planem.

Tkin przyglądał się temu wszystkiemu jeszcze przez chwilę, klucząc wzrokiem między dozorcami i zwykłymi parobkami.

Po pewnym czasie postanowił do nich podejść i już po chwili wepchnął się do kolejki przed jednego z nich.

Ten przyjął to z małym zdziwieniem, jednak nawet nie pomyślał o tym aby zaprotestować.

W końcu płacili mu od godziny, więc nie miał najmniejszego powodu narzekać na to że ktoś wyrywa mu pracę z rąk.

Chłopak powoli zbliżał się do wozu na którym stało dwóch, podających towary, furmanów. Chciał dostać w swoje ręce jeden z worków pełnych mąki. Już nawet po niego sięgał, lecz woźnica wręczył go człowiekowi stojącemu obok.

— Dla ciebie za ciężki. — Powiedział, kiedy zauważył że młody tragarz nie spuszcza wzroku z tobołu.

On jedynie uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi i przyjął lniany pakunek.

Warknął pod nosem gdy tylko stanął plecami do powozu i ruszył przed siebie, niosąc paczkę.

Gdy przekroczył drzwi, zobaczył że linia pracowników ustawia się przed szerokim stołem, za którym siedział grubszy człowiek w ciemnobrązowym płaszczu i z bordową czapką.

Wyglądał na urzędnika uzupełniającego wykaz towarów z każdej dostawy i wskazywał gdzie która paczka ma trafić.

Kiedy już ładunek został spisany, Tkin dowiedział się dokąd ma go zanieść.

Z niezadowoloną miną pomaszerował we wskazane miejsce i ustawił pakunek wśród innych.

Przez chwilę stał w miejscu, rozglądając się dookoła i szukając tego po co tu przyszedł. Niestety, nigdzie nie mógł znaleźć choćby zarysu napęczniałych od mąki worków.

Na jego nieszczęście w niczym mu to nie pomogło, a jedynie przysporzyło kłopotów w postaci gburowatego i wkurzonego stróża, dlatego do powozu wrócił szybko, poganiany lawiną jego bluzg i wrzasków.

Nadto się tym jednak nie przejmował, ponieważ nie miał zamiaru zbyt długo tu zostawać, a już tym bardziej pracować na stałe. Musiał tylko położyć swoje dłonie na worku z mąką i mógł się stąd zabierać.

Ponownie stał przy wozie i dwóch furmanach, wciąż czekając na swoją szansę.

Woźnica, który wcześniej chciał być dla niego miły i wręczył mu lżejszy pakunek, właśnie teraz stał odwrócony, rozmawiając z jednym ze strażników.

Nadarzała się więc okazja.

Tkin podszedł do towarów, rozpychając przy tym robotników. Pochwycił worek ubrudzony białym pyłem i jak najszybciej skierował się do magazynu.

Pomimo tego że taszczył na plecach kilkudziesięciokilowy ładunek, cieszył się.

Myśl o tym że niedługo będzie mógł zrobić sobie przynajmniej jeden dzień przerwy od wszystkich tych ludzi, a nawet miasta, dodawała mu otuchy i siły.

Już dawno nie gościł w okolicznych lasach. Zwyczajnie nie mógł sobie na to pozwolić, a nie marzył o niczym innym jak tylko odejściu od tłumów na ulicach oraz całego okolicznego hałasu i smrodu.

Odgonił jednak od siebie te myśli. Nie mógł sobie teraz pozwolić na odpływanie w świat fantazji, musiał się skupić. Skupić i wykonać robotę.

Właśnie podchodził do stołu urzędnika.

Ten popatrzył na chłopaka spode łba, poprawił okulary i zanotował coś na pergaminie. Następnie wskazał pracownikowi kierunek i podał numer regału w którym trzymano resztę takich ładunków.

Tkin skinął jedynie głową na znak że rozumie i żwawym krokiem pomaszerował do wyznaczonego miejsca. Mijał kolejne rzędy półek, które pękały w szwach od nagromadzonych towarów i bacznie przyglądał się każdemu z oznaczeń.

Szedł tak dość długo.

Czuł jak z każdym pokonanym krokiem torba na jego plecach przybiera na wadze, zupełnie jakby ktoś wrzucał mu tam kamienie.

Jednak gdy na jego czoło wystąpiły pierwsze krople potu, a zmęczone dłonie nie były w stanie utrzymać tobołu, zobaczył że osiągnął już cel.

Na samym końcu magazynu, dosłownie pod samym murem, piętrzyły się worki. Dokładnie takie same jak ten który od dłuższego czasu zgniatał mu barki.

Na nic nie czekając, odłożył go na ziemię. Potem podszedł do białej ściany i zaczął przyglądać się każdej z „cegieł” jakie ją tworzyły.

Stawiał krok za krokiem, uważnie szukając tego o czym mówił mu Atlas. Zagłębiał się coraz dalej i dalej w alejki magazynu, aż nagle to zobaczył.

Kilka metrów przed nim, mniej więcej na wysokości kolan, leżały trzy worki przewiązane jasnofioletową wstążką zamiast zwykłego sznurka.

Czyli było tak jak trzeba.

Rozejrzał się wokoło i upewnił czy w okolicy nie ma żadnego dozorcy albo zbłąkanego tragarza.

Kiedy już nabrał pewności że jest bezpieczny, chwycił jeden z pakunków i delikatnie pociągnął do siebie, uważając aby przy okazji nie naruszyć tej białej ściany i nie skończyć pod stosem zmielonego zboża.

Gdy tego dokonał, podwinął rękaw, rozwiązał wstążkę, schował ją do kieszeni, a następnie zaczął grzebać w mące.

Przebierał w niej dłonią, dokopując się coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie znalazł to czego szukał.

Poczuł że palcem zahaczył o coś twardego; doskonale wiedział co to takiego.

Uśmiechnął się lekko, a następnie chwycił przedmiot i wyciągnął z worka, uważając przy tym aby nie wysypać zbyt dużo jego zawartości.

Sukces!

Właśnie trzymał w ręku drewniane pudełko, mniej więcej wielkości dłoni i po brzegi wyładowane najwyższej jakości tespem z przemytu, czymś co w miejskich zaułkach rozchodzi się szybciej niż świeże bułki w piekarni i za co tutejsze ćpuny gotowe są zapłacić prawie każdą cenę.

Kiedy już wszystkie trzy worki były przeszukane i opróżnione, Tkin związał je ponownie, tym razem używając sznurka z tabakierek.

Teraz pozostało mu przejść tą samą drogę którą tu przybył. Chciał się stąd zabrać i to dyskretnie. Tak aby nikt nie zobaczył że w swoich kieszeniach ukrywa coś czego w ogóle nie powinno być pod dachem tego budynku.

Spokojnym krokiem szedł dalej, próbując nie zwracać uwagi na dozorów.

Dotarł do wrót składu i zwyczajnie przez nie wyszedł, nawet nie patrząc na wozy z których już wyładowywano nową dostawę.

Kiedy przeszedł na drugą stronę drogi, rzucił jeszcze okiem na magazyn.

Znów widział to samo, czyli kanciastą budowlę wraz z tragarzami. Żaden z nich nie zauważył jego zniknięcia, żaden z nich się za nim nie rozglądał, żaden go nawet nie zapamiętał.

Chodzili po prostu tą samą, wydeptaną ścieżką, od czasu do czasu przebąkując coś między sobą.

Było dokładnie tak jak powinno być, dokładnie tak jakby jego stopa nigdy tam nie postanęła.

Tkin zostawił to wszystko za plecami i dalej szedł już przed siebie, wprost do pobliskiej gospody.

Znajomy, suchy dym oraz odór alkoholu przywitały go jeszcze zanim otworzył drzwi, a kiedy już znalazł się za nimi, do jego uszu dotarły śmiechy i głośne rozmowy klientów.

Na szczęście nie było tu zbyt dużego tłoku, więc przejście na drugi koniec karczmy nie stanowiło większego problemu.

W jednym z jej rogów, przy okrągłym stoliku, siedział starszy mężczyzna z szarymi wąsami i pomarszczoną twarzą, nachyloną nad drewnianym kuflem; zupełnie tak jakby na jego dnie chciał zobaczyć przyszłość.

Chłopak na nic nie czekał. Wolał mieć to już za sobą.

Podszedł do stolika i położył trzy tabakierki na blacie.

Szarowąsy obdarował go jedynie przelotnym spojrzeniem i zgarnął pudełka do kieszeni swego płaszcza. Potem położył na stole pakunek owinięty w skórę, mówiąc:

— Drobna premia.

Młody przemytnik zgarnął podarunek najszybciej jak tylko mógł, schował do kieszeni, odwrócił się i wyszedł ze speluny.

Nie miał już właściwie nic do zrobienia. To zadanie zajęło mu mniej czasu i było łatwiejsze niż przypuszczał. Pozostało jedynie wrócić do mieszkania i tam sprawdzić czy zapłata za to zlecenie okaże się wystarczającą do tego, aby mógł zrobić sobie przerwę.

Tak właśnie wyglądał los chłopaka z amnezją.

Każdy dzień mijał mu na odwiedzaniu sklepów lub też ich magazynów, z których zabierał potrzebne do przeżycia przedmioty.

Rzeźnie bądź targowiska były świetnym miejscem do podwędzania jedzenia, natomiast ubrania i inne rzeczy do codziennego użytku znajdował na zapleczach odpowiednich sklepów.

Nie był z tego dumny.

Nigdy też się tym nie chwalił, z resztą, nie miał przed kim, bo jedynymi osobami które mógł obdarować mianem kolegów byli Vetres i Sebastian.

Starszy mag mocno wierzył w bogów i nie pochwalał tego czym zajmował się jego młody znajomy. Wiedział jednak że przez… rodzinną sytuację, Tkin nie może porzuć tej „pracy”, więc rzadko kiedy udzielał mu kazań moralnych, a czasem nawet słuchał o jego przygodach, chociaż częściej namawiał go na porzucenie tego rzemiosła i ponowną próbę wstąpienia do klasztoru pod jego pieczą.

On jednak odmawiał.

Wyrobił sobie opinię o kulcie melodii i delikatnie mówiąc, nie była ona najlepsza.

Nawet jeśli miał szansę być podopiecznym najuczciwszego człowieka w Młynie — Bo właśnie tak postrzegał Sebastiana. — to atmosfera panująca między czarnymi ścianami świątyni, nie zachęcała go do wejścia w szeregi świętoszkowatych zakonników.

Nie chcąc dłużej o tym rozmyślać, postanowił skupić się na czymś innym.

Paczka która co jakiś czas podrygiwała w jego kieszeni, zdawała się być świetnym tematem zastępczym do skupienia uwagi.

Zwykle nie robił tego poza swoim mieszkaniem, jednak ciekawość, skuszona słowami Szarowąsa z karczmy, bardzo chciała zobaczyć cóż takiego kryje się pod tą cienką warstwą brązowej skóry.

Odchylił nieco materiału z zawiniątka.

Do jego nozdrzy momentalnie wdarł się zapach suszonego mięsa i przypraw, co poskutkowało lekkim uśmiechem.

Już wiedział że jutrzejszy dzień może uznać za wolny od swoich eskapad. Trzymał właśnie w ręku zapas jedzenia na jakieś dwa, może trzy dni!

Ponadto słyszał jak na dnie małego tobołka pobrzękuje kilka monet, które w tym mieście mogą zdziałać cuda.

Akurat w tym momencie przechodził obok wystaw sklepowych i kątem oka dostrzegł coś co przykuło jego uwagę.

Za szybą znajdowały się wszelkiego rodzaju toaletki dla kobiet, zaopatrzone w wygodne siedziska oraz rzeźbione blaty.

Na każdej z nich był jeden, stały element. — Lustro.

Przejrzał się w nim szybko i zrozumiał jedną rzecz.

— Trzeba je obciąć. — Powiedział, pociągając jeden ze swoich przetłuszczonych kosmyków na głowie.

Rozejrzał się po okolicy. Zdał sobie sprawę, że przez swoje zamyślenie zawędrował w nieco innym kierunku niż chciał.

Trafił do innej części miasta. Słabo mu znanej, lecz nie był to wielki problem. Nie mógł się zgubić póki był w Młynie.

Niemalże z każdego miejsca dało się zobaczyć blask Złotego Drzewa, bijący zza horyzontu i będący świetnym punktem orientacyjnym.

Jeżeli natomiast nie widział światła, wystarczyło wspiąć się na jeden z pobliskich dachów, co nie sprawiało mu wiele trudności. Teraz jednak było to zbędne, ponieważ nie szukał drogi do mieszkania.

— Nożyczki… — Powiedział do siebie, przeglądając szyldy sklepów. — Gdzieś widziałem… o tam jest.

Szybko namierzył wyblakłą tabliczkę z łuszczącą się farbą i napisem „cyrulik”.

Skierował się do tego miejsca. Szedł tak przez monotonną i dobrze mu już znaną zabudowę miasta.

Tutejsi architekci nie należeli do zbyt pomysłowych. Wydawało mu się że budowali możliwie jak najwyższe domy i jak najciaśniejsze ulice aby spotęgować klaustrofobiczność tego miejsca.

Oczywiście wiedział że wynika to z potrzeb miasta. Ograniczony teren, który wyznaczały jego mury, wymuszał na inżynierach taki styl budowy.

Nie mógł się jednak do tego przyzwyczaić.

Gorsza była jednak nowa część miasta, która owinęła starą niczym wąż dusiciel swoją ofiarę.

Tam królowały identyczne domy, właściwie to szare sześciany pozbawione jakiegokolwiek charakteru i niczym się od siebie nie różniące.

Myśląc o tym, przecisnął się przez zastępy blokujących mu drogę ludzi i znalazł się tuż pod zakładem.

Zza brudnego okna widział jak starszy mężczyzna z siwym, zawijanym wąsem, czesze i przycina włosy jakiejś dziewczynce. Zaraz za nimi siedziała starsza kobieta, zapewne jej matka.

Sądząc po tym że usta pracownika wcale się nie zamykały, a zmarszczki na jego twarzy wciąż zmieniały położenie, rozmawiał ze swoimi klientkami.

— Teraz… którędy mogę wejść? — Zastanowił się przez chwilę i wszedł w pobliską bramę.

Za jej sklepieniem, zobaczył dokładnie to czego się spodziewał;

Wysokie, grube ściany, wszystkie równie kanciaste i wykonane z takiego samego, szarego kamienia.

Nie miał jednak czasu na podziwianie architektury. Znalazł drzwi prowadzące na zaplecze i dosłownie wślizgnął się do środka.

Jak i na zewnątrz, tak i w środku. — Budowniczy nie popisali się wyobraźnią.

Pokój wyglądał tak jak w większości innych sklepów;

Prostokątny z drewnianą podłogą o szarych, kamiennych murach. Drobnymi rzeczami, które wyróżniały go od innych tego typu sal, były ściany, pokrzywione w mniejszym lub większym stopniu.

Stały pod nimi różnego rodzaju meble; szafy, kufry, regały, a nawet drewniane skrzynie o niewiadomej zawartości.

Po swojej prawej stronie, chłopak miał drzwi prowadzące prosto do głównego pokoju w którym to siedziały matka z córką, słuchające gadania starszego balwierza.

To właśnie stamtąd mogło nadejść niebezpieczeństwo, którego chciał za wszelką cenę uniknąć.

Uważnie więc nasłuchiwał czy nie zbliża się tutaj żaden z pracowników lub zbłąkanych klientów.

Na szczęście jedynymi dźwiękami które dochodziły do jego uszu, były rozmowy prowadzone gdzieś wewnątrz zakładu.

— Dobrze. — Rozejrzał się uważnie. — Nożyczki. — Jego wzrok spoczął na biurku.

Cały drewniany blat był wręcz zawalony wszelkiego rodzaju narzędziami fryzjerskimi i modnymi ozdobami, które bogatsze mieszkanki wplątywały w swoje włosy.

— Są. — Sięgnął po pozostawione na biurku nożyce. Sam nie mógł uwierzyć, że znalezienie ich było takie łatwe.

Nie wyglądały one zbyt zachęcająco;

Szczerze mówiąc, Tkin zastanawiał się czy aby na pewno służą one do przycinania włosów, a nie organów wewnętrznych albo palców któregoś z denerwujących klientów.

Miały bardzo surową i prostą budowę. Składały się z dwóch wąskich i długich ostrzy, zakończonych okrągłymi uchwytami. Były żelazne, miejscami podrdzewiałe, choć można było mieć wątpliwości czy aby na pewno jest to brązowy osad, czy może raczej krew.

Należało tu wspomnieć że jakakolwiek rzecz wykonana z tego metalu to nie lada rarytas.

Żelazo nie należało do popularnego surowca w Mirbisie. Jego złoża nigdy nie osiągały pokaźnych rozmiarów, natomiast cena… cóż, za kilka worków tego minerału można było kupić sobie wiele interesujących rzeczy.

Zdziwiło go więc to, że coś takiego leży tu sobie na wierzchu, odkryte i wręcz zachęcające każdego kto tu wchodzi do przywłaszczenia sobie tej drobnej rzeczy.

Wracając jednak do wyglądu;

Tkin nie mógł się powstrzymać przed wyobrażeniem sobie starszego, uśmiechniętego fryzjera, który pod pomarszczoną maską radosnego pracownika, skrywa swoje mroczne sekrety.

Wymyka się nocą aby polować na swoje ofiary i…

— Starczy tego. — Wrócił na ziemię.

Uzmysłowił sobie, że sterczy tak z nożycami w ręku w miejscu w którym na pewno go nie chcą. Schował więc narzędzie do kieszeni i jak najciszej wymknął się tymi samymi drzwiami którymi tu wszedł.

Odetchnął głęboko kiedy znalazł się na podwórzu. Nikt go nie widział, nikt go nie słyszał, taką miał przynajmniej nadzieję. Wyszedł z powrotem na ulicę i ruszył w stronę mieszkania.

Przemierzał tak kolejne uliczki, mijając okazy tutejszej zabudowy. Wszystkie o podobnych, prostych i kanciastych kształtach.

Przebył całkiem spory kawałek zanim trafił tam gdzie chciał. Wreszcie jednak dotarł na miejsce.

Stanął przed drzwiami jednej z kamienic, otworzył je i wszedł do środka.

Znalazł się w skromnym pokoju, równie ciemnym jak komnata klasztorna, do której trafił po niespokoju.

Blade, mizerne światło, dostające się do wnętrza przez wąskie okienko, wystarczało aby w półcieniu dostrzec prosty stół z lichego drewna oraz ustawione wokół niego cztery krzesła. Ponadto, w najdalszym kącie pomieszczenia, znajdowały się schody. Prowadziły one na strych i wiły się ładnych parę metrów w górę.

Nie czekając na nic, zaczął się po nich wspinać.

— Mamo, wróciłem. — Mruknął pod nosem.

Kontynuował swoją wędrówkę po sosnowych stopniach;

Zmierzał ku górze. — Miejscu skąpanym w mocniejszym świetle niż pozostała część budynku.

Kiedy już dotarł na szczyt, stanął przed wyrwą w ścianie, dorównującą mu wzrostem i znacznie przewyższającą go szerokością.

To właśnie tutaj znaleźli go ludzie z klasztoru.

Swoją drogą, musieli pewnie włożyć nieco wysiłku w to aby znieść go po tylu stopniach w dół i jeszcze samemu się przy tym nie zabić.

To była jednak przeszłość.

Usiadł na posłaniu które sam sobie przygotował. Nie mógłby spać na gołej, skalnej podłodze. Zamarzłby po kilku godzinach. Nazbierał więc jak najwięcej różnego rodzaju śmieci, które zdolne były odizolować go od posadzki.

Na jego szczęście, po całym tym kataklizmie, ulice miasta obfitowały w tego rodzaju odpadki. Stare koce, wyrzucone szmaty czy też ubrania, zapewne ofiar wszystkich tych nieszczęść, nadawały się świetnie do stworzenia prymitywnego łóżka.

Kolejną rzeczą, którą w tych wszystkich okolicznościach można by uznać za łut szczęścia, był fakt, że dom ten do nikogo już nie należał.

Tkin słyszał że wszyscy jego gospodarze zginęli podczas katastrofy. Na początku bał się tutaj przebywać. Myślał że prędzej czy później ktoś go stąd wyeksmituje, a on sam zostanie na ulicy. Jednak ludzie w tym mieście, a przynajmniej na tej dzielnicy, należeli do mocno przesądnych lub też obojętnych na los tego budynku.

Ci pierwsi, uważali, że nie należy go remontować ani wprowadzać tam nowych lokatorów, ponieważ rozgniewa to duchy prawowitych właścicieli. Natomiast tych drugich, zwyczajnie nie obchodziło czy stara rudera stanie się schronieniem dla osieroconego dziecka z amnezją, o którym nie mieli zielonego pojęcia, czy też będzie stała pusta aż nie zmieni się w kupę szarych cegieł.

A dlaczego Tkin nie został w klasztorze? Tam gdzie przebywałby pod opieką Sebastiana i Vetresa? Powód był niestety prosty i bardzo rozpowszechniony wśród ludności miasta.

Pieniądze.

Z jednej strony można było załatwić nimi niemal wszystko.

Nawet władza miała mocne problemy z korupcją, nie mówiąc już o klasztornych mnichach czy też najwyższych magach. Druga strona medalu wyglądała jednak inaczej, a mianowicie tak, że BEZ NICH, nie można było załatwić ABSOLUTNIE NICZEGO.

Magowie życzyli sobie wpłaty ofiary, koniecznie w postaci brzęczących monet, których nie miał wtedy żaden z nich. Sam Sebastian ulitował się nad osieroconym chłopakiem i zaoferował swoje oszczędności, lecz gruby mnich za biurkiem dosadnie poinformował go, że klasztor nie może przyjąć pieniędzy od własnych braci, a skoro rodzice potencjalnego nowicjusza nie żyją, to nie ma nawet kto za niego poręczyć.

W ten oto sposób wylądował tutaj. W domu, rzekomo nawiedzonym przez duchy. Co prawda zgadzał się w tej sprawie. Duch tu był, ale tylko jeden. A konkretnie on sam.

Snuł się po pokojach tego domostwa oraz uliczkach miasta bez celu. Nikt go nie widział. Nikt go nie znał. Nawet ludzie którzy skończyli podobnie do niego. Dzieciaki osierocone przez niespokój; wyrzutki, które straciły dom albo majątek. Wszyscy jednak zachowali to czego jemu poskąpiono. -Swoją pamięć.

Oni wiedzieli dokąd mają się udać, co mogą zrobić, jak przeżyć. Tkin natomiast, przez dłuższy czas miał jedynie siebie, ponieważ gdy wręcz wyrzucono go z klasztoru, zarówno Vetres jak i jego mistrz mieli ręce pełne roboty przy sprzątaniu po niespokoju i nie znajdowali czasu na choćby porozmawianie z nim.

Jedyną pomocą jaką mógł od nich wtedy otrzymać, było zaprowadzenie go właśnie tu.

Tak wyglądała jego historia. Codziennie zaczynała się i kończyła tutaj. Na prowizorycznym posłaniu, utworzonym z wielu pamiątek jakie pozostawiła po sobie burza. Nawet on sam był taką pamiątką.

Nie istniałby przecież gdyby nie ta tragedia.

Oczy same mu się zamykały. Nie miał pojęcia czemu. Czuł się zmęczony, a może po prostu smutny? Sam tego nie wiedział. Póki co nie marzył o niczym innym jak tylko położeniu się, pogrążeniu w krainie snów i porządnym wypoczynku przed jutrzejszym dniem.

— Śpij dobrze. — Powiedział sam do siebie.

Rozdział trzeci

Sen przerwał mu blask przebijający się przez jego powieki. Pomimo tego że nie spał, jeszcze ich nie otwierał. Dał sobie trochę czasu nim całkowicie się wybudzi i zacznie nowy dzień.

Gdy wreszcie się przemógł i otworzył oczy, momentalnie wlała się w nie fala porannego, bladego światła. Wiedział że patrzy w kierunku Centrum, konkretnie na drzewo emitujące ten ciepły blask.

Doceniał to;

Zawsze kiedy wstawał i zastanawiał się po co właściwie to robi, a niestety zdarzały się takie dni, wystarczyło wyjrzeć przez wyrwę w ścianie. Wtedy, zawsze tak samo podekscytowany, podchodził do prowizorycznego okna i przyglądał się pierwszym, młodym promieniom bijącym od Centrum Mirbisu.

Widok był wręcz fenomenalny;

Zza pobliskiego lasu, wysuniętego w kierunku Złotego Drzewa, dochodziły pierwsze przebłyski rodzącego się dnia. Powoli i łagodnie otulały całe miasto, docierając do najmniejszych zakamarków i głosząc nadejście poranka.

Za każdym razem kiedy się tu znajdował, zamykał oczy i swoją wyobraźnią przenosił się do innego świata. Lepszego. Tam gdzie miał rodzinę, gdzie każdego ranka mógł się z kimś przywitać.

Spędzał wtedy czas z dala od tego miasta;

Wolał myśleć o tym że jest gdzieś daleko, najczęściej nad Morzem. Brodził po pas w wodzie i przyglądał się konarom Złotego Drzewa, rozpostartymi nad jego głową i dającymi przyjemne ciepło. Próbował też wyobrazić sobie to ogromne, niebieskie pole pełne wody, jednak zawsze miał wrażenie że te stworzone w jego głowie obrazy nie są w stanie dorównać pięknem ich odpowiednikowi.

Nie pozwalał sobie jednak na zbyt wiele. Każdy nowy dzień oznaczał nową walkę o przetrwanie w tym mieście. Wolał więc nie marnować czasu na rozmyślania.

Kiedy już otwierał oczy, a one przyzwyczajały się do bijącego światła, był w stanie dostrzec szczegóły tego co oddzielało miasto, od centralnej części Księstwa.

Był to tak zwany, Zniszczony Las;

Skąd wzięła się nazwa? Powód był prosty — wygląd.

Cokolwiek było powodem zniszczenia wszystkich tych połaci lasu, natura nie mogła się pozbierać po tak poważnym ciosie.

Wszelkie liście, dotąd wyróżniające się swą soczystą zielenią, opadły z drzew i to już dobre kilkanaście lat temu.

Zupełnie tak jak w przypadku plagi, drzewa zrzuciły je z siebie jakby straciły chęć do życia. Ponadto, ich grube pnie o ciemnobrązowej barwie wyschły, pozostawiają po sobie poszarzałe jak popiół, szorstkie truchła z kruszejącą korą.

Przy zwyczajnych okolicznościach, nikt by się tym tak nie przejmował, a ludzie spod miasta wręcz rzuciliby się do wyrębu, zakrojonego na szeroką skalę.

Na ich nieszczęście, bór ten nie należał do takich najzwyklejszych;

Fakt że drzewa osiągały w nim trzydzieści metrów wysokości, a ich pni nie sposób przeciąć nawet żelaznymi narzędziami, mocno utrudniał sprawę.

Jednak nie to było największym problemem;

Gorsze były wszelkie stworzenia zamieszkujące tamten teren. Takie jak hordy gletów. — Stworów o zgniło zielonej, oliwkowej lub jasnobrązowej skórze, przypominającej tą na ropuchach. Pomarszczoną i pokrytą brodawkami, nieprzyjemną i śliską w dotyku.

Dzięki swemu niskiemu wzrostowi, (dorosłemu człowiekowi sięgały mniej więcej do pasa) mogły bez najmniejszych problemów przemieszczać się nawet w najgęstszych, leśnych zaroślach, a do tego robiły to całkowicie bezszelestnie.

Chociaż zazwyczaj traktowano je jako zwykłe szkodniki, to potrafiły bardzo zaciekle bronić swego terytorium, a w większych grupach stanowiły zagrożenie nawet dla całego konwoju uchodźców.

O ile z tymi zielonkawymi konusami wiązało się pewne ryzyko, które jednak dało się zmniejszyć inwestując w lepszą ochronę lub widły, tak nie można było ignorować zagrożenia jakie stanowił jeden z najgroźniejszych drapieżców.

Bevrengar. — Jedna z wielu bestii, które spłodził niespokój.

Mocno przypominała niedźwiedzia, jednak o długiej, skołtunionej, czarnej jak węgiel sierści i z kolcami na grzbiecie.

Służyły one tylko ochronie drapieżcy. Zabijać, bestia wolała przy pomocy ostrych pazurów oraz zębów. Rozszarpywać gardła swoich ofiar, a następnie pożerać je niemal w całości.

Przez to wszystko, większość zmierzających do miasta karawan musiała nadrabiać drogi i okrążać Zniszczony Las, chociaż niegdyś przechodził przez niego jeden z największych szlaków handlowych, łączący Młyn z morzem.

— Morze. — Westchnął. — Chciałbym je zobaczyć.

Kiedy przestał już napawać się panoramą, stwierdził że czas najwyższy wziąć się za siebie. Wczorajszego dnia sen dopadł go tak szybko, że zupełnie zapomniał o ukradzionych nożyczkach oraz o tym że przeleżał na nich całą noc.

Nie było to z jego strony najmądrzejszym posunięciem, lecz z łóżka wstał bez żadnych dodatkowych otworów na ciele, więc tym razem mógł sobie wybaczyć głupotę.

Sięgnął do najbliższej szafki nocnej.

Tak, pomimo tego że mieszkał w ruderze i nie posiadał stałej pracy, ani tym bardziej pieniędzy, miał w pokoju skromne meble.

Skąd?

Z szabru po niespokoju. Tak jak niemal wszystko.

Wysunął górną szufladę i pogrzebał w niej chwilę roztrącając ręką wszystkie graty jakie schował na jej dnie. Wreszcie, kiedy zaczynał już tracić nadzieję na to że znajdzie to czego szuka, jego palce trafiły na znajomy kształt. Mocno go chwyciły i już po chwili wyciągnęły z szuflady tarczę lustra wielkości jego twarzy.

Przejrzał się w nim. Zobaczył swoje zapadnięte policzki, lekko podkrążone, niebieskie oczy oraz, jak to powiedział kiedyś Vetres, kobiecą twarz.

Chłopak, nigdy nie mógł dopatrzeć się w sobie dziewczęcych rysów, więc uznał że albo kolega się z nim droczył, albo po prostu on źle to ocenia. W końcu samego siebie widział tylko w małym, brudnym odbiciu na kawałku posrebrzonego szkła.

Tak czy inaczej, to był on. A żeby otrzymać dokładniejszy obraz, należało dodać do tego jeszcze zbyt długie, przetłuszczone, ciemne blond włosy oraz chudą sylwetkę i raczej słabą budowę ciała.

— Przynajmniej jedną rzecz mogę poprawić. — Powiedział, pociągając kosmyk włosów.

Aż się skrzywił kiedy spojrzał na stary nóż, rzucony w ciemny, zakurzony kąt pokoju.

Swoje włosy próbował doprowadzić do porządku już wiele razy, nigdy jednak nie miał do tego odpowiednich narzędzi.

Jak dotąd, rolę nożyczek musiały spełniać najróżniejsze przedmioty, którym wiele brakowało do ostrości brzytwy.

Pamiętał jak wyglądał gdy robił to po raz pierwszy.

Nie miał wtedy nawet lustra. Dopiero potem zabrał je z zaplecza jakiegoś sklepu, albo z czyjegoś domu? Już nie pamiętał. W każdym razie fryzura którą sobie wtedy zafundował… cóż, krótko mówiąc nie spełniła jego oczekiwań. Kiedy natomiast zobaczył ją Sebastian, momentalnie i bez dyskusji zabrał go do najbliższego cyrulika.

Tkin nie mógł jednak polegać wyłącznie na swoim znajomym. Musiał radzić sobie sam. Dlatego też postanowił zdobyć nożyczki na własną rękę.

Teraz pozostała już tylko najtrudniejsza część zadania. Ostrzyc się tak, ażeby nie wyglądać jak pogryziony pies.

Centymetr po centymetrze pozbywał się swoich brudnych włosów. Starał się to robić w miarę równo, tak aby rezultat był zadowalający i mocno odbiegał od pierwszej próby ułożenia fryzury.

Po kilku spędzonych przed lustrem minutach, uznał że lepiej już być nie może. Przyjrzał się jeszcze swojemu dziełu i musiał przyznać, że spodziewał się czegoś znacznie gorszego.

Skrócone włosy wcale nie prezentowały się tak źle, a co najważniejsze, nie wchodziły mu w oczy. Uznał że nic więcej nie jest w stanie zrobić. Zamiótł powstałe śmieci na kupkę, a następnie bez zbędnych ceregieli, wyrzucił je przez wyrwę w ścianie.

Uznawszy, że nie ma już nic do roboty w swoim pokoju, wyskoczył przez tą samą dziurę, lądując na najbliższym dachu.

Dopiero później uzmysłowił sobie że nadal trzyma w ręku nożyczki. Nie chciał jednak wracać do mieszkania, tylko po to aby je tam zostawić.

Schował narzędzie do tylnej kieszeni, mając nadzieję że dwa żelazne ostrza nie wyrządzą mu po drodze żadnej krzywdy.

To zrobiwszy, skierował się ku granicy miasta.

Śmiało ruszył w jej stronę, pokonując kolejne dachy i przeskakując odstępy między budynkami.

Na jego szczęście, tutejsza zabudowa była zwarta do tego stopnia, że żadna szczelina między budynkami nie przekraczała półtora metra szerokości.

Przeskakiwanie przez nie, nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Lata praktyki pozwalały mu pokonać tą trasę niemal z zamkniętymi oczami.

Dotarł w końcu do celu.

Co prawda po drodze musiał pokonać jeszcze szerszą ulicę miasta, jednak o tej porze nie stanowiło to większego wyzwania.

Znalazł się przy murach miasta, gdzie zwykle nie działo się nic ciekawego.

Paru starszych strażników miejskich w swoich skórzanych mundurach i z krótkimi mieczami za pasem, siedziało na drewnianych stołkach popalając tesp, czy też grając w karty. Czasem jeden z nich wybierał się na krótki spacer po murach, ale raczej miał na celu rozprostowanie nóg niż dbanie o bezpieczeństwo mieszkańców. Żaden z nich nawet nie patrzył w stronę chłopaka, co wcale mu nie przeszkadzało

Dzięki temu ciągle czuł się niewidzialny, zupełnie jak w mieście, gdzie żaden przechodzień nie zwracał na niego uwagi.

Właściwie to nie dziwił się zachowaniu strażników. Tak duże miasto, ulokowane w zewnętrznej części Księstwa i otoczone innymi wioskami nie mogło borykać się z wieloma najazdami sąsiadów, więc nie było potrzeby utrzymywać tutaj wielkiego garnizonu.

Cóż, może jednak jeden powód by się znalazł. — Ludzie. Tacy jak on, lub gorsi.

Złodzieje. Osoby, które kradły bez opamiętania, wszystko co tylko mogły. Nieważne czy tego potrzebowały czy nie.

Mogły napaść w zaułku bezbronnego człowieka i rozłupać mu czaszkę i tylko po to, by przekonać się że ich ofiara ma puste kieszenie.

Co prawda nie słyszało się o tym zbyt często. Miało to jednak miejsce, a ostatnimi czasy stawało się coraz bardziej powszechne.

Gorsze, a może raczej bardziej uciążliwe były chyba tylko wizyty innych, sprytniejszych rabusiów.

Podobno potrafili oni okraść dosłownie każdą osobę w dosłownie każdym miejscu i o każdej porze. Nawet tych z którymi rozmawiali twarzą w twarz.

Potem rozpływali się w powietrzu, zupełnie tak jakby nigdy ich tam nie było.

Kupcy i rzemieślnicy opowiadali że ich sakiewki po prostu znikały z pasów, jakby zostały odpięte magiczną siłą, albo że biżuteria najzwyczajniej w świecie od nich uciekała.

Oczywiście złodzieje istnieli, nawet i ci bardzo utalentowani. Owszem, potrafili zdziałać ze złotem cuda o jakich nikomu by się nigdy nie śniło, jednak te pomówienia o mieszkach z pieniędzmi, które wyparowywały w niewyjaśnionych okolicznościach były przesadą.

Jego zdaniem, ofiary zwyczajnie gubiły swoją własność, najpewniej za sprawą alkoholu.

Dlatego też nie dawał wiary temu, że ktokolwiek mógłby w niezauważalny sposób dokonać kradzieży kieszonkowej podczas rozmowy ze swoją ofiarą. Zakraść się do kogoś w tłumie, pozostając niezauważonym i opróżnić jego kieszenie, albo jak wielu uważało, przeniknąć przez ścianę w celu zabrania wszystkich oszczędności z domu.

— Zbyt często się zamyślasz. — Skarcił się. — Może czas zacząć spędzać czas z ludźmi? — Westchnął. — A teraz gadasz sam ze sobą.

Nie czekając na nic więcej, ruszył przed siebie.

Przeskoczył kilka dachów, zbliżając się do szarego, porośniętego bluszczem muru w pobliżu bramy. Miał szczęście że strażnicy uwielbiają tesp, bo w przeciwnym razie ktoś wyciąłby łodygi tej rośliny i nie pozostawił mu łatwej drogi powrotnej.

Pnącza były grube i wytrzymałe, dzięki czemu mogły bez najmniejszych problemów utrzymać na sobie cały jego ciężar (nawiasem mówiąc, nie należał on do największych) i umożliwić mu wspinaczkę.

Wartownicy nawet nie popatrzyli w jego stronę kiedy wchodził na szczyt umocnień.

Przeskoczył blanki, a następnie opuścił się po bluszczu w dół, na przeciwną stronę muru.

Znalazł się na ziemi.

Widział stąd jak jeden ze strażników podchodzi do zielonej narośli pokrywającej ścianę i odcina kolejną jego gałązkę.

Nawet nie kwapił się do spojrzenia w dół, na małego intruza którego tak naprawdę nie powinno tu być.

On też nie zaszczycił go jakąkolwiek dawką uwagi. Zwyczajnie odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę lasu.

Miał przed sobą dość długą drogę, wiodącą przez złote pola pszenicy.

Wcale na to jednak nie narzekał.

Lubił swoje wyprawy poza miasto. Co prawda rzadko kiedy się na nie wybierał, lecz właśnie dzięki nim mógł odpocząć od wszechobecnego smrodu ludzi oraz hałasu, których to szczerze nienawidził.

Tam, pod osłoną zielonych koron drzew, panował spokój, a jedynymi dźwiękami jakie docierały do jego uszu, było ćwierkanie ptaków i lekki szum drzew, co stanowiło miłą odmianę.

Zmierzał do nich polną drogą i wcale się nie spieszył.

Nie miał dokąd. Wiedział, że przecież nikt na niego nie czeka.

W schronieniu miał natomiast przygotowane skromne zapasy, więc dziś raczej nie wybierał się na żadną eskapadę do sklepów. Mógł więc powiedzieć że dziś ma dzień wolny.

Przechadzał się w cieniu wierzb i rozglądał dookoła. Starał się zobaczyć jak najwięcej terenu niepokrytego kamienną zabudową i żwirem, co stanowiło miłą odmianę.

Wszędzie naokoło rozciągały się złote pola zbóż, a gdzieniegdzie pojawiały się również i małe wysepki pełne zielonych pędów tespu jak i karłowatych drzewek mlecznego bzu. Czasami, gdzieś na horyzoncie, widać było linie drzew, posadzonych przy drodze aby zapewnić cień rolnikom i ich koniom.

Każda z tych dróżek prowadziła do kilku młynów wodnych, których koła powoli się obracały, wydając przy tym charakterystyczny terkot.

Kiedy tak szedł, usłyszał w oddali jakieś głosy. Przystanął na chwilę i spojrzał w ich kierunku.

Kilkadziesiąt metrów od niego, na polu od strony miasta, zauważył grupę ludzi. Nie spodziewał się tego, ponieważ zboże zostało już zasiane, a do jego koszenia sporo brakowało.

Wtedy uświadomił sobie jednak że jedną z postaci na polu jest nie kto inny, jak jeden z klasztornych magów.

Tuż obok niego stało dwóch nieco niższych osobników w podobnych szatach, lecz z mniejszą ilością zdobień.

Tkin zawsze lubił to oglądać.

Mag zapewne pokazywał swoim uczniom praktyczne zastosowanie magii, do której okiełznania tak mocno się przygotowywali.

Starszy zakonnik sięgnął do swojego pasa, skąd wyjął flet. Nie był to byle jaki instrument, lecz wystrugany z białego drewna i ozdobiony grawerunkami zwierząt oraz morskich fal, czyli krótko mówiąc — wart pewnie niezłą sumkę.

Przytknął go do ust i starannie poruszając palcami, zaczął grać na instrumencie.

Odsunął się wtedy nieco na bok, jednocześnie odsłaniając Tkinowi niską studnię, pod którą to płynęła podziemna rzeka.

Spokojna melodia zaczęła zwiększać swoje tępo, a sama magia, działać.

Kiedy mag grał już zdecydowanie pewniej, ziemia wokół studni zaczęła robić się wilgotna i ciemnieć, ukazując pajęczynki przebarwień, szybko zmieniające się w małe kałuże, aby po kilku chwilach woda mogła wytrysnąć z kamiennej studni i zastygnąć w wybranej przez kapłana pozie.

Wtedy też zaczął on powoli obniżać tony i słabiej dmuchać w instrument.

Wodna kolumna posłusznie zniżała swój poziom, chowając się do studni jak wąż do swojej nory. Można było powiedzieć że dosłownie tańczyła tak jak jej zagrano.

Kiedy już ciecz wróciła tam skąd przybyła, mnich oderwał flet od ust i włożył go na swoje miejsce.

Rolnicy, którzy towarzyszyli jemu i jego dwóm uczniom, wyglądali na ucieszonych. Zapewne mieli problem z wodą na tej części pola.

Tak właśnie magowie pomagali tutejszym mieszkańcom.

Przy pomocy magii naprawiali różne rzeczy, a nawet ludzi. Dzięki swoim umiejętnościom cieszyli się renomą wśród mieszkańców miasta oraz rolników uprawiających te ziemie, a przy okazji zarabiali na tym trochę grosza.

Kiedy całe to widowisko się skończyło, chłopak nie miał już po co tutaj stać. Poszedł więc dalej ku ścianie drzew, która wcale nie była już tak daleko.

Zanim się obejrzał, był już na miejscu. Szedł pomiędzy grubymi pniami dębów oraz pachnącymi żywicą, wysokimi świerkami. Przebył dobrych kilkanaście metrów zanim przystanął i rozejrzał się dookoła, upewniając że w najbliższej okolicy nikogo nie ma.

Robił to jednak tylko pobieżnie.

Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że ktokolwiek chciałby iść taki kawał drogi za obcym chłopakiem.

Owszem, skakał po drodze przez dachy co mogło przyciągnąć czyjąś uwagę, lecz wątpił aby którykolwiek z mieszkańców Młyna chciał go gonić aż stamtąd.

Nie istniało jednak coś takiego jak przesadna ostrożność, a on bardzo cenił sobie prywatność. Wolał więc mieć pewność że jest tu sam. Zwłaszcza że zagajnik ten wcale nie należał do najbezpieczniejszych.

Wokół miasta często krążyły grupy banitów. Najczęściej rabowali oni podróżujące drogą wozy, nierzadko mordując ich właścicieli czy też porywając ich do swoich obozów.

On jednak starał się trzymać z dala od szlaków na których mógłby spotkać jakichkolwiek ludzi, zarówno tych agresywnych jak i obojętnych na jego los.

Wolał zapuszczać się w nieznane, dzikie ostępy gdzie jeszcze nikogo nie było. Lubił odwiedzać nowe tereny nawet jeśli nie miał się z kim podzielić swoimi odkryciami.

Tam jednak czyhało inne niebezpieczeństwo i nie chodziło tu o wilki czy też niedźwiedzie.

Co prawda spotykało się je w tym borze, lecz nie tak blisko osad ludzkich. Prawdziwym zagrożeniem były glety.

Może nie występowały one tutaj tak licznie jak w Zniszczonym Lesie, jednak dla samotnego wędrowca mogły stanowić zagrożenie. Zwłaszcza że potrafiły bezszelestnie przemierzać las.

Jeżeli ktokolwiek chciałby usłyszeć poruszającego się gleta, musiałby mocno wytężać słuch, oraz wiedzieć na co konkretnie zwracać wagę.

Wszelkie próby wychwycenia szelestu liści lub też trzasku łamanych gałązek, spełzłyby na niczym. Należało wyczulić uszy na ich lekkie, charakterystyczne powarkiwanie, przypominające coś pomiędzy bulgotaniem wrzącego szlamu, a rechotem żaby.

Jeżeli natomiast ta metoda zawodziła, należało użyć wzroku.

Charakterystyczne, żółte ślepia z pionową, czarną źrenicą dało się zobaczyć z dużych odległości, zwłaszcza tutaj w lesie pełnym zielonych liści oraz brązowych pni drzew.

Żałował że nie ma przy sobie czegoś co pozwoliłoby mu się bronić. Na przykład smugi gwardzistów, albo chociaż najtańszego garłacza z arsenału rusznikarza Romualda.

Wszystkie te towary były niestety poza jego zasięgiem, ponieważ kosztowały fortunę. Może i dałby radę okraść jakiegoś gwardzistę lub też rzemieślnika, lecz stworzyłby sobie wtedy dwa problemy.

Pierwszy, odnośnie tego, że kradzież broni palnej, ktoś na pewno by zgłosił i tym samym rozpoczął poszukiwania. Nie minęłoby wiele czasu zanim strażnicy domyśliliby się, że huk wystrzałów dochodzący z lasu może mieć z tym jakiś związek. Zapewne zastawili by na niego jakąś pułapkę czy coś w tym rodzaju.

Drugim problemem była amunicja. Nie dość że droga, to jeszcze trudno dostępna. Ponadto wątpił aby ktokolwiek sprzedałby choć jedną kulę chłopakowi z ulicy, nawet jeśli dałby radę uzbierać odpowiednią sumę pieniędzy, a jeśli tak, to raczej rzuciłoby to na niego cień podejrzeń w sprawie kradzieży pistoletu.

Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku, jego „niewidzialność” zostałaby zniszczona. Przestałby być tym nikogo nieobchodzącym duchem. Zaczęto by go postrzegać jako przestępcę i to groźnego, a tego nie chciał.

Wolał wieść spokojne życie.

Miał dach nad głową, w miarę regularne posiłki, a na nudę również nie narzekał. Potrafił znaleźć sobie zajęcie i zagospodarować czas, chociażby tak jak teraz.

Nie trzeba mu było wielu rzeczy. Zwykle wystarczało to co miał, a jeżeli sytuacja zaczynała się robić ciężka, przeważnie mógł liczyć na Vetresa lub Sebastiana.

Jakoś nie znajdował powodów do zmartwień, no może poza swoją amnezją, wyobcowaniem i brakiem jakiejkolwiek rodziny.

W pierwszych tygodniach stawało się to bardzo uciążliwe, jednak z biegiem czasu przyzwyczaił się do tego i niemal nie odczuwał już potrzeby przebywania z innymi.

Mało tego. Często wydawało mu się że nawet nie umie tego robić.

Nawiązać relacje z innymi ludźmi? Rozmawiać z nimi? Nie chciał.

Kontakt który utrzymywał z dwoma zakonnikami klasztoru całkowicie mu wystarczał. Nie widział powodu aby mieszać się w jakiekolwiek związki z innymi.

Ocknął się z zamyślenia.

Usłyszał przed sobą charakterystyczne trzaskanie gałęzi i szelest ściółki leśnej. Momentalnie stanął, a następnie przywarł do najbliższego drzewa, wstrzymując jednocześnie oddech.

Spodziewał się zobaczyć zielonkawą, niską sylwetkę, przemykającą pośród drzew i błyskającą swoimi żółtymi ślepiami na wszystkie strony.

Skamieniał, kiedy zza jednego z przeciwległych drzew wyszedł człowiek.

Tak, człowiek!

Oddalony o kilka kilometrów od miasta, cały zakuty w skórzaną zbroję i z siekierą zaczepioną o pas na jego prawym biodrze.

Tkin nie miał najmniejszych wątpliwości. — To bandyta.

Co gorsza, nie był tu sam.

Za nim maszerowało jeszcze dwóch jego kolegów. Podobni w swej posturze, niemalże dwumetrowi, umięśnieni i bardzo hałaśliwi. Najwyraźniej również mało spostrzegawczy, ponieważ nie zauważyli chłopaka oddalonego od nich o kilkanaście metrów.

Choć było to ciężkie do zrobienia, nie wypuszczał powietrza z płuc. Nawet nie drgnął. Zignorował głos w swojej głowie mówiący mu żeby uciekał. Przełknął jedynie ślinę, mocniej oparł się o pień dębu i zachowywał najciszej jak tylko potrafił.

Kiedy już stracił z oczu grupę banitów, odetchnął z ulgą, nadal starając się nie hałasować. Wiedział że w tej chwili powinien odwrócić się na pięcie i pędem ruszyć w przeciwną stronę, do miasta, zostawiając za plecami zagrożenie.

Ku swojemu zdziwieniu, zrobił jednak coś zupełnie innego.

Zaczął skradać się w kierunku w którym poszli bandyci.

Nie do końca wiedział czemu to robi.

Wydawało mu się że to ciekawość go ku temu popycha, każe mu zbadać coś nieznanego, podążyć śladem łotrów i dowiedzieć się co takiego chcą zrobić.

Swoją drogą, nie ryzykował zbyt wiele. Wiedział jak się skradać, lata życia na ulicy i włamywania się na zaplecza sklepów go tego nauczyły. Owszem, do mistrzostwa wiele mu jeszcze brakowało, ale wierzył że jego umiejętności wystarczą aby podążać niezauważenie za grupką banitów.

Odczekał jeszcze kilka chwil zanim zdecydował się chociażby poruszyć. Wytężył też słuch, aby mieć pewność że tych kilku łotrów nie przystanęło gdzieś za pobliskimi zaroślami.

Spokojnie przez nie przeszedł, rozgarniając delikatnie liście i bacznie się rozglądając.

Znów dojrzał skrawek zielonego płaszcza, który szybko jednak zniknął za następną, roślinną ścianą. Wcale się tym jednak nie przejmował. Cała ich grupa szła tak głośno, że ciężko byłoby ich nie usłyszeć ze skraju lasu. Jakby tego było mało, wciąż ze sobą rozmawiali, a ich gardłowe głosy niosły się aż do koron drzew.

Trzymał od nich bezpieczny dystans, więc nie mógł wyłapać sensu całej rozmowy, ale zbytnio się tym nie przejmował. Nawet cieszył się z tego że docierają do niego tylko pojedyncze słowa, które najczęściej nie były niczym innym jak zwykłymi bluzgami i wybuchami śmiechu.

Śledził ich tak już kilka minut i przez cały ten czas zadawał sobie również pytanie, po kiego grzyba za nimi podąża.

Przecież żaden człowiek o zdrowych zmysłach by tego nie robił prawda? On jednak nigdy nie uważał się za kogoś takiego. Od kiedy tylko pamiętał, odstawał od reszty społeczeństwa. Nie mógł znaleźć w nim miejsca, zwyczajnie do niego nie pasował.

Ponadto, on miał coś jeszcze i podejrzewał, że właśnie przez to siedział zgrai banitów na ogonie. — Ciekawość.

Tak, to właśnie ona. Rozszalała i nieobliczalna, ustępująca pod tymi względami jedynie jego wyobraźni.

Wiedział że nic innego nie motywowało go bardziej aby pchać się prosto w paszczę lwa. Zdawało mu się, że kiedy czuje to motywujące szturchnięcie, jego zdrowy rozsądek zwyczajnie się wyłącza, a on sam przestaje myśleć racjonalnie i nagle staje się odważny.

Co prawda potem tego żałuje, zwłaszcza gdy pakuje się w jakieś kłopoty i musi uciekać od nieprzyjemności. Wtedy, jakimś magicznym sposobem, całe męstwo z niego ulatuje.

Na jego szczęście, przeważnie udaje mu się uciec, a jeśli już wpadnie… ma na to pewien sposób.

Idąc tak za grupką ludzi, zorientował się że stoi na skraju wąwozu, na którego dnie biegła wydeptana droga. Widział jak te same osoby które śledził, wspinają się po przeciwległej ścianie małej doliny i zajmują pozycje na jej wzgórzu.

Ku jego zdumieniu, nie byli oni jedyni.

Inne, podobne grupki, już tu na nich czekały i co chwila wychylały się zza szczytu wąwozu, sprawdzając drogę i jej okolicę.

To mu wyglądało na zasadzkę.

Jego przypuszczenia potwierdziły się, kiedy zza zakrętu zaczęły dobiegać odgłosy zbliżającej się karawany.

Tupot koni, czy też może innych zwierząt, oraz szczęk metalu, mówił mu że nie jest to kolejny konwój uciekinierów z okolic stolicy. Nie, to było coś innego. Sprawa stała się jasna kiedy w polu jego widzenia pojawili się członkowie tajemniczego korowodu.

Bynajmniej nie uchodźcy, a nawet Westowie, nawet nie ludzie!

Miał przed sobą oddział Solmów.

Istot, których budowa ciała przypomina człowieka, lecz na niej podobieństwa się kończyły. Już stąd widział ich żółtą, niemal złotą skórę, którą tak starannie chronili swoimi ciężkimi, lśniącymi zbrojami ze światłostali i obsydianu. Siłę tego oddziału podkreślały dwuręczne miecze zawieszone na plecach, oraz małe, zabójcze kusze, zaczepione na pasie przy biodrze.

Jakby tego było mało, nie poruszali się oni na zwykłych koniach, tak popularnych w Księstwie. Cała kolumna przemierzała szlak na osiodłanych swetesach, zwierzętach o posturze koni, jednak pokrytych białymi, brązowymi lub też blado-żółtymi piórami, ząbkowanymi szponami zamiast kopyt i twardymi, spiczastymi dziobami w miejscach pyska.

— Vetres się nie mylił. — Pomyślał. — Świetliki rzeczywiście przybyły do Księstwa.

Musiał przyznać, ten orszak zrobił na nim wrażenie. Otrząsnął się jednak z zachwytu kiedy przypomniał sobie o, czających się na urwiskach wąwozu, bandytach.

Zapewne to właśnie lśniący, zbrojny korowód był ich celem. Co prawda niezbyt łatwym do pokonania, lecz na pewno bardzo wartościowym.

Wszystkie te zbroje ze światłostali, dwuręczne miecze, kusze, a zapewne również i mieszki z żołdem, musiały kusić wszelkiej maści rzezimieszków swoim brzękiem.

Tkin nie wątpił w to że wszyscy ci żołnierze na których właśnie patrzy, to wprawieni w boju weterani, lecz wiedział że element zaskoczenia, którym dysponują banici, może okazać się główną przyczyną ich przegranej.

Należało również dodać że rynsztunek noszony przez Solmów do najlżejszych nie należał, a dźwiganie go przez całą drogę z wybrzeża aż na Rubież Mirbisu, na pewno poskutkowało skrajnym zmęczeniem.

Jakby tego było mało, chłopak zauważył na drodze coś, co bynajmniej nie wyglądało jak naturalne ukształtowanie terenu.

Jakieś dwadzieścia metrów przed oddziałem leżały gałęzie. Dość duża, płaska sterta suchych badyli, przykryta warstwą liści i piasku. Wyglądało to tak jakby ktoś mocno starał się coś ukryć przed wzrokiem ciekawskich, lecz z mizernym skutkiem.

On od razu domyślił się co to takiego.

Zamaskowany, wilczy dół. Zdolny pochłonąć każdego nieuważnego osobnika, który ośmieli się stanąć na jego kruchej powierzchni.

— Nie jestem pewien czy to dobry pomysł. — Usłyszał gdzieś obok.

Niewiele brakowało, a krzyknąłby ze strachu. Powstrzymał jednak głos i nie dopuścił aby ten wydostał się z gardła i zawiadomił okolicznych przestępców o jego obecności.

Spojrzał tam skąd dobiegały odgłosy rozmowy. Zauważył dwóch bandytów leżących za załomem wąwozu. Podobnie jak ci których spotkał wcześniej, oni również mieli na sobie zielonkawe stroje wraz z wyszytym emblematem pięści.

— Daj spokój. — Odezwał się drugi rabuś. — Co może się nie udać? Świetliki wpadną do dołu i nadzieją się na pale. Reszta wpadnie w panikę i nawet się nie zorientują jak na nich ruszymy. Potem pomachasz trochę pałką, poobijasz kilka łbów i zgarniesz tyle złota, że ciężko będzie je wydać.

Teraz dokładnie wiedział co się tu zaraz wydarzy. Prawdziwa masakra, ot co.

Wolałby się tutaj nie znajdować kiedy wybuchnie cała wrzawa.

Postanowił więc zrobić to co powinien na samym początku. — Powoli i spokojnie, obserwując przy tym leżących banitów, odchodził tam skąd przyszedł.

Miał jakieś inne opcje? Wyskoczyć na szczyt wąwozu i krzyknąć? Ostrzec oddział przed niebezpieczeństwem? Raczej nie. Zostałby wtedy zastrzelony przez jednego z bandytów lub też Solmów, którzy trzymali swoje kusze na kolanach naładowane i gotowe do strzału.

Pokonał już połowę drogi między wąwozem a krzakami, za którymi stałby się niewidoczny. Każdy krok oddalał go od niebezpieczeństwa i uspokajał. Zakapiory zniknęły mu z pola widzenia, a odgłosy ich rozmów stały się już niewyraźnym szumem, przeplatanym ze śpiewem ptaków.

Był bezpieczny.

— Nie. — Szepnął, zatrzymując się.

Nie do końca wiedział co robi. Czuł się tak jakby nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa i same się zatrzymały.

— Nie. — Powtórzył i spojrzał za siebie.

Pomimo zielonej ściany liści, do jego uszu docierał coraz wyraźniejszy tupot swetesów oraz brzęk zbroi ze światłostali.

Ilu ich tam mogło być? Trzydziestu? Czterdziestu? Wszyscy wyszkoleni w wojskowym rzemiośle, doświadczeni po całej masie walk jakie stoczyli.

A ilu mogło być łotrów, czających się na szczycie wąwozu? Czterdziestu? Pięćdziesięciu? Stu? Każdy z nich wypoczęty i gotowy na to co ma się zaraz zdarzyć. Czyli zupełnie inaczej niż niczego niespodziewające się Świetliki.

Chłopak nadal nie mógł się ruszyć. Nogi wcale się go nie słuchały, jakby ktoś obdarzył je wolną wolą.

Nie rozumiał tego. To nie ciekawość zmuszała go do stania tu jak kołek. Ona była już zaspokojona i nie chciała niczego więcej.

Zwykle w takich momentach odzywała się odwaga, a raczej jej brak, który kazał mu brać nogi za pas i trzymać się jak najdalej od kłopotów.

Teraz jednak stało się coś zupełnie innego, niespodziewanego.

Zrobił w tył zwrot i dosłownie pobiegł w to samo miejsce, nawet nie zwracając uwagi na grożące mu niebezpieczeństwo.

Rozejrzał się dookoła.

Co mógł zrobić? No co takiego? Oddział maszerował prosto na zabójczą pułapkę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Ale nie było jeszcze za późno.

Może uda mu się dezaktywować pułapkę? Pokazać Solmom, że zmierzają prosto w paszczę lwa? Pomysł dobry, tylko jak go zrealizować?

Poczuł pot na skórze. Widział jak żołnierze zbliżają się do wilczego dołu i wcale na niego nie reagują. Miał nawet cichą nadzieję że któryś z nich domyśli się że jest to zasadzka i wstrzyma pochód.

Nic z tego. Gdyby mieli to zauważyć już by to zrobili.

Przez całą tą frustrację uderzył pięścią w pobliski pniak, a wtedy coś zauważył.

Był to wysuszony, niemal doszczętnie zjedzony przez korniki kawał drewna, którego tylko cud utrzymywał jeszcze w piaskowym podłożu.

To jednak nie było w tym najlepsze.

Wilczy dół znajdował się dokładnie naprzeciwko suchego pniaka. Wystarczyłoby go popchnąć aby ten odczepił się od ziemi i potoczył wprost do paszczy pułapki, o ile nie rozpadnie się po drodze na małe kawałki próchna.

Teraz wiedział już co ma robić.

Naparł z całej siły na pniak, krzycząc najgłośniej jak tylko potrafił:

— To pułapka!

Kiedy otworzył usta, korzenie pękły, umożliwiając stoczenie się drąga dokładnie tam gdzie chciał.

Dla Tkina czas zwolnił.

Doskonale widział jak suchy kawał drewna spada w dół zbocza, obracając się przy tym na wszystkie strony, koziołkując i pociągając za sobą kolejne fałdy piachu, liści i gałęzi. Wszystko po to aby wreszcie sięgnąć celu i wpaść do kilkumetrowej dziury, ziejącej teraz pośrodku drogi.

Solmi zareagowali dokładnie tak jak przypuszczał.

Zatrzymali się kilka metrów od wilczego dołu, który został właśnie ujawniony.

Przez pewien czas nic się nie działo. Odgłos łamiących się gałęzi i spadającego pniaka, odbił się echem po lesie, wędrując między drzewami i ścianami wąwozu.

Potem zapanowała cisza, której nawet ptaki nie ośmieliły się przerwać, a jedyną rzeczą jaka docierała do uszu chłopaka, było bicie jego własnego serca, przeplatane z szumem krwi w uszach.

Świetliki natomiast patrzyły tępym, zaskoczonym wzrokiem w ziejącą przed nimi dziurę, najeżoną drewnianymi, zaostrzonymi palami czekającymi tylko na swą ofiarę.

Wszystko to trwało zapewne kilka sekund, lecz przez adrenalinę w żyłach, on postrzegał to jako niekończący się moment, sztucznie przeciągnięty i nienaturalnie długi.

Żołnierze błyskawicznie zsiedli ze swoich wierzchowców, formując szyk bojowy i zamykając je w powstałym pierścieniu, tak żeby nic się im nie stało.

Lżej opancerzeni wojownicy również znaleźli swoje miejsce w środku formacji. Momentalnie wypuścili na wierzchołki wąwozu bełty, po czym ponownie załadowali kusze, pospiesznie obierając za cel to samo miejsce.

Banici najwyraźniej zbaranieli, ponieważ minęło trochę czasu zanim wypadli ze swych kryjówek z zamiarem ataku.

Wielu zbirów padło już na samym początku, gdy tylko wystawili głowy.

Celnie wypuszczone bełty trafiły w cel, przeszywając oczy i czoła pechowców. Natomiast ci rozbójnicy którym udało się dotrzeć do ściany dwuręcznych mieczy, zginęli równie szybko w starciu z ciężkimi ostrzami Solmów.

Lecz walka nie była jeszcze wcale wygrana.

Kolejne zastępy rabusiów wyskakiwały ze swoich kryjówek i zbiegały po piaszczystym dnie, żeby tylko dokonać wyłomu w ścianie lśniących pancerzy, jednak wszystkie ich wysiłki były daremne.

Póki co, Tkin tylko obserwował całe to wydarzenie. Widział jak Świetliki walczą z napływającymi falami przeciwników. Słyszał szczęk mieczy zderzających się z obuchami toporów i młotów bojowych. Myślał że jest bezpieczny, że wśród całego tego rwetesu i wrzawy nikt go nie zauważy, że pozostanie duchem i odejdzie stąd niezauważony kiedy całe to widowisko się skończy.

Jak wielkie było jego zdziwienie gdy zauważył nad sobą potężną sylwetkę banity, ubranego w ciężki, skórzany pancerz z ametystowymi ćwiekami.

Jego głowę ochraniał obsydianowy hełm, który jednak nie zakrywał twarzy ani tym bardziej jej wściekłego wyrazu. W swoim lewym ręku trzymał okrągłą, drewnianą tarczę z konturem pięści, natomiast w prawej, nieskrępowanej przez zbroję, dzierżył krótką buławę.

— Ty! — Krzyknął gardłowym głosem.

Następnie chwycił go za ubranie, podniósł tak że ich głowy się zrównały, a potem cisnął nim w dół zbocza.

Chłopak nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz miał w tej chwili niesłychane szczęście.

Po pierwsze dlatego, że bandyta nie postanowił przefasonować mu twarzy bułatem, a po drugie, bo wylądował na plecach a nie na głowie. W przeciwnym wypadku mógłby się pożegnać z kręgosłupem.

Jego problemy się jednak nie skończyły.

Gdy poczuł zderzenie z piaszczystą ziemią, a następnie zobaczył jak świat wokół niego wiruje, zrozumiał że stacza się powoli w dół zbocza, zupełnie jak obgryziony przez korniki pień… czyli wprost do wilczego dołu!

Nagły przypływ adrenaliny wystarczył aby w całym tym zamieszaniu dotarł do niego fakt, że jeśli szybko czegoś nie zrobi to wyląduje na naostrzonych palach.

Momentalnie wystawił na boki swoje kończyny i wbił dłonie oraz stopy w sypkie podłoże.

To pomogło. — Zatrzymał się metr przed pułapką.

Potem zobaczył jak wielkolud zeskakuje ze wzniesienia i zmierza prosto ku niemu, wykrzykując przy tym jakieś wyzwiska.

Chłopak nawet go nie słuchał. Mało obchodziło go jakimi przymiotami jest właśnie obarczany. Bardziej interesował się tym co takiego może zrobić żeby przeżyć, a nie miał wielu opcji.

Wciąż leżał na ziemi, zdany na łaskę przestępcy. Wtedy, kątem oka, zauważył nożyczki ukradzione wczoraj z zakładu fryzjerskiego.

Leżały na piasku, blisko jego lewej ręki. Element który łączył oba ostrza musiał pęknąć kiedy chłopak uderzył plecami o ziemię.

Nie miał pojęcia jakim cudem narzędzie wypadło z tylnej kieszeni spodni, ani tym bardziej jak znalazło się tuż przy jego dłoni. Nie miał jednak też czasu się nad tym głowić.

To właśnie była jego szansa.

Chwycił luźne ostrza i przełożył do obu rąk, mając nadzieję że ta prowizoryczna broń zdoła mu jakoś pomóc.

— Wstawaj gnoju! — Warknął banita, wciąż zmierzając w jego kierunku.

Zgodnie z poleceniem, zaczął się posłusznie podnosić. Powoli. Ukrywając w dłoniach zaimprowizowane sztylety.

Nigdy tego nie robił, nie walczył w zwarciu. Tak naprawdę jego bójki ograniczały się tylko do uciekania lub ich unikania.

Nigdy nie miał odwagi stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Teraz musiał jednak zaryzykować.

Bał się, naprawdę się bał. Jego plecy zrobiły się tak wilgotne jak nigdy, a serce dochodziło już do skraju swojej wytrzymałości. Jednak Pomimo tego wszystkiego, nie dał się sparaliżować strachowi.

Kiedy olbrzym uniósł rękę, szykując się do zamachu, Tkin szybkim ruchem przejechał ostrzem po jego brzuchu.

Nożyczki tylko prześlizgnęły się po skórzanych wstawkach pancerza, rozpruwając kilka z nich i nie robiąc większej krzywdy przeciwnikowi.

Zbir nie odniósł żadnych obrażeń, lecz mocno go to zaskoczyło, co dało chłopakowi czas na wyprowadzenie kolejnego, tym razem przemyślanego ciosu.

Wycelował w prawe przedramię przeciwnika. Tutaj broń nie napotkała oporu pancerza. Żelazne ostrze z łatwością rozcięło zgniłozielony rękaw oraz mięśnie napastnika.

Tkin dosłownie czuł jak zaostrzony metal sunie po ciepłej, spoconej skórze bandyty, ślizgając się po jej powierzchni aby następnie rozciąć różową warstwę tkanki i wejść głębiej, aż do kości, rozdzielając przy tym płaty mięsa.

Przyniosło to niespodziewanie dobry rezultat.

Wielkolud wypuścił z ręki buzdygan, a z jego gardła wydobył się głośny ryk bólu.

Chłopak nie zdążył nacieszyć się swoim sukcesem, ani też przyjrzeć broczącej krwią kończynie, gdyż tarcza rywala momentalnie zderzyła się z jego twarzą.

Poczuł tępy ból w całej swojej głowie. W uszach mu dzwoniło, a obraz stał się rozmazany. Pomimo tego zdołał jeszcze zauważyć jak bandyta odskakuje w tył, ściskając swoją dłonią krwawiącą ranę na przedramieniu.

Tkin zrozumiał że spada, nie przewraca się, lecz spada. Do jakiejś szczeliny, zupełnie tak jakby osunęła się pod jego stopami ziemia.

Wtedy też przypomniał sobie że stał przecież na skraju wilczego dołu!

Instynktownie wystawił dłonie przed siebie, chcąc złapać się czegokolwiek co uchroniłoby go przed nieszczęsnym upadkiem.

Jego przedramiona uderzyły w piach.

Oparł je o krawędź otworu, chwytając się jedynej szansy na przeżycie.

Do głowy przyszła mu myśl, że może na dnie tego otworu wcale nie ma zaostrzonych kolców, a sama dziura nie jest wcale tak głęboka.

— Nie! — Krzyknął, kiedy naprężone mięśnie zsunęły się z sypkiej ziemi przybliżając go do ostrych pali, które teraz poczuł pod stopą.

Pomimo największego wysiłku, oraz panicznej walki o życie, nieuchronnie zsuwał się do ciemnej nory, wykopanej przez bandytów.

Starał się podciągnąć wyżej, przesunąć nieco dalej, czy też przerzucić nogi ponad górną krawędź przepaści, lecz wszystkie te działania spełzły na niczym. Miał nawet wrażenie że tylko pogarszają jego sytuację.

Kiedy już miał się poddać i osunąć w przepaść, kiedy już pogodził się z wizją siebie nadzianego na drewniane tyczki, poczuł ucisk na ramionach.

Jakaś tajemnicza siła poderwała go do góry i wyciągnęła na piaszczystą drogę.

Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Przed chwilą niemal pogodził się ze śmiercią, chciał już nawet przestać walczyć i przyspieszyć swój koniec. Jednak Świetliki wygrały potyczkę i właśnie teraz, jeden z nich wyciągał go ze szczeliny.

— Kim jesteś? — Zapytał srogim tonem wojownik, machając mu przed nosem naładowaną kuszą.

— Z deszczu pod rynnę. — Pomyślał Tkin.

— Żołnierzu! — Na czele oddziału pokazał się młody Solm.

Jako jedyny z całego orszaku nie nosił hełmu. Jego karnacja miała żółty, niemalże świecący kolor. Oczy natomiast były matowej, brązowej barwy tak jak i krótkie włosy.

Pancerz tego osobnika wyróżniał go spośród reszty żołdaków.

Ogromne naramienniki ze światłostali, pokryte zostały białą farbą i grawerunkami w kształcie, lśniących jak złoto, liści. Ponadto udekorowany został białymi, skórzanymi rzemykami, które zwisały swobodnie, sięgając od szyi aż do pasa. Na swoich rękach, Świetlik nosił duże, jasne rękawice uszyte z grubej skóry i ozdobione ćwiekami.

Cały ten wymyślny pancerz wyglądał tak jakby jego twórca chciał połączyć ciężką zbroję potężnego wojownika z habitem wiernego mnicha i należało przyznać, że wyszło mu to nie najgorzej.

— Kolejny kapłan. — Mruknął pod nosem chłopak, przypominając sobie tłustego zakonnika, który robił wszystko żeby tylko klasztor nie przyjął pod swoje skrzydła sieroty z amnezją.

Miał już do czynienia z ludźmi tego pokroju, z ignorantami i egoistami, którzy swą zachłanność chcieli ukryć pod habitem.

Właśnie teraz mierzył się z czymś podobnym.

Nie dość że stał przed nim reprezentant kultu światła, religii o której niemalże nic nie wiedział, to jeszcze nie należał on do rasy ludzkiej, lecz Solmskiej.

Nie miał pojęcia czego może się spodziewać po członkach nacji którą spotkał pierwszy raz w życiu, co potęgowało jego niepokój.

— Czy nie widzisz, że jest to chłopak, który ostrzegł nas przed niebezpieczeństwem? — Tkinowi wydawało się że ten Świetlik robi wszystko aby jego głos był donośny, a słowa starannie dobrane. — Podejdź człowieku. Jak cię zwą?

Był nieco zszokowany tą sytuacją.

Gdy obserwował rozwój wydarzeń ze wzniesienia, nawet nie przypuszczał że Solmi w ogóle go zauważą. Natomiast teraz, otoczony całym orszakiem świecących wojowników, zdał sobie sprawę że chyba zbyt długo żył w jako duch.

Poczuł że ma problemy z zebraniem myśli i ułożeniem ich w sensowne zdanie, a co dopiero wypowiedzeniem go na głos.

— Tkin. — Odparł, lecz nie zbliżył się do rozmówcy nawet o krok.

— Niecodzienne imię, nawet jak na człowieka. — Podsumował Solm. — Ja nazywam się Syleg. — Powiedział z dumą i uderzył się w pierś.

— Kapitanie. — Odezwał się Świetlik który wyciągnął chłopaka z pułapki. — Powinniśmy ruszać. Bandyci uciekli, lecz mogą powrócić.

— Masz rację żołnierzu. — Przytaknął mu Syleg. — Ponieśliśmy jakieś straty?

— Czterech zabitych, sześciu lekko rannych.

— Dosiadałeś kiedyś swetesa? — Kapitan zwrócił się do Tkina, lecz ten jedynie pokręcił głową. — Weźcie go na swoje siodło żołnierzu. Jedzie z nami do Młyna.

Solm odwrócił się na pięcie i dosłownie zniknął za ścianą wojowników w obsydianowych zbrojach. Tkin natomiast poczuł lekkie szturchnięcie w ramię. To żołnierz który wyciągnął go z dziury nakazał mu podążanie za młodym kapitanem.

Bez słowa sprzeciwu skierował się tam gdzie mu nakazano. Mur rycerzy zaczął się już rozstępować, dzięki czemu nie musiał się między nimi przeciskać.

Widział jak niektórzy z nich ładują swoich poległych towarzyszy na wolne swetesy, po czym zaprzęgają je w kolumnę i prowadzą na tył korowodu. Tymczasem reszta oddziału dosiadała już swoich wierzchowców, jednocześnie formując szyk do wymarszu.

Zanim jednak zdążył się temu wszystkiemu lepiej przyjrzeć, poczuł jak idący za nim żołnierz unosi go w górę i sadza na grzbiecie swetesa.

Kiedy tylko na nim usiadł, poczuł jak niezwykle miękkie są pióra tej istoty. Doszedł do wniosku że wiele by dał za to aby znalazły się one w jego posłaniu, wtedy noce spędzone na posadzce stałyby się o wiele wygodniejsze.

Po chwili, wojownik sam wszedł na siodło i znalazł się zaraz za Tkinem.

Kiedy już zarządzono wymarsz do miasta, kapitan zrównał się z nimi i skierował ku niemu wzrok.

Tkin miał ogromną nadzieję na to, że jest to jedynie oznaka przelotnej ciekawości, a nie chęci zadania mu lawiny pytań.

Nie znosił rozmawiać z innymi, zwłaszcza obcymi mu osobami. Jednak szybko zorientował się że nie ma co liczyć na cud i jedyne co mu pozostało to odpowiadać na, wkrótce zadane, pytania.

— Zaczyna się. — Westchnął w myślach.

— Nie spodziewaliśmy się tutaj nikogo. — Stwierdził młody dowódca. — Co tu robiłeś? Tak daleko od cywilizacji.

— Ja… — Zamyślił się i od razu stwierdził że nie jest to najlepsze co mógłby w tej chwili zrobić.

Dotarło do niego, że nikt normalny by tu przecież nie przebywał, więc Świetliki zapewne uważały jego obecność za podejrzaną, a jego samego za potencjalne zagrożenie.

Co prawda nie wiedział jak mógłby zaszkodzić całemu orszakowi tych błyszczących rycerzy, ale kto wie co może im przyjść do tych Solmskich głów.

— … chciałem odpocząć od miasta.

— Znalazłeś sobie kiepskie miejsce. — Podsumował Syleg. — Nie wiesz że po tych lasach krążą banici?

— Wiem. — Odparł krótko. — W mieście wcale nie jest lepiej.

— Albo jesteś odważnym człowiekiem, albo niesamowicie głupim. — Zaśmiał się Świetlik.

Tkin powoli zaczynał mieć dość.

Pomimo tego że podróżował z Solmskim oddziałem dopiero od kilku chwil, świadomość tego że młody kapitan wciąż zadaje pytania, działała mu na nerwy równie mocno, co sama obecność innych osób.

Nie miał pojęcia czemu tak jest, po prostu nie czuł się najlepiej w ich towarzystwie, nawet jeśli zachowywali się tak jakby wcale nie przeszkadzał im ludzki chłopak znaleziony w lesie.

On jednak widział błyski wrogich spojrzeń w szparach ich hełmów, sugerujące że chętniej by się go pozbyli niż znosili ludzkie towarzystwo.

Musiał przyznać, miał paranoję na tym punkcie, bo niemal każdego o to oskarżał. Tutaj, wśród Świetlików którzy podobno uznawali się za lepszych od wszystkich innych ras, czuł to jeszcze mocniej niż dotychczas.

Pocieszał się tym że swetesy podróżują znacznie szybciej niż on na swoich własnych nogach, co oznaczało że wkrótce będzie mógł uwolnić się od tego świecącego oddziału oraz chrzęstu ich zbroi i gwarnych rozmów.

— Nie należysz chyba do zbyt rozmownych.

— Owszem. — Przytaknął. — Czemu udajecie się do Młyna? — Zmienił temat. Nie chciał gadać o sobie.

— Przybywamy aby pomóc waszemu Księstwu. — Powiedział z dumą. — Ostatnie kilka lat jasno zwiastuje problemy i to znacznie poważniejsze niż plaga czy niespokój. Obawiamy się że są one jedynie zwiastunami tego co nadchodzi.

— Czyli czego? — Spytał automatycznie, nawet nie patrząc na rozmówcę.

— Powrotu Ojca. — Odparł z powagą.

— Ojca?

— Władcy demonów. — Wzruszył ramionami. — Skrzydlatych poczwar z pustki. Nasi magowie twierdzą, że od czasu niespokoju cały Mirbis stał się… inny, tak jak i sama magia.

— I szukacie ich tutaj? — Parsknął chłopak, co nie spodobało się kapitanowi. — Mieszkam tu kilka lat, żadnego nie widziałem.

— Plugastwa są sprytniejsze niż myślisz. — Syknął. — Nawet nie wiesz do czego mogą być zdolne, zwłaszcza jeśli chodzi o ukrywanie się.

Ton jaki przybrał Świetlik wręcz go przestraszył. Skarcił się w myślach za to, że najwyraźniej zapomniał z kim ma do czynienia. Nie gadał teraz z mieszkańcem Młyna, nawet nie z Westem. Miał przed sobą kapitana Solmskiej krucjaty, której przedstawiciele najwyraźniej nie lubili gdy wtrącało się w ich sprawy, bądź pouczano.

Widząc niemałe rozgniewanie w brązowych oczach oficera, postanowił przerwać pogawędkę o ile jego rozmówca nie zarządziłby inaczej.

— Szczytny cel. — Odparł krótko.

Reszta podróży minęła w milczeniu.

Ku jego uciesze, młody Solm przestał zadawać pytania, a on sam wolał już nie ryzykować wpędzenia w tarapaty przez swój język.

Świetlik chyba zorientował się że nie może liczyć na długą wymianę zdań, więc zajął się swoim oddziałem. Chłopak natomiast odpłyną, rozmyślając jednak nad tym co przed chwilą usłyszał.

Kapitan wspominał o demonach.

Już coś o nich słyszał, zapewne na którymś z wieczorów spędzonych u Vetresa, kiedy to starał się on zapamiętać jedną z ksiąg z biblioteki.

Stąd też miał pewne wiadomości na temat gatunku plugastw.

Przede wszystkim, wiedział że od dawna nikt nie widział przedstawiciela ich rasy. Nie licząc oczywiście pijanych rolników, którzy plugastwa i pomioty pustki widzieli niemal każdego wieczoru.

Jedyną pamiątką po tej tajemniczej rasie, oraz jednocześnie dowodem na ich niegdysiejszą egzystencję, byli ich potomkowie.

Deklanie. — Mieszanki demonów i ludzi.

Nie do końca wiadomo jak powstali, lecz według legend, rodzili się przez spółkowanie tych dwóch różnych gatunków.

Podobno kiedy demony atakowały ludzkie wioski, zabijały wszystkich mężczyzn, natomiast kobiety wykorzystywały, pozostawiając je później na pastwę losu. A kiedy już zaspokoiły swoje rządze, znikały tak nagle jak się pojawiły, nie przejmując się spłodzonym potomstwem, które wcale nie miało łatwego życia.

Pomimo tego że obie rasy mieszały się dość dobrze i umieralność przy porodach sięgała niemalże zeru, hybryd było bardzo niewiele. Zwykle właśnie przez ludzi.

Zabijali oni młodych Deklan, często wraz z ich matkami. Ci natomiast, którym udało się uciec, nie wiedli prostego żywota. Często musieli mieszkać sami w lesie lub małych społecznościach, które to zwykle napadali fanatycy religijni. Na przykład tacy jak krucjata Świetlików.

Rozmyślania chłopaka przerwał dźwięk otwieranej bramy.

Zanim się zorientował, oddział Solmów przekraczał już wrota Młyna.

Wszyscy ludzie schodzili z drogi pierzastym stworom oraz ich właścicielom. Na twarzach wielu z nich malowało się zaskoczenie, a może nawet strach.

Matki brały małe dzieci na ręce, a większe zaganiały do domów, jakby bały się że wojownicy im coś zrobią.

Starsze kobiety szeptały coś między sobą i wymieniały się uwagami odnoście przybyszów, co chwila wytykając ich palcami. Mężczyźni natomiast mruczeli coś gniewnie pod nosem i spluwali na ziemię gdy orszak ich mijał.

Tkin musiał przyznać że wcale go to nie zdziwiło.

Ludność tego miasta była już zmęczona postaciami zakutymi w zbroje, które mówiły im co mają robić. Ponadto, ciężko było znaleźć tutaj osobę która nie wykazywała się wrodzoną ksenofobią, co sprawiało że Świetliki nie należały do osobników mile widzianych.

— Już sobie poradzę. — Oświadczył i zeskoczył ze swetesa.

— Poczekaj, musimy ci się jakoś odwdzięczyć! — Zawołał za nim młody kapitan.

— Powiedzmy że wisicie mi przysługę. — Odparł, nawet nie oglądając się za siebie i brnąc jak najdalej od przybyszów.

— Do zobaczenia! — Zawołał za nim Syleg.

Wtedy chłopak zniknął w pobliskim tłumie. Chciał jak najszybciej się od nich odłączyć, ale nie tylko dlatego że dziwnie czuł się w tym świecącym towarzystwie.

Poradziłby sobie z tym.

Po tylu latach życia w Młynie, przywykł do odczucia wyobcowania i choć nadal mu ono przeszkadzało, potrafił je zlekceważyć.

Chodziło mu raczej o to że tutejsza ludność nie była nastawiona zbyt przyjaźnie do obcych ras. Gdyby zobaczyli chłopaka na grzbiecie swetesa, wraz z jakimś Solmskim żołdakiem, od razu zaczęliby się nim interesować, a tego, Tkin wolał uniknąć.

Może i ryzyko że ktokolwiek by go zapamiętał i nadal kojarzył z tym lśniącym orszakiem było niewielkie, lecz wystarczyło aby postanowił odłączyć się od nowoprzybyłych.

Oczywiście mieszczanie nie ukamienowaliby go tylko dlatego, (Chociaż…) mimo wszystko, to byli tylko ludzie, a ludzie są nieobliczalni, czego nauczył się po niespokoju.

Szedł przed siebie, na nic się nie oglądając. Postanowił pójść prosto do klasztoru i opowiedzieć Vetresowi o wszystkim co go dziś spotkało.

Rozdział czwarty

Miał przed sobą sporo drogi.

Klasztor znajdował się w samym centrum Młyna, on natomiast przy prawej bramie. Musiał więc przejść dosłownie pół miasta.

Po kilku minutach intensywnego marszu, wyszedł na jeden z placów, gdzie rozstawiano wiele kramów i straganów.

Ze względu na bliskość bramy, kupcy mogli liczyć na prawdziwe tłumy klientów, a więc i na rekordowe zyski. Oczywiście skwer ten nieprzypadkowo nawiedzało też kilku kapłanów ze świątyni i to regularnie.

Bliskość towarów, pieniędzy oraz sama myśl że przyszło się je tu wydawać, znacznie ułatwiała tłumowi wiernych przekazywanie skromnych datków na rzecz kultu melodii.

Również i rolnicy, którzy przybywali tutaj ze złotych pól zbóż oraz zielonych połaci sadów, mieli mniejsze opory przed podrzuceniem mnichom kilku worków pszenicy lub też skrzynek jabłek.

Przechodząc przez środek placu, Tkin mijał wiele rzędów kramów rzemieślniczych i handlowych, których właściciele wciąż nawoływali do obejrzenia albo kupienia ich towarów.

Jego samego to jednak nie interesowało.

Chociaż nie dawał tego po sobie poznać, to ostatnie wydarzenia mocno nim wstrząsnęły, a w takim stanie nikt chyba nie miałby chęci na przeglądanie wszystkich tych wyrobów.

Wolał skupić się na ludziach, mijanych pośród ciasnych uliczek, których ściany stworzone były z drewnianych stoisk oraz ich kolorowych, płóciennych nakryć.

Całe to towarzystwo mocno go drażniło.

Wszystkie te krzyki, przepychanki, wyzwiska rzucane pod adresem rzekomo nieuczciwych kupców… nienawidził tej wrzawy. Jednak najbardziej wyprowadzało go z równowagi celowe przepychanie się ludzi wśród pozostałych.

Jego samego potraktowano już kilka razy z przysłowiowego „bara”. Dlaczego? Ponieważ któryś z głupich mieszkańców musiał się dowartościować lub też udowodnić, najczęściej samemu sobie, że to on jest tutaj najważniejszy. Co zawsze było równie żałosne co dziecinne.

— Idioci. — Syknął, kiedy kolejny osiłek trącił go łokciem.

Dlatego właśnie próbował unikać takich miejsc. Było tu po prostu zbyt wielu ludzi.

Choć bardzo starał się zachowywać normalnie, jego spotkania z tłumami zawsze wywoływały w nim złość. Wolał spokojny las lub swoje zaciszne mieszkanie, niż gwarne place w których rzadko kiedy spotykało się uprzejme osoby.

Ucieszył się więc kiedy zobaczył koniec alejki, czyli wyjście z labiryntu drewnianych straganów i krzyków klientów.

Znalazł się na samym środku skweru, gdzie panowała znacznie luźniejsza atmosfera.

Wrzawę zostawił w tyle. Teraz miał przed sobą jedynie małą grupkę gapiów, którzy oglądali występ błazna oraz popijali brązową lurę, serwowaną na małym stoisku przez posępnego barmana.

Przez chwilę, Tkin przyglądał się przedstawieniu komika, ubranego w swój charakterystyczny, czerwono-żółty strój.

Według tego co chłopak zdołał zobaczyć, jego sztuczki polegały na żonglowaniu kulami z wody, wyciąganiu jej cienkich strug ze studni, czy też tworzeniu z niej różnych kształtów, takich jak koty, psy czy też glety, a wszystko to przy akompaniamencie wesołego pogwizdywania samego błazna oraz owacji zgromadzonych.

Co chwila u jego stóp lądowały drobne miedziaki, a jeśli błazen uzbierał większą sumkę, odwdzięczał się jakąś spektakularną sztuczką. — Na przykład małym deszczem, zatrzymującym się tuż nad głowami darczyńców.

— Ciekawe czy nauczył się tego w klasztorze. — Pomyślał chłopak.

Szybko jednak wrócił do rzeczywistości, ponieważ zorientował się że o mały włos nie wpadł na dwóch gwardzistów.

Na jego szczęście, byli zbyt zajęci rozmową aby w ogóle zwrócić na niego uwagę.

Odetchnął z ulgą gdy odeszli, nawet nie oglądając się za siebie.

Ich reputacja i opowieści jakie o nich słyszał, wystarczyły do tego aby nie chcieć wejść im w paradę. Podobno potrafili ukarać człowieka za byle jaki występek i nie chodziło tu o drobne przestępstwa, lecz właśnie zwykłe zajście drogi czy też krzywe spojrzenie.

Co prawda on sam podchodził do tego z dystansem.

Zdawał sobie sprawę że większość tych opowieści to brednie, lecz wolał nie sprawdzać tego na własnej skórze. Znacznie bardziej wolałby zobaczyć jak szkarłatny traktuje jednego z osiłków, który „przypadkowo” uderzył go ramieniem.

— Wspaniały byłby to widok. — Mruknął do siebie, jednocześnie patrząc na dwóch oddalających się szkarłatnych.

Jego wzrok spoczął na smudze. Pistolecie skałkowym, zatkniętym za pasem jednego z nich.

Niemalże poczuł w swojej dłoni ten ciężar. Przypomniał sobie jak palec wskazujący opierał się na lekkim spuście i tylko czekał. Czekał, aż będzie mógł pociągnąć za cyngiel i pobudzić do życia tą zasypaną prochem kulę. Wprawić w ruch pocisk, którego żywot zniknąłby równie szybko jak się zaczął. — W chmurze pachnącego dymu, przemieszanego z hukiem wystrzału i blaskiem ognia.

— Co ja bym dał. — Uśmiechnął się do siebie. — Móc strzelić z tego cuda…

Kiedy obaj szkarłatni zniknęli wśród straganów, Tkina nic już tu nie trzymało. Błazen nie był w stanie przykuć jego uwagi na dłużej, zupełnie tak jak posępny barman.

Chłopak postanowił pomaszerować do Vetresa i to jak najszybciej, żeby nie spędzić za dużo czasu w tłumie tej rozwrzeszczanej masy ludzkiej. Wybrał najkrótszą, jego zdaniem, drogę i prześlizgując się pomiędzy kolejnymi ludźmi, brnął przed siebie.

Zajęło mu to trochę czasu, po drodze chyba źle skręcił, lecz wreszcie znalazł się u podnóża małego wzniesienia, na którym to stał cel jego podróży. — Klasztor.

Przed nim stała jednak jeszcze jedna „przeszkoda”. Kolejny tłum ludzi, tym razem zebrany nie wokół kolorowych świecidełek na straganach, tylko u stóp kamiennej kaplicy.

Jakby mnichom było mało miejsca na odprawianie modłów i ściąganie pieniędzy od wiernych, ustawili w mieście swoje prywatne, małe świątynie.

Cyrk na kółkach, jak to wolał je nazywać Tkin.

Niemal o każdej porze dnia wydobywało się stamtąd donośne ujadanie zakonników, którzy to mówili jaki ten świat jest zły i że tylko kult melodii może go uratować.

Naturalnie, kaplice te nie mogły odbiegać od klasztornych standardów i ich pękate, grube mury musiały szpecić nawet bogatą dzielnicę miasta.

Chcąc nie chcąc, chłopak usłyszał kazanie jakiegoś ochrypniętego, fanatycznego zakonnika, stojącego na mównicy przed grupą wyznawców. Energicznie wymachiwał on rękoma, starając się wzbudzić w swojej widowni emocje co, trzeba przyznać, wychodziło mu nieźle.

— Świat nasz stworzony został przez trzech bogów! — Zakrzyknął, wyraźnie podekscytowany kapłan, wciąż trzymając ręce skierowane ku tłumowi. — Rex, Rac i Ris! Nasi stwórcy i opiekunowie. Wspaniałomyślny Rex, bóg dzielnych wojowników! Ze swego świata przyniósł nam światło i podarował wolną wolę, aby okazać swoją miłość do nas! A nasz patron, Rac, opiekun dźwięku i życia, pomagał mu w dziele tworzenia! Niestrudzenie stał u jego boku, oferując mu rady i rozległą wiedzę! Trzeci natomiast, Ris, był władcą który dał nam pamięć oraz pismo. Wszystko po to abyśmy pamiętali swoją historię, mogli się uczyć i pamiętali to kim tak naprawdę jesteśmy!

Kiedy wypowiadał te słowa, tłum unosił zaciśnięte dłonie, a z gardeł ludzi wydobywał się dźwięk świadczący o ich szczęściu.

Tak on to przynajmniej odbierał.

— Lecz wtedy! — Kontynuował. — Zdrada! — Tłum momentalnie opuścił dłonie, a każdy ze zgromadzonych wyglądał tak jakby się czegoś panicznie bał. — Ris zazdrościł swoim druhom! Chciał pozbawić ich należnej władzy i zagarnąć świat dla siebie! Walczył z nimi! Zadał im potężne rany, zniszczył ciężko wypracowany ład w Mirbisie, zmieniając go w chaos, zło i zepsucie, które lęgło się w ciemnościach! Lecz wtedy! — Przerwał. — Wtedy Rex, pomimo swej braterskiej miłości do niego, zmierzył się z nim, używając całej potęgi i wraz z pomocą Rac’a pokonał go. Pozbawił mocy i władzy! Zesłał do pustki. Wszystko po to aby zdrajca mógł przekonać się do czego doprowadziły jego niecne uczynki! Tak więc teraz, nasi bogowie starają się odbudować to co zniszczył ich podły towarzysz, a naszym zadaniem jest pilnować aby ich działania się powiodły! Aby znów móc usłyszeć ich głos, aby nie dopuścić do wojny, która mogłaby zniszczyć nas wszystkich, otwierając wrota demonom, sługom podłego Ris’a i chaosowi, który pochłonąłby nasz świat…

Wolał nie komentować całego tego zachowania. Nigdy nie wierzył w gadanie o trzech wspaniałych bogach i ich walce. Jakoś nie wydawało mu się prawdopodobne to że ktoś wciąż ich obserwuje i troszczy się o to aby było im jak najlepiej.

Po prostu doświadczył i widział zbyt wiele aby móc się na to nabrać.

Jedyną rzeczą w jaką pokładał wiarę było to, że mnisi zrobią wszystko aby powiększyć swój skarbiec o kilka dodatkowych monet, a także fakt, że wszyscy ci wierni tańczą jak kukiełki na sznurkach i bezmyślnie ich słuchają.

Nie chcąc słuchać więcej bajań, ominął to zbiorowisko szerokim łukiem.

Następnie wszedł pod górę, gdzie zobaczył już trzeci plac. Ten jednak nie odgrywał roli handlowej, raczej tylko ozdobną. Miał kształt koła i w całości wysadzany był szarym, kamiennym brukiem, któremu wiele brakowało do tego, aby nazwać go zadbanym lub chociaż równym.

Pomiędzy poszczególnymi, wystającymi kamieniami zaczął pojawiać się wilgotny mech oraz, naniesiony przez buty setek wiernych, piach. W niektórych miejscach podłoże było tak zapadłe, że zbierały się w nim wylewane pomyje, tworząc śmierdzące, brudne kałuże.

Tak właśnie wyglądał wspaniały, świątynny dziedziniec, usytuowany przed najznamienitszą budowlą tego miasta.

Kiedy Tkin po raz pierwszy opuścił klasztor, myślał, że ten wygląd spowodowany jest niespokojem.

Nic bardziej mylnego.

Vetres wytłumaczył mu że zakonnicy oszczędzali na czym tylko się dało. Wszystko po to, aby przypadkiem nie uszczknąć nawet monety ze swojego skarbca. Poza tym coroczne zbiórki na rzecz odbudowy skweru, mocno zasilały budżet zakonu, więc dla kapłanów renowacja tego miejsca była całkowicie nieopłacalna.

Brak postępów w tej sprawie tłumaczyli tym, że nie zebrali wystarczającej ilości pieniędzy, a skromne kwoty, jakie wpadły w ich ręce, woleli przeznaczyć na bardziej szczytny cel.

Ostatniego roku wymówką była odbudowa jakiejś wioski. Tkinowi kołatała się w głowie nazwa Rosa, lecz wątpił aby miasto to w ogóle istniało.

Wreszcie chłopak dotarł pod główne wejście klasztoru. Teraz jego dębowe, masywne wrota były zamknięte, a zza nich wydobywały się jedynie stłumione pomruki kapłanów i wiernych.

Pamiętał że w środku był tylko kilka razy. Na początku, gdy jeszcze zajmował się nim Sebastian, uczęszczał na msze i oddawał hołd bogom. Gdy natomiast mag nie mógł już dłużej się nim opiekować, a klasztor nie przyjął go pod swe skrzydła, zaczął powoli odwracać się od wiary, aż wreszcie całkowicie zarzucił praktykowanie.

Tym co udało mu się zapamiętać z wizyt w masywnej budowli, nie były o dziwo kazania mnichów, lecz smród całej zapleśniałej świątyni oraz przenikliwe zimno, docierające aż do kości.

Wzdrygnął się gdy o tym pomyślał i odszedł od wrót. Przeszedł kilka metrów wzdłuż frontowej ściany budowli, a następnie przywarł do muru odgradzającego ogród świątynny od reszty Młyna.

Uważnie rozejrzał się po okolicy i upewnił że nikt go nie widzi. Następnie wspiął się na kamienne ogrodzenie i wychylił poza jego krawędź.

Zieleniec był pusty.

Trawa dawno została wyparta przez mech, który rościł sobie prawo nawet do wydeptanych przez ludzi ścieżek. Ponadto, swoje miejsce znalazły tu również trzciny oraz pałki wodne, dumnie wznoszące się nad powierzchnią pobliskiego oczka wodnego, równie brudnego co kałuże na klasztornym placu.

Trawa natomiast, zmuszona do odwrotu przez naciągającymi siłami mchu, wycofała się pod linię muru, gdzie osiągała sporą wysokość, zupełnie jakby chciała wspiąć się na ogrodzenie i uciec z tego miejsca.

Tego do którego on właśnie wchodził.

Podciągnął się, przerzucił nogę ponad krawędź i już po chwili stał w ogrodzie, pośród bujnych, wysokich zarośli.

Przedarł się przez nie, pozostawiając za sobą widoczny ślad, a miękka poduszka z mchu tłumiła odgłos jego kroków.

Bardzo dobrze.

Wolał, aby nikt go nie usłyszał, bo tak naprawdę nie miał prawa tu być.

Któryś kapłan mógłby go posądzić o złodziejstwo, a wtedy na pewno spotkałby się z dobrze mu znanym, Atlasem, czyli kapitanem straży miejskiej.

Okrążał właśnie sadzawkę, kierując się do starej wierzby na środku ogrodu, kiedy w jednym z okien kwater nowicjuszy zobaczył ruch.

Poczuł fale gorąca przetaczającą się przez jego ciało. Szybko jednak ochłonął, gdyż uświadomił sobie że jest to pokój Vetresa.

Podszedł nieco bliżej i wygrzebał spod zielonego porostu kilka grudek ziemi.

Po chwili wylądowały one na szybie, rozpryskując się w drobny pył i dosłownie rozpływając w powietrzu.

Pierwsze kilka rzutów nie przyniosło spodziewanego rezultatu, więc Tkin powtórzył swoje działanie. Wreszcie w oknie pojawił się lekki blask świecy, a ono samo, otworzyło się na oścież, umożliwiając mu wejście do środka.

***

— Witaj Tkin. — Powiedział Vetres, kiedy chłopak wspiął się po murze i znalazł w pokoju.

— Zgłodniałeś? — Spytał gruby głos.

Chłopak spojrzał na dobrze mu znaną postać.

Mag Sebastian, człowiek który przygarnął go po katastrofie, siedział właśnie na krześle naprzeciwko.

Wcale się nie zmienił.

Potężna budowa i jakieś dwa metry wzrostu były jego charakterystycznymi cechami.

Do tego łysa głowa oraz trzy wyraźne zmarszczki na czole w połączeniu z bacznymi, zielonymi oczyma i kilkoma bliznami na policzkach nadawały mu wygląd ulicznego bandyty, bądź też zawadiaki szukającego guza w gospodzie.

Tymczasem on, ten wielki kawał chłopa, postanowił wstąpić do klasztoru i wybrać żmudną edukację zamiast pracy na roli czy też w którymś z miejskich cechów.

Zawsze zadziwiało to Tkina. Raz nawet zdobył się na odwagę aby spytać go o ten precedens, jednak mag nie chciał o tym mówić, a biorąc pod uwagę charakter Sebastiana, wolał zbytnio nie naciskać.

Oczywiście nie chodziło tu o to że był gburem tak jak większość tutejszych kapłanów.

Wręcz przeciwnie.

Mag odznaczał się dużą troską oraz sporą dozą bezinteresowności wobec innych, choć robił to w specyficzny i niewidoczny na pierwszy rzut oka sposób.

Postępował według starego powiedzenia — „Daj palec, a odgryzą rękę”.

Pomagał potrzebującym, jednak nie wszystkim. Jedynie tym którzy, jego zdaniem, zasługiwali.

Ilekroć jakiś pijak prosił go o jałmużnę, zostawał odprawiony, często w towarzystwie wielu bluzg których używać mnichowi nie wypadało. To samo tyczyło się nałogowych palaczy proszących o uzdrowienie, kiedy tesp zamienił ich gardła i płuca w spękaną pustynię.

Tak właśnie przedstawiała się z grubsza postać Sebastiana.

Tkin potrzebował czasu aby dojrzeć to, zakamuflowane pod warstwą gruboskórności, dobro. Cieszył się jednak że mu się to udało, lecz równocześnie smucił że nie przyszło mu to do głowy od razu. Pocieszający był jednak fakt, iż wielu obywateli Młyna nigdy tego nie zrozumie. On był więc ponad przeciętną.

— Skoro proponujesz. — Na jego twarzy zagościł uśmiech.

— Vetres, — Zwrócił się do swojego ucznia. — znajdziesz coś?

— Oczywiście mistrzu. — Odparł spokojnym tonem.

Pomimo swojego ignoranckiego stosunku do niemal wszystkiego co go otaczało, nowicjusz wykazywał ogromny szacunek wobec swojego nauczyciela. Chłopak nie widział aby jego kolega zachowywał się podobnie w odniesieniu do innych kapłanów, nie mówiąc już o początkujących zakonnikach.

Po kilku chwilach, na stole pośrodku pokoju znalazł się bochen chleba, kilka kawałków sera oraz mały bukłak słabego wina. Dawało to idealne warunki do rozmowy. Tak dobre, że Sebastian odpuścił swojemu uczniowi kolejną godzinę odczytywania nauk kultu.

Nie czekając zbyt długo, Tkin zabrał głos i rozpoczął swoją opowieść.

Na początku nudziła ona słuchaczy, bo nie dość że był słabym mówcą, to opis jego poranka nie należał do najciekawszych. Jednak po kilku kęsach sera oraz ziewnięciach, obaj zaczęli się mocniej interesować tą historią, zwłaszcza wtedy gdy chłopak doszedł do momentu z bandytami. Natomiast gdy tylko wspomniał o Solmskim oddziale, jego kolega nie wytrzymał:

— Świetliki?! — Vetres niemal opluł jego twarz chlebem. — Tutaj? Kiedy!

— Wygląda na to, że miałeś rację. — Strzepał okruszki z rękawa, którym się osłonił. — Może jakąś godzinę temu wjechali do miasta.

— Już?

Nowicjusz zachowywał się tak, jakby usłyszał właśnie najgorszą nowinę w swoim życiu.

— To źle? — Spytał.

— Zbrojny oddział wszedł do miasta. — Głos zabrał Sebastian. — Oddział w którym nie ma nawet jednego Westa. Pomyśl przez chwilę, czego wyznawcy innego kultu mogą tu szukać?

— Mówili że demonów. — Wzruszył ramionami.

— Dobre sobie. — Prychnął mag. — Widziałeś tu kiedyś jakiegoś?

Nie odpowiedział. Widział że obaj mnisi są mocno zaniepokojeni tym co przed chwilą usłyszeli.

— Oni nie są jedyni. — Kontynuował. — Słyszy się że po niespokoju, Świetliki rozsyłają swoich po całym Mirbisie i nic nie wskazuje na to aby miały przestać. Kto wie czy nie maczały palców w tym magicznym chaosie?

— Pewnie przygotowują się do inwazji. — Zasugerował Vetres. — Solmi czy nie, oni również muszą jeść, a te ich pustynie raczej urodzajne nie są. Nie to co nasze pola. Poza tym, na całym świecie nie ma państwa, które nie kupowałoby Westowego zboża. Gdyby zajęli nasze Księstwo, mocno by się wzbogacili.

Nie mógł uwierzyć w to o czym mówił nowicjusz. Wyglądało to tak jakby spodziewał się wybuchu wojny i to lada moment, czego Tkin zupełnie nie potrafił pojąć.

Owszem, musiał przyznać że na ludziach się nie znał, nie mówiąc już o jakiejkolwiek innej nacji, ale rozmawiając z solmskim kapitanem nie odniósł wrażenia jakoby przybywali tu z zamiarem mordowania i zajmowania tej ziemi w imieniu imperatora.

— Może nie przesadzajmy? — Sebastian nie wyglądał na przekonanego. — Wątpię aby zwiastowało to inwazję. Nie oznacza to jednak że należy im nadto ufać, przynajmniej dopóki nie dowiemy się po co naprawdę tu przybyli. Tu i do każdego innego państwa. — Dodał jeszcze.

— Dlaczego każdy ma o nich takie zdanie? — Spytał chłopak po chwili przerwy.

Zarówno mistrz jak i jego uczeń spojrzeli po sobie, po czym przerzucili wzrok na Tkina.

— To egoiści. — Odparł krótko Vetres. — Uważają się za lepszych od każdej rasy. Myślą że to bogowie wybrali ich jako opiekunów Złotego Drzewa i że powinni nadzorować poczynania każdej z nacji.

— A czy księga bóstw tak nie mówi? — Spytał Tkin, wbijając wzrok w podłogę. — Ta sama którą wyznają tu wszyscy?

Jego uwaga podziałała na każdego w komnacie i to mocniej niż sam przypuszczał, a w szczególności na Sebastiana.

— Nikt nie jest pewien czy to co czytamy, jest jej oryginalnym tekstem. — Ciszę przerwał mag. — Solmi rozwinęli się znacznie wcześniej niż wszystkie inne nacje i to oni przekazali nam wszelkie święte pisma. Przy okazji mogli nieco pozmieniać ich treści.

Przytaknął, na znak że rozumie.

Wolał nie drążyć tego tematu. Wiedział że Sebastian jest osobą bardzo religijną i oddaną swoim obowiązkom. Prawdę mówiąc to nie wiedział czy w całym Młynie jest druga osoba, chociaż w połowie tak gorliwa w swojej wierze jak on.

— Krótko mówiąc, — Ciągnął dalej. — lepiej trzymać się od nich z daleka, zwłaszcza że mieszkańcom może nie spodobać się spoufalanie z nimi.

Ich rozmowa się na tym skończyła i cała trójka musiała rozejść się w swoje strony.

Starszy mag miał jeszcze kilka klasztornych spraw na głowie. Vetres został w swoim pokoju, aby nadal studiować wiedzę potrzebną do egzaminów, natomiast Tkin wyszedł przez okno, pokonał ogród i skierował się prosto do swojego mieszkania.

Po drodze nic się nie wydarzyło. Mijał jedynie kilka grup mieszkańców, mocno wciągniętych w rozmowy na temat nowych wydarzeń.

Wyglądało na to że plotki w tym mieście rozchodziły się szybciej niż tłum wiernych wychodzący z klasztoru.

Tkin wyobraził sobie całą ulicę tutejszych obywateli, którzy nie robili nic więcej tylko nadstawiali ucha aby usłyszeć jakikolwiek dźwięk z drugiego końca drogi i momentalnie przepuścić go przez swoje usta, nawet nie zastanawiając się nad sensem wypowiedzianych słów.

Gdyby tylko ustawić rząd takich ludzi pomiędzy każdym miastem w Księstwie, albo nawet w całym Mirbisie, informacje rozchodziłyby się znacznie szybciej, a przekazanie jakiejkolwiek wiadomości na drugi koniec krainy trwałoby zaskakująco krótko.

Chłopak sam nie mógł uwierzyć na jak kuriozalny i głupi pomysł wpadł.

Nie powinien się jednak temu dziwić. Miasto zawsze sprawiało że się zamyślał i uciekał swoimi wyobrażeniami gdzieś daleko ponad tą rzeczywistość, wymyślając najróżniejsze, często głupie rzeczy.

Zastanawiał się czy nie jest to wina monotonnej zabudowy miasta.

Być może jednolitość i nudny wygląd na tyle odciążały jego mózg, że on sam, aby nie umrzeć z braku bodźców zewnętrznych, musiał własnoręcznie je sobie tworzyć?

Kiedyś czytał u Vetresa książkę mówiącą o takim zjawisku. Autorem był chyba niejaki Szter Degener…

— Skup się. — Skarcił się w myślach.

Zanim się obejrzał, stał już przed swoim domem, a właściwie schronieniem.

Dom to nie cztery ściany i dach, myślenie o nim w takiej kategorii powinno być wybijane ludziom z głowy.

W prawdziwym domu jest rodzina. Zawsze pachnie tam świeżym chlebem i słychać rozmowy w środku. Nigdy nie gości tam cisza, a wnętrze nie jest tak chłodne, nawet jeśli od świata odgradza je gruba ściana z szarych cegieł.

Tak przynajmniej myślał.

Nie miał dziś siły na nic więcej. Przygoda w lesie mocno nim wstrząsnęła i wiedział, że większa dawka snu dobrze mu zrobi. Położył się więc na swoim prowizorycznym posłaniu i wlepił wzrok w pamiątkę po niespokoju. Ogromną, dobrze mu już znaną, dziurę w ścianie. Widział przez nią horyzont, przyozdobiony łysymi pniami drzew Zniszczonego Lasu, natomiast pomiędzy nimi prześwitywał dogasający blask Drzewa Życia.

Barwa światła powoli przechodziła z jasnożółtej, do ciemno pomarańczowej. Następnie bladła, aż w końcu, na niezwykle krótką chwilę, zmieniła się nie do poznania, przybierając jasny kolor srebra, który szybko jednak ustąpił miejsca prawdziwej powodzi czerni, szybko pokrywającej cały Mirbis, tylko po to aby wlać się do oczu chłopaka, zasklepiając powieki i pogrążając go w głębokim śnie.

Rozdział piąty

Otworzył oczy. Tej nocy nie spał zbyt dobrze.

Miał koszmary i to nie te zwykłe, z włochatymi pająkami, albo hordami gletów chcących rozszarpać wszystko na swej drodze.

Dla niego znacznie gorsze były te których nie mógł zapamiętać. Te które od czasu do czasu nawiedzały go i męczyły, wręcz wyciskając z niego wszystkie siły.

Podniósł się.

Jego ubranie wręcz lepiło się od potu, z resztą tak samo jak i posłanie.

Sięgnął do małej szafki, którą ustawił na kamiennym podwyższeniu tuż obok posłania. Leżał tam skórzany bukłak.

Trzymał go tu na właśnie takie poranki. Co ciekawe, pojemnik ten był jedną z niewielu rzeczy jakich nie zdobył drogą kradzieży czy też szabru śmieci. Ona po prostu tu była. Leżała na stole w kuchni, piętro pod nim.

Aktualnie zawierała ona zwykłą, czystą wodę, ale w jednej ze swoich skrzyń chłopak trzymał coś na specjalne okazje, bądź też gorsze dni, które na szczęście jeszcze nie miały okazji nadejść.

Wziął kilka łyków chłodnej wody. Przez krótki czas rozkoszował się ulgą jaką ciecz przyniosła jego wyschniętemu gardłu, a potem wstał.

Poczuł swój zapach.

Bynajmniej nie należał on do najprzyjemniejszych. Ostra woń świeżego potu zmieszana ze starą, dawała dosłownie powalający efekt.

Wszystko przez jego wczorajszą przygodę.

Miał nadzieję obmyć się w rzece, lecz teraz będzie musiał taszczyć wodę z którejś ze studni do swojego mieszkania.

Nie to jednak było najgorsze.

Dopiero teraz zauważył kilka rozdarć na ubraniu, zapewne spowodowanych przez przechodzenie nad murem, staczanie się po piaskowym zboczu wąwozu oraz bierny udział w walce.

Dodatkowo, pod rękawem lewej ręki widniała plama z krwi. Na szczęście z pechowego bandyty, a nie jego własnego ciała.

Tak czy inaczej, ubranie nadawało się już tylko do wymiany. Owszem, mógłby zszyć porwany materiał, a na ewentualne dziury nałożyć łaty, lecz wiedział, że przy obecnym stanie w jakim się ono znajduje nie wystarczy to na długo.

— Czas ukraść ubranie. — Mruknął do siebie.

Przeciągnął się, rozruszał zastane mięśnie i mógł ruszać do krawca.

Wiedział, że nie będzie to proste zadanie.

Kiedy kradnie się jedzenie, picie czy też narzędzie — takie jak nóż, czy też nożyczki, sprawa jest z grubsza prosta:

Należy zakraść się do sklepu lub też jego magazynu, czasem jeszcze trzeba znaleźć otwarte wejście, lecz często nie stanowi to większego problemu. Potem szuka się odpowiedniego przedmiotu, wkłada go do kieszeni, a następnie opuszcza miejsce jak najszybciej i jak najciszej.

Sprawa jest załatwiona, a przy odrobinie szczęścia właściciel nawet nie orientuje się, że został obrabowany.

Jeżeli natomiast chce się podwędzić ubranie, wszystko się komplikuje.

Nie dość że nie mieści się ono do kieszeni czy nawet sakwy przy pasie, tylko zabiera miejsce za pazuchą i ogranicza ruchy, to jeszcze nigdy nie jest się pewnym czy po wyniesieniu go, okaże się dobre.

Już nie raz wpadały w jego ręce zbyt wąskie, bądź też zbyt małe spodnie.

Czasami odnosił takie rzeczy na miejsce następnego dnia, lecz zdarzało się, że było to zbyt ryzykowne. Wtedy porzucał ubrania w zaułku, bądź też wpychał je do swego posłania.

Krawcem nie był, więc myśleniem o przerobieniu szat tak aby pasowały na niego, nawet nie zaprzątał sobie głowy.

Po zaspokojeniu pragnienia i jako takim rozbudzeniu, nie miał tutaj nic więcej do roboty. Wyszedł więc przez dziurę w ścianie i przeskoczył na dach sąsiedniego budynku, aby zorientować się w terenie.

— Skoro drzewo jest tam… — Spojrzał w kierunku rodzącego się na horyzoncie blasku. — Ja muszę iść w stronę lewej osi i na rubież. — Odwrócił się w lewo. — Tam powinna być dzielnica rzemieślnicza, a więc i warsztat krawca.

(W Mirbisie, jedynym sposobem orientacji w terenie jest Złote Drzewo. Wyznacza się cztery podstawowe kierunki:

Centrum — Czyli w stronę Drzewa Życia.

Rubież/Zewnętrze — Kierunek ku pustce.

Lewa oś — Patrząc na złote drzewo i idąc w lewo.

Prawa oś — Patrząc na złote drzewo i idą w prawo.)

Ruszył przed siebie.

Póki zabudowa na to pozwalała, skakał po dachach, poruszając się nad ciasnymi, wilgotnymi uliczkami.

Na dole widział ludzi.

Pijaków, którzy spali w kałużach wody lub własnych odchodów z butelką w ręku, czy też pod pachą. Byli tam również ci trzymający się na nogach, jednak wiedział że niedługo i oni padną na twarz przed niesamowitą siłą zamkniętą w tej szklanej butelce.

Swoją drogą, dziwił się że stać ich było na trunki w tych naczyniach.

Czemu? Ponieważ ekonomia Mirbisu w dużej mierze opierała się na… geografii.

Przykładowo, towary z krain oddalonych od Księstwa, powinny być tutaj droższe i trudno dostępne.

Brało się to stąd, że kupcy musieli przebyć znaczną drogę i zapłacić sporo za przekraczanie granic państw i to w dodatku z towarem.

Dlatego właśnie szkło było tutaj takie drogie. Wytwarzano je w hutach Lothorii, która to leżała niemalże naprzeciwko Księstwa. Natomiast tam, w państwie kryształowych narzędzi i szklanych okien, drogi był chleb wytwarzany w tutejszych piekarniach.

Chłopak nie myślał o tym zbyt długo. Pijacy żyli własnym życiem, nie chciał się zastanawiać co robią aby zdobyć te przezroczyste pojemniki na trunki.

Wolał się zająć własnymi problemami. — Takimi jak rozciągająca się przed nim przepaść.

Wąska, zwarta zabudowa starszej części miasta się skończyła. Żwirowy trakt, do którego dotarł, był zbyt szeroki aby można było w ogóle myśleć o jego przeskoczeniu. Musiał więc pożegnać się ze swoją szybką i najbardziej odizolowaną od ludzi drogą.

Zszedł dyskretnie na dół, pomiędzy przechodniów.

Wolał kiedy nikt nie zwracał na niego uwagi.

Nie cierpiał natomiast gdy ktoś się na niego gapił i obserwował jego zachowanie, które zazwyczaj odstawało od normy społecznej.

Dlatego też zszedł najpierw do zaułka, a dopiero potem wyszedł na ulicę. — Co jak co, ale ktoś schodzący z dachu mógłby przyciągnąć czyjąś uwagę.

Jednak pomimo swoich starań, nadal miał wrażenie że każda napotkana na ulicy osoba wlepia w niego spojrzenie i nie odrywa go, nawet kiedy jest już za jego plecami.

Tak, miał paranoję.

Nie obyło się oczywiście bez elementu tutejszej „kultury”, czyli pociągnięcia z bara. Bo przecież na każdej ulicy znajdowali się idioci, chcący zaznaczyć swą obecność, demonstrując ją na słabszych i niższych osobach, zupełnie tak jak psy obsikujące drzewo lub ścianę… to takie logiczne.

Kiedy już opuścił tłum, przeszedł na drugą stronę drogi i podążył nią nieco dalej, tak aby złoty blask Drzewa mieć za plecami.

Choć niechętnie, przemierzał miasto tym sposobem. Normalniejszym. Wolniejszym. Nie skacząc po dachach, lecz stąpając po ziemi i starając się nie wpaść na żadnego osiłka czy innego przechodnia.

Nagle do jego uszu doszedł hałas. Coś jakby kłótnia, bójka albo szamotanina. A może wszystko naraz?

Zmienił nieco kierunek marszu i spróbował przebić się przez gęstą ścianę mieszkańców, torującą mu drogę.

Zazwyczaj omijał takie miejsca, lecz ponownie jego ciekawość wygrała ze zdrowym rozsądkiem.

Postanowił przyjrzeć się zajściu. Myślał że ujrzy dwóch zapijaczonych, skaczących sobie do gardeł i szarpiących się za ubrania narwańców.

Mocno się zdziwił, kiedy zobaczył oddział Solmów przeszukujący jedną z miejskich kamienic.

Właściwie to Świetliki kończyły już swoje zadanie. Żołdacy wychodzili z szarego domu, wynosząc z niego kilka rzeczy. Jakieś drobne pakunki, skórzane sakiewki, zawiniątka.

Tkin nie miał zielonego pojęcia o co tutaj chodzi. Wiedział tylko że nie podoba się to sąsiadom, przechodniom no i oczywiście samym właścicielom mieszkania.

Co chwila, z tłumu stojącego na ulicy, dało się słyszeć bluzgi skierowane w stronę Solmskiego oddziału. Czasami również ktoś splunął albo też pogroził pięścią zbrojnemu oddziałowi, jednak nic więcej się nie działo.

Żołnierze w lśniących zbrojach zdawali się wcale nie reagować na wzbierającą w tłumie agresję. Stali tak jak gdyby nigdy nic. Wiedzieli że ich długie, dwuręczne i spoczywające na plecach miecze, skutecznie powstrzymują wściekły tłum przed natarciem na nich i pobiciem.

— A żeby was glety wypieprzyły! — Krzyknęła z okna jakaś kobieta. — Drog by was strzelił! Złodzieje! Myślicie, że możecie wpadać do czyjegoś domu…

Chłopak nie chciał dalej się temu przyglądać. Wciąż miał w głowie to o czym mówił Sebastian. Odwrócił się więc i poszedł dalej, tam dokąd zmierzał od początku.

Tłum mieszczan, oddział Świetlików i całą tą wrzawę zostawił za swoimi plecami. Nie interesowało go o co chodziło złotym żołdakom, zwłaszcza że nie dotyczyło to jego. Zapewne szukali demonów, które jakimś cudem miały gnieździć się w domu tamtych pechowców.

Wreszcie, po przejściu jeszcze kilkudziesięciu metrów, znalazł się tam gdzie powinien.

Oto przed nim rozciągała się dzielnica rzemieślników.

Nie bywał tu zbyt często i przez to również nie orientował się w okolicznym terenie.

Westchnął jedynie niczym Vetres i ruszył przed siebie.

Mijał kowali, kupców, rusznikarzy. Gdzieś w tłumie mignął mu chyba nawet Romuald, człowiek który rozbudził jego zamiłowanie do broni palnej. Szybko jednak zniknął i chłopak nie miał pojęcia czy naprawdę go widział, czy też było to zwykłe złudzenie.

Zignorował to i zajął się szukaniem interesującego go sklepu, a raczej magazynu.

Szewc, kuśnierz… coraz bliżej, jednak nadal nie u celu. Zaklął pod nosem i postanowił zrobić to inaczej. Nie szukać dalej z perspektywy ulicy, nie spytać kogoś o drogę, lecz po swojemu.

Wszedł do najbliższej uliczki. Spojrzał za siebie, sprawdzając czy aby nikt go nie widzi. Następnie podskoczył i złapał się wystającego gzymsu.

Na szczęście w starszej części Młyna, architekci mieli jeszcze choć odrobinę uczuć i fantazji, dzięki czemu nie było tu jedynie kanciastych sześcianów, udających piękne domy zadowolonych mieszkańców, po których oczywiście nie da się tak łatwo wspinać.

Po pewnym wysiłku i zrobieniu sobie kilku odcisków, chłopak wreszcie dotarł na dach.

Podszedł do jego krawędzi. Nie bał się o to że ktokolwiek go zauważy, ludzie nigdy nie patrzyli w górę, zawsze przed albo nawet pod siebie. Nie interesowało ich nic innego.

Może to przez podświadome złudzenie że to oni są panami i władcami? Może boją się spojrzeć w górę bo zobaczą coś co jest od nich lepsze i silniejsze?

— A może po prostu nie chcą się potknąć i lubią widzieć dokąd idą? — Skomentował sam siebie. Najwyraźniej samotność dawała mu się we znaki.

To nie było jednak teraz ważne, w tej chwili należało znaleźć odpowiedni sklep.

Przykląkł na krawędzi budynku i omiótł wzrokiem okolice. Widział kowala i rusznikarzy których mijał. Dodatkowo, za rogiem, pokazała mu się piekarnia. Po lewej miał warsztat szewca, przy którym był przed chwilą. Naprzeciwko siebie widział natomiast piętrowy budynek.

Drewniana tabliczka na jego froncie sugerowała że był to warsztat jakiegoś szklarza. Ironią losu było to, że wszystkie okna zostały w nim wybite.

Cokolwiek się tu stało, nie wyglądało na skutki niespokoju. Kilka osmalonych okiennic ziało czernią, a puste oczodoły samych okien posępnie przyglądały się ulicy.

Wszystko więc wskazywało na to, że wybuchł tam pożar.

Wrócił do obserwowania okolicy.

Wciąż lustrową ją wzrokiem, starając się wypatrzeć coś co choć wskazywałoby na to, że jest blisko celu. Nagle przyszło mu do głowy aby spojrzeć w dół.

Tak, znalazł to czego szukał. Wystawiony przed front budowli kram kupca z dużą ilością odzieży, szat i najróżniejszych ubrań, dosadnie sugerował że to właśnie tutaj powinien się udać każdy kto ma pieniądze, lecz nie ma co na siebie włożyć.

Czyli nie Tkin.

On musiał dostać się tam gdzie chodzą ludzie bez ubrań i bez pieniędzy, czyli do magazynu, na tył budynku.

Przeszedł na drugą stronę płaskiego, zagraconego dachu i znów spojrzał w dół.

Tak jak myślał, znajdowało się tam kamienne podwórko o kształcie kwadratu, otoczone innymi budynkami z każdej strony.

Idealnie. Nie zbyt wiele osób będzie go mogło zobaczyć, a brak świadków to dla niego sprzyjające warunki.

Nie lubił schodzić po pionowych ścianach, było to znacznie trudniejsze od wspinania się po nich. Musiał jednak dostać się do magazynu, a to była jedyna droga, która gwarantowała że nie będzie niezauważony.

Kiedy już był na miejscu, od razu skierował się do odpowiednich drzwi i szarpnął za klamkę.

Zamknięte. — Tak jak myślał.

— Muszę się wreszcie nauczyć otwierać zamki. — Stwierdził, chociaż nie widział takowego w pod klamką.

Obok, trochę wyżej, znajdowało się okno. Tym razem szczęście uśmiechnęło się do niego, ponieważ było ono uchylone.

Bez problemu znalazł do niego drogę. Wspiął się po ustawionych przy ścianie skrzynkach, a następnie wślizgnął do pomieszczenia.

Był w środku.

Zaplecze nie należało do największych jakie widział. Przez wszelkie kufry, skrzynie oraz szafę ustawioną przy drzwiach wyjściowych, całe pomieszczenie wyglądało na ciasne.

Miało ono kształt prostokąta o wymiarach jakichś czterech na dwa metry. Na samym jego końcu, po lewej, znajdowały się drewniane schody, natomiast naprzeciwko nich, przy prawej ręce Tkina, drzwi prowadzące do sklepu, zapewne za ladę sprzedawcy.

Swoimi plecami, chłopak opierał się o te które stanęły mu na drodze gdy próbował się tu dostać.

Uśmiech zagościł na jego twarzy, kiedy zobaczył że trzyma je jedynie drewniany rygiel z którym momentalnie sobie poradził, tworząc w ten sposób drogę dla ewentualnej ucieczki.

Nigdy nie wiadomo czy sprzedawca nie wejdzie na zaplecze w poszukiwaniu towaru. Warto więc być na taką ewentualność przygotowanym, choć póki co, żadne dźwięki nie dochodziły zza ściany.

Nieco tym faktem uspokojony, swoje poszukiwania postanowił zacząć od najbliższego kufra.

Był masywny, zrobiony z ciemnego, twardego drewna. Chyba dębu.

Miał na sobie obsydianowe zdobienia udające zamek, lecz wyglądały one na tyle tandetnie, że chłopak nie dał się na to nabrać.

Podważył jedynie wieko i przejrzał zawartość skrzyni, co wywołało kwaśny grymas na jego twarzy.

Okazało się, że cały asortyment starego pudła składa się jedynie z sukni.

Owszem, zachwycały one mnogością barw i wzorów. Przyciągały oko i wabiły cudnym wyglądem, a nawet zapachem. Żadna z nich nie była jednak ubraniem dla niego.

Zatrzasnął wieko najciszej jak potrafił i przeszedł do dalszej części zaplecza.

Spróbował w szafie.

Grube skrzydła mebla rozwarły się kiedy tylko za nie pociągnął, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie głośno.

Zacisnął zęby i nasłuchiwał czy aby odgłos ten nie zwabił do magazynu właściciela kramu. Zza drzwi nie dochodził jednak żaden, nawet najcichszy pomruk czy też szuranie buta.

Odetchnął z ulgą i przyjrzał się temu co wisiało na wieszakach. Tym razem bardziej mu to odpowiadało.

Miał przed sobą cały rząd męskich koszul i spodni, złożonych na dolnej półce mebla.

— Czas wybierać. — Pomyślał.

Nie był wybredny. Prawdę mówiąc wolałby wziąć stąd cokolwiek i uciekać jak najdalej, póki jeszcze nikt nie nakrył go na kradzieży. Musiał jednak zabrać odpowiedni stój. Nie chodziło tutaj wyłącznie o rozmiar. Wygląd również miał znaczenie.

Jakoś nie mógł sobie wyobrazić siebie, paradującego po dachach, zaułkach i ulicach miasta z ubraniem z najwyższej półki, przy okazji nie zwracając na siebie uwagi okolicznych przechodniów.

Wtedy jeden z bardziej ciekawskich strażników na pewno by się nim zainteresował, a to nie skończyłoby się dla niego zbyt dobrze, nie mówiąc już o pijakach, na których stroje bogatszych działały jak płachta na byka.

Dlatego też kolorowe szaty nie wchodziły w grę. Musiał wybrać coś stonowanego, jednolitego. Coś w czym chodzi większość miejskich pijaczków oraz rolników.

Zauważył to co spełniało te wymogi.

Bluza z długimi rękawami z szorstkiej, cienkiej wełny o białym kolorze. Całkowicie jednolita i praktycznie nie wyróżniająca się z tłumu. Idealna dla niego.

Przyłożył ją do siebie. Pasowała. Nie miał czasu na dokładne mierzenie, ale mógł oszacować, że uda mu się pochodzić w tym trochę czasu. Być może rękawy były nieco zbyt duże jak na niego, lecz zbytnio mu to nie przeszkadzało. Pocieszał się tym, że szybko z tego nie wyrośnie.

Teraz potrzebował jeszcze spodni.

Jego wzrok od razu padł na szare, materiałowe portki z kilkoma kieszeniami.

Materiał z którego zostały wykonane, różnił się nieco od tego jakiego użyto do zrobienia koszuli. Ten utkany został nieco gęściej, wyglądał na dość wytrzymały, a jego powierzchnia przypominała raczej gładki stół niż szorstką wełnę.

— Też będą pasować. — Powiedział sam do siebie. — Może podwinę nieco nogawki…

Zamilkł.

Zza drzwi prowadzących do głównej części sklepu, usłyszał stukanie butów, a najgorsze było to, że się zbliżały!

Zamknął szafę najciszej jak tylko potrafił. Potem dał nura pod drewniane schody i razem z ubraniami położył się za jedną ze starych skrzyń w stercie materiałów.

— Ty idioto! — Syknął. — Mogłeś wyjść na podwórko!

Westchnął, lecz było już za późno. Klamka w drzwiach drżała. Lada chwila miała opaść i wpuścić do pomieszczenia kogoś, kto na pewno nie życzyłby tu sobie obecności młodego, bezdomnego chłopaka.

Tkin uświadomił sobie że leży na stercie starych szat, kawałków sukna i materiałów. To dobrze, zwłaszcza, że dzięki temu co wyciągnął z szafy mógł się tutaj idealnie zakamuflować. Wkopał się w nie głębiej i nakrył nimi oraz swoim nowym odzieniem, którego ani myślał wypuszczać z dłoni.

— Jak ja bym chciał być niewidzialny. — Przemknęło mu przez myśl.

Wtedy, przez otwarte już drzwi, wmaszerował sprzedawca lub nawet właściciel sklepu.

Był to starszy człowiek o pomarszczonej skórze, zarówno na rękach jak i twarzy. Wyglądał na co najmniej sześćdziesiąt lub nawet siedemdziesiąt lat, a w tym kraju jest to prawdziwym powodem do chwalenia się.

Pomimo takiego wyglądu, trzymał się nieźle. Chodził wyprostowany, nie kulał ani się nie zataczał, wyglądało to zupełnie tak jakby nie zwracał uwagi że ma ciało staruszka.

Ciało, które ozdabiał dobrze skrojoną i schludną koszulą o białej barwie i kołnierzem, tak sztywnym, że chyba byłby w stanie utrzymać w pionie jego kręgosłup.

Ponadto, miał na sobie proste, jednolite spodnie o zgniło zielonym kolorze, zwężające się ku dołowi i nie posiadające żadnych kieszeń. Na stopach natomiast, nosił skórzane pantofle, czarne jak smoła i błyszczące od nadmiaru pasty jaki na nich spoczywał.

Pomimo tego że wiek oszczędził mu bólu stawów i kręgosłupa, to nie zostawił bez wady jego wzroku. Krawiec miał na nosie małe, okrągłe okulary w miedzianych oprawkach, bez których zapewne nic nie widział.

Sprawiał wrażenie człowieka zafascynowanego swoją pracą. Nosił dwie, wpięte w fioletową kamizelkę igły wraz z kawałkiem sznurka, oraz wysłużony, żółty centymetr krawiecki, czyli skórzany, cienki pasek przewieszony przez szyję.

Wyglądał na dość podekscytowanego.

Wszedł do magazynu gestykulując rękoma jak najęty i pospiesznie objaśniając coś swojemu klientowi. Tkin nie słyszał tego zbyt dobrze, ponieważ jego ucho przykrywała właśnie sterta wysłużonych ubrań.

Ciekawość wzięła jednak górę nad strachem i po kilku chwilach odważył się poruszyć zawadzającymi kawałkami materiału.

Znacznie lepiej.

— … owszem, mam już pańskie zamówienie. Muszę przyznać, jest ono niecodzienne, to stąd to opóźnienie. Zwykle nie szyję nic z tak drogiego materiału jak ta wasza wełczewa, dobrze że sami go dostarczyliście inaczej miałbym problem. Ponadto… dwa i pół metra wzrostu? Drogi panie, zgaduję, że to nie dla ciebie? Szerokość też się nie zgadza.

Głos drugiego rozmówcy został przytłumiony, ponieważ stał jeszcze w drugim pokoju, za ścianą. Krawiec jednak musiał słyszeć go całkiem nieźle, ponieważ na coś, co Tkinowi wydało się jedynie cichym pomrukiem, on odpowiedział z dużą dozą entuzjazmu.

— Ależ oczywiście! Ma się rozumieć, gdzieś to miałem… momencik.

Rzemieślnik pochylił się nad kufrem za skrzydłem drzwi. Otworzył wieko i zaczął wyjmować stamtąd niepotrzebne skrawki materiału oraz śmieci, pozostawione po pracy. Następnie, kiedy widać już było dno pudła, podsadził je palcem i wyjął, bezceremonialnie kładąc na podłogę.

Na chwilę zatrzymał się w pochylonej pozycji, składając ręce jak do modlitwy. Zupełnie tak jakby coś podziwiał. Po tym momencie, znacznie ukróconym przez chrząknięcie zza drzwi, wyjął ze skrzyni swój sekret.

— Piękny, prawda? — Spytał, biorąc na ręce biało-kremowe ubranie. — Kosztował mnie sporo bezsennych nocy oraz nerwów, ale jak pan widzi, warto było. Proszę spojrzeć na symetrię tych wypustek, na gładkość materiału, musi pan przyznać, niewiele osób zrobiłoby to lepiej.

— Chyba o czymś zapomniałeś. — Warknęła tajemnicza postać, nie ukrywając irytacji w głosie.

Niezrażony krawiec tylko się zaśmiał i kontynuował opowiadanie.

— Mój panie, za kogo mnie pan ma? — Zachichotał, podając klientowi to nad czym tak mocno się zachwycał. — Oczywiście, czepiec również tu jest, chciałem jednak zachować go na koniec, jako ukoronowanie tego… krawieckiego osiągnięcia, jeśli jednak pan nalega…

— Po prostu go daj. — Przerwał mu klient, wchodząc jednocześnie do pokoju.

Gdyby Tkin nie leżał teraz na brzuchu, z głową wspartą o stertę ubrań, to szczęka zapewne opadłaby mu ze zdziwienia.

Oto, kilka metrów przed nim, w magazynie krawca którego właśnie bezczelnie obrabowywał, stał nie kto inny jak sam gwardzista.

Przestąpił przez próg w swoich podkutych, skórzanych butach o ciemno brązowej barwie. Poprawił klamrę czarnego pasa, trzymającego jego bawełniane, szerokie spodnie, ozdobione pionowymi, szkarłatnymi i bordowymi pasami. Ręce, chronione przez obsydianową kolczugę, założył na, tak samo opancerzoną, klatkę piersiową, okrytą jeszcze dodatkowo czerwoną narzutką z herbem księcia Westa. Natomiast swoją twarz osłaniał szkarłatnym kapturem, połączonym z peleryną o tej samej barwie.

Jego oblicze, nawet skryte pod połami płaszcza, wydawało się nienaturalnie blade, zupełnie tak jakby książęcy czegoś się przestraszył, a krew odpłynęła z jego głowy.

Było to dziwne, zwłaszcza, że taki masywny człowiek jak on, z szerokimi ramionami i metrem osiemdziesiąt wzrostu, dodatkowo, uzbrojony w krótki miecz oraz zatkniętą za pasem smugę, nie miał się czego bać, a już na pewno nie stojącego przed nim staruszka.

Tak naprawdę, to właśnie chłopak skryty pod stertą ubrań powinien być teraz tak blady jak gwardzista.

Kiedy tylko go zobaczył, od razu przypomniały mu się wszystkie opowieści jakimi raczyli się przechodnie na ulicach Młyna. Całe te wymyślne tortury jak łoże do rozciągania, koło łamiące kości, wypalanie całych sentencji zdań na skórze ofiary, czy też wbijanie drzazg pod paznokcie…

Tak, to wszystko mu teraz groziło. A za co? Za to, że przebywa tam gdzie nie powinien.

Szkarłatnych, prawo nie obowiązywało, toteż prawdopodobne było to, że jeśli Tkin wyda z siebie chociażby cichy pisk, będzie mógł pożegnać się z życiem, gdyż gwardzista nie będzie miał żadnych powodów do tego aby oszczędzić złodzieja.

— Dobrze więc, widzę że czas pana goni. Chciałbym omówić kwestię zapłaty. — Krawiec zbliżył się do gwardzisty. — Mam nadzieję że twój dowódca poinformował cię czego żądam? Nawet nie próbuj dawać mi żadnych monet, wiesz czego chcę. — Ton z jakim mówił staruszek nawet nie przypominał już tego wcześniejszego, dziarskiego i rozbawionego. Teraz był wręcz ostry, nieznoszący sprzeciwu.

Zdaniem Tkina, takie zachowanie w stosunku do książęcego żołdaka, nie należało do mądrych posunięć. Widocznie rzemieślnik kochał swoją pracę nad życie i nie chciał dopuścić aby poszła na marne.

— Ten barwnik, — Złapał swojego klienta za pelerynę. — ta żywa czerwień, muszę ją mieć, muszę wiedzieć jak ją wytwarzacie, muszę! — Wręcz krzyczał mu w twarz.

— Oczywiście. — Odpowiedział spokojnym, zimnym głosem klient, wyszarpując swój płaszcz z rąk natrętnego rzemieślnika. — Oto barwnik o który prosiłeś.

Gwardzista sięgnął do pasa, nie spuszczając jednak wzroku z krawca.

Staruszkowi najwyraźniej naprawdę zależało na tej farbie, ponieważ wyglądał tak jakby zaraz sam miał skoczyć do spodni szkarłatnemu i wyrwać mu zapłatę z rąk.

Był tak podekscytowany całą tą sytuacją że nie zauważył nawet jak, trzymająca sztylet, ręka gwardzisty wędruje ku niemu z zaskakującą prędkością. Nie widział również tego jak przebija mu gardło i rozrywa je, pozwalając wylać się całej krwi na jego dzieło, które morderca trzymał właśnie w rękach.

Po kilku chwilach, twarz rzemieślnika zastygła w zimnym uścisku śmierci, nadal wyglądając obiecanej nagrody i ciesząc się jak dziecko na wieść że dostanie nową zabawkę.

— Oto twój barwnik. — Zimny głos dobiegł sparaliżowanego strachem chłopaka. — Wełczewa doskonale wchłania krew. — Szepnął gwardzista, do ucha martwego już człowieka.

Poczekał aż z rozerwanej tchawicy wypłynie ostatnia już kropla juchy. Cierpliwie obserwował jak szkarłatny potok wylewa się na powierzchnie, niegdyś kremowego, ubrania i zmienia jego barwę nie do poznania, na doskonałą, żywą czerwień, zupełnie taką jaką nosili gwardziści.

Następnie odepchnął od siebie stygnące zwłoki, pozwalając opaść im bezwładnie na podłogę i wykrwawiać się do reszty w spokoju.

Morderca wytarł jeszcze sztylet o pelerynę, a następnie podszedł do drzwi, prowadzących na tylne podwórze.

— Głupi staruch. — Mruknął, chowając nóż na swoje miejsce. — Nic dziwnego że zginąłeś, nie zamykasz tylnych drzwi. — Cmoknął. — Każdy złodziej mógłby tędy wejść i cię zabić. — Skierował wzrok na ciało, jednocześnie popychając lekko skobel. — I to się właśnie stało. — Przestąpił ponad martwym starcem i o mało nie krzyknął, kiedy ten złapał go za nogę swoją słabnącą ręką.

Ich wzrok spotkał się na krótką chwilę, podczas której krawiec zdążył wyszeptać jeszcze ostatnie, zniekształcone słowa.

— Taka… piękna, czerw… ień.

Gwardzista wpatrywał się jeszcze chwilę na swoją ofiarę. Następnie silnym ruchem nogi strzepnął zimną już dłoń i wyszedł z zaplecza, zostawiając za sobą śmierć.

Tkin nie miał pojęcia co robić, ani jak długo ma tak jeszcze leżeć, wpatrując się na rzucane konwulsjami ciało.

To nie była szybka i bezbolesna śmierć, o nie.

Duszenie się w połączeniu z wykrwawianiem może i nie trwają długo, jednak na pewno samo uczucie i świadomość tego co się dzieje, wystarczają aby przemienić ten krótki czas w wieczną, nie kończącą się mękę.

On wiedział jedno. Nie chciał tak skończyć.

Dosłownie wyskoczył ze stosu ubrań, przeszedł obok martwego rzemieślnika, pchnął drewniane drzwi i wypadł na tylne podwórze.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden mały szczegół.

— Kto…? Ty nędzny …! — Usłyszał za sobą gruby głos szkarłatnego.

Od razu poczuł jak adrenalina wzbiera w jego żyłach, jak serce przyspiesza, a on sam traci kontrolę nad ciałem.

Już nawet nie myślał, jedynie działał.

Nie panował nad sobą. Miał wrażenie że zarówno ręce jak i nogi poruszają się same, bez jego udziału.

Mało tego, one wybierały nawet kierunek!

Chłopak nie miał pojęcia gdzie konkretnie chcą go zabrać, ale miał nadzieję że jak najdalej stąd, w bezpieczne miejsce.

Słyszał jak ciężkie, podkute buty tupią na zapleczu i zbliżają się do niego. Zdawało mu się że czuje oddech mordercy za plecami. Oczami wyobraźni widział nawet jak ogromna dłoń gwardzisty stara się dosięgnąć jego szyi i jak grube paluchy zaciskają mu się na karku.

Nagle się zatrzymał, choć nie miał pojęcia czemu.

Wziął kilka głębszych wdechów i spojrzał przez ramię, na tylną ścianę budynku.

Przez jego plecy momentalnie przeszedł dreszcz. Poczuł przenikające go zimno, zupełnie jakby śmierć wyssała ciepło z najbliższej okolicy, albo duch ofiary drażnił się z nim dmuchając mu w twarz.

— To się nie dzieje. — Powiedział do siebie. — To się nie może dziać! — Warknął.

Dźwięki dobiegające od strony ulicy momentalnie go otrzeźwiły. Musiał uciekać. Musiał się stąd wynieść zanim dorwie go gwardzista!

Jednak coś było nie tak.

Ku swojemu zdziwieniu, zorientował się że jest na dachu. Nie miał pojęcia jakim cudem się tu znalazł. Najwyraźniej przez strach nie zauważył nawet jak wspinał się po ścianie.

Teraz jednak nie miał wątpliwości co do tego, że to zrobił. Kiedy adrenalina w jego żyłach się wypaliła, poczuł rozrywający jego ręce ból.

Uniósł je i spojrzał na palce.

Skóra była pozdzierana, a niektóre opuszki nawet krwawiły. Ponadto wiedział już, że wkrótce na jego dłoniach pojawi się masa odcisków.

Przysiadł, dysząc ciężko, zarówno z wysiłku jak i przez przerażenia.

— Co się stało… — Ukrył twarz w dłoniach.

To co widział w lesie było przy tym niczym. Śmierć bandytów w uzasadnionej walce nie zszokowała go tak mocno jak nagłe i bezpodstawne morderstwo zwykłego krawca. I to przez kogo! Gwardzistę księcia! Odzianego w szkarłat strażnika, który miał stać na straży obywateli i chronić ich przed niebezpieczeństwem, a nie zabijać!

Chłopak ostrożnie wychylił się za krawędź dachu i spojrzał na ulicę, na której panował spory ruch.

Nic dziwnego, była to w końcu dzielnica rzemieślnicza.

Gdzieś po drugiej stronie, Tkin zobaczył zabójcę w czerwonej pelerynie wraz z materiałem, który odebrał od martwego krawca, za pazuchą. Przez swój mundur oraz fakt że ludzie wręcz się przed nim rozstępowali, mocno rzucał się w oczy.

Tkin odprowadził go tylko wzrokiem, dopóki ten nie zniknął w którejś z alejek.

Ponownie usiadł na dachu. Próbował się pozbierać i zaakceptować to wszystko czego przed chwilą był świadkiem.

Zajęło mu to trochę czasu i wcale nie należało do najłatwiejszych czynności, lecz z każdym lżejszym wdechem sytuacja się poprawiała, a kiedy już mu się udało, uświadomił sobie że wciąż trzyma w ręku ukradzione ubrania.

— Dobra. — Powiedział twardo do samego siebie.

Przewiązał koszulę na pasie, zatknął za nią spodnie, związał wszystko tak aby nie zsunęło się z niego podczas biegu przez dachy i ruszył czym prędzej do swojego mieszkania, bacznie się rozglądając i upewniając, że nikt nie zwraca uwagi na jego drobną sylwetkę, przemykającą gdzieś na szczytach budynków i migającą pomiędzy zaułkami.

***

Kroczył przez ciasne alejki, mocno przy tym tupiąc. Nie musiał nawet przykładać do tego większej uwagi, bo jego masa oraz podkute buty robiły swoje.

Był pewien że jeśli w tych wilgotnych, miejskich trzewiach znajduje się jakikolwiek, czekający na łatwy łup rzezimieszek albo nawet cała ich banda, to zastanowią się dwa razy zanim wyskoczą zza rogu i postanowią go obrabować.

Mylił się.

Nie odszedł nawet jeszcze od dzielnicy rzemieślniczej, wciąż słyszał gwar który na niej panował, a już jakichś trzech meneli wypadło zza zakrętu z nożami w dłoniach. Takimi samymi jakie każda gospodyni ma w kuchni.

— Dawaj pieniądze! — Wrzasnął jeden z nich.

Reszta oczywiście poszła w jego ślady, zupełnie jak bezrozumne papugi. Powtarzali w kółko to co on, dodając do tego jeszcze kilka bluzg i innych słów, których on jednak nie starał się nawet wychwycić.

Stał tak tylko, wpatrując się w bandę jełopów i czekając aż wreszcie się uspokoją i uciszą.

Po kilku chwilach stania jak posąg i wlepiania surowego wzroku w żłoba stojącego pośrodku, wreszcie się tego doczekał.

Nie wystarczyło to jednak aby banda śmierdzących ćpunów zrozumiała aluzję.

Widocznie tesp przeżarł im nie tylko gardła, lecz również mózgi i nie docierało do nich to, że te obsydianowe wykałaczki jakie trzymają w dłoniach, nie będą w stanie przebić się przez kolczugę.

Potrzebowali silniejszego bodźca.

Jeden z nich, ten stojący na czele, dał szybkiego susa w stronę szkarłatnego i z gracją pijanego niedźwiedzia, spróbował zatopić sztylet w jego brzuchu.

Rozległ się pojedynczy szczęk i ostrze ześlizgnęło się z powierzchni kolczugi, wypadając przy tym z dłoni banity.

Patrząc na to wszystko spokojnym wzrokiem, książęcy westchnął i w jednej chwili pochwycił głowę napastnika swoją ogromną łapą.

Nikt nie zdążył nawet mrugnąć, a twarz rzezimieszka zderzyła się ze ścianą jednej z kamienic, wydając z siebie charakterystyczny chrzęst łamanych kości i zostawiając po sobie krwawą plamę.

Nie spuszczając wzroku z reszty, charknął, a następnie wypluł flegmę tuż pod ich stopy.

Wypalone przez tesp szczątki mózgu zadziałały i już po chwili pozostała dwójka zwiewała gdzie pieprz rośnie, nawet nie myśląc o tym aby obejrzeć się za siebie i sprawdzić czy olbrzym w szkarłatnej pelerynie ich goni.

On jednak nie zamierzał tego robić.

Dość miał już problemów jak na ten dzień. Nie spodziewał się że zabójstwo starszego rzemieślnika może się tak skomplikować. Co prawda nie miał pewności czy dzieciak w łachmanach widział całe to zajście, ale ryzyko nadal istniało.

Musiał powiedzieć o tym dowódcy, nie miał wyjścia. Wiedział że nie będzie on zadowolony i martwił się tym co może mu grozić za coś takiego.

Westchnął, poprawił pakunek pod pazuchą i ruszył dalej, do luksusowej dzielnicy.

Trochę mu to zajęło, jednak wreszcie przebił się przez szeroką, miejską arterię, gdzie ciężko jest nie wpaść pod koła któregoś z pędzących powozów.

Stał właśnie przed jedną z bram wiodących do bogatej części Młyna.

Strażnicy przy niej nawet nie próbowali go zatrzymać. Doskonale widzieli pelerynę i zdawali sobie sprawę z kim mają do czynienia. Szedł więc dalej, bez większych przeszkód.

Gdzieś w oddali widział małą grupkę Solmów z jakimś młodym oficerem na czele. Na szczęście szli w przeciwnym kierunku, więc nie musiał się nimi przejmować.

Potrzebował jeszcze kilku chwil aby dotrzeć na miejsce. Pokonać kilka prostych, skręcić w odpowiednie uliczki i oto jest. Znalazł się przed domem w którym zatrzymał się jego dowódca i cały oddział.

Przestąpił przez podwójne drzwi z ozdobnym witrażem i skierował się wprost do pokoju lidera.

Mijał bursztynowe lampy wiszące na ścianach korytarza i dające lekkie, pomarańczowe światło przez okrągłą dobę, dzięki zawartej w nich magii.

Zerkał co chwila w stronę zawieszonych tu obrazów, podobno prawdziwych dzieł sztuki, w których on nie potrafił odnaleźć nic wartościowego.

Dzień był dość chłodny, więc korzystając okazji, przystanął obok jantaru grzewczego i zatarł przy nim ręce.

— Dobrze że bogaczy stać na magię. — Stwierdził. — Ciekawe czemu te nie wybuchły podczas niespokoju. A może są nowe?

Szybko przestał się nad tym zastanawiać. Poprawił jeszcze mundur i wszedł do gabinetu lidera, wcześniej oczywiście pukając.

Mocno zdziwiło go to że oprócz jego dowódcy, są tu jeszcze dwie osoby, a gdy zorientował się kim jest jedna z nich, o mało nie wypuścił z ręki świeżo zabarwionego ubrania.

— Generale. — Wyprostował się jak struna.

— Witaj żołnierzu.

Generał stał do niego plecami.

Jedynie lekkie zgięcie bordowego kaptura w jego stronę, oznaczało że zauważył obecność zwykłego szeregowego.

On wcale na to nie narzekał. Nie chciał patrzeć w oczy generała, zwłaszcza że za chwilę ma zameldować o drobnych problemach.

— Uszanowanie. — Drugi gość lekko mu się ukłonił.

On różnił się nieco od pozostałych szkarłatnych. Oczywiście nosił uniform o odpowiedniej barwie, jednak już na pierwszy rzut oka widać było że bynajmniej nie jest żołnierzem.

Luźna, zdobiona koszula, brak jakiegokolwiek pancerza i to delikatne zgięcie materiału na biodrze, które dosadnie informowało gdzie jest ukryty sztylet…

To szpieg. A jeśli chciało się być dokładniejszym — książęcy szpieg. Jeden z lepszych w swoim zawodzie… przynajmniej w granicach Księstwa.

— Ach jesteś już. — Odpowiedział mu dowódca.

Wstał z krzesła i od razu skierował się za parawan, stojący zaraz obok biurka za którym siedział.

— Daj mi to. — Zażądał.

Szkarłatny od razu do niego podszedł i przewiesił sukno przez zasłonę. Potem zrobił w tył zwrot i dał trzy kroki przed siebie, tak aby znaleźć się w tym samym miejscu gdzie stał przed chwilą.

Normalnie powinien stąd wyjść i pozwolić oficerom rozmawiać w spokoju. Chciał jednak powiedzieć o komplikacjach, które wystąpiły w zakładzie krawieckim.

Co prawda obecność generała wcale w tym nie pomagała, ale musiał to przeboleć.

Już otwierał usta, lecz wtedy głos zabrał, stojący za parawanem, lider.

— A więc… Danielu. Czemu zawdzięczam tę wizytę?

— Upewniam się czy znasz swoje zadanie. — Odparł spokojnym głosem generał. — Oraz czy mu podołasz.

— Uwierz mi, nie takie rzeczy robiłem po drugiej stronie Mirbisu.

— Nie wątpię. Jednak, jak zapewne wiesz, pojawiły się pewne komplikacje.

— Masz na myśli Solmów? — Zaśmiał się. — Ja to postrzegam raczej jako okazję do wykorzystania.

— A konkretnie?

— Tutejsi ich nienawidzą. Nas natomiast się boją. Jestem więc praktycznie pewny że w całym tym chaosie, — Wyszedł zza zasłony, poprawiając czepiec. — to właśnie na nich zrzucą całą winę. — Dokończył i zaprezentował się w mundurze.

Dwu i pół metrowa postać, odziana w długi do samej ziemi płaszcz o barwie krwi oraz materiałową maskę, zasłaniającą całą głowę, stanęła na środku pokoju.

Poruszając rękoma, przyglądała się sama sobie, sprawdzając czy szata dobrze leży i czy nie krępuje jego ruchów.

Chciał jeszcze coś dodać, jednak wtedy zorientował się że w pokoju stoi jego żołnierz i najwyraźniej na coś czeka.

— Rozumiem że skoro nadal tu jesteś, to masz mi coś do powiedzenia?

Zaciekawiło to generała, który spojrzał za siebie i po chwili stał już zwrócony twarzą do gwardyjnego żołdaka.

Osłona ciemnoczerwonego kaptura doskonale skrywała jego twarz w nieprzeniknionej warstwie cienia, jednak szkarłatny doskonale wiedział że wzrok jednej z najwyższych rangą osób w Księstwie, spoczywa właśnie na nim.

Nieco się zdenerwował i przez moment patrzył w milczeniu na żelazne elementy jego potężnej zbroi, zasłaniającej zarówno klatkę piersiową jak i ramiona, oraz przyozdobioną bordową, nie szkarłatną, a bordową szatą.

— Możliwe, że… pewien dzieciak, chyba złodziej, widział co się stało.

Zapanowała cisza. Dowódca przewiercał go wzrokiem, jakby nie mogąc uwierzyć w to co przed chwilą usłyszał. Już otwierał usta, zasłonięte przez szkarłatny czepiec, jednak wtedy wtrącił się generał.

— Mam nadzieję, że i z tą komplikacją sobie poradzisz. — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, nawet nie dając mu szansy na odpowiedź. — Abyście mogli dotrzymać umowy, przekazuję wam zapłatę dla banitów. — Wręczył szpiegowi szkarłatny mieszek, po czym ponownie zwrócił się do dowódcy oddziału. — Zgodnie z rozkazem, masz wziąć jedną z nich, tak na wszelki wypadek. Przestrzegam cię jednak abyś jej nie zmarnował, wiesz jak bardzo je sobie ceni.

— Tak. — Wycedził przez zęby. — Zdaje sobie sprawę. — Przerzucił wściekły wzrok na swojego podwładnego. — Coś jeszcze? Nie? To przydaj się na coś i sprowadź tu studenta!

Kiedy żołdak wyszedł, generał mówił dalej:

— Szpieg ma pilnować najważniejszej części zapłaty. Przekażecie ją na samym końcu, kiedy już będziecie pewni że druga strona dotrzymała umowy. Smugi natomiast musicie załatwić na własną rękę. I nie ociągaj się. — Zmierzył wzrokiem dowódcę. — Wasz Syklec nie wytrzyma długo, gwardziści również. Nie muszę ci chyba mówić że bez nich będzie ciężko wykonać zadanie? — Odwrócił się, zmierzając do wyjścia. — Liczę że poradzisz sobie z tymi niedogodnościami jak i nowym problemem.

— To żaden problem. — Powiedział do pleców oficera. — Dzieciakowi nikt nie uwierzy, nawet jeśli odważy się pójść z tym do straży.

— Miejmy nadzieję. — Mruknął. — W przeciwnym wypadku… z resztą wiesz.

Lider odprowadził go jedynie wzrokiem, mamrocząc pod nosem kilka przekleństw i wręcz nie mogąc się doczekać aż opuści on pomieszczenie i przestanie traktować go jak nadopiekuńczy ojciec.

Drzwi nie zdążyły się jeszcze zamknąć, a próg przestąpił ten sam gwardzista, który przyniósł swojemu dowódcy złe wieści. Tym razem jednak nie był sam.

W wyprostowanej ręce trzymał za kołnierz drobnego człowieka, ubranego w czarną szatę z dzwoniastymi, szerokimi rękawami i sięgającą mu aż do kostek.

Jego przestraszona twarz jasno sugerowała że nie był tu z własnej woli i że mocno się bał. Tak mocno, że kiedy szkarłatny go puścił, ten upadł na czworaka, nawet nie próbując wstawać, czy chociaż podnieść wzroku na gnębiących go oprawców.

— Ach, jesteś wreszcie. — Ton lidera stał się nieco bardziej pogodny, a pod jego materiałową maską dało się zobaczyć coś, co wyglądało na uśmiech. — Mam nadzieję że warunki ci odpowiadają.

Student nie odpowiedział na te słowa. Uniósł tylko lekko głowę, przełykając nerwowo ślinę.

— Dobrze. — Odchrząknął, siadając za biurkiem. — Więc, czego potrzebujesz aby zacząć pracę nad kryształem?

Rozdział szósty

Resztę tamtego dnia spędził u siebie.

Przez to co widział, nie chciał nigdzie się ruszać. Nawet głód nie mógł go przegnać z bezpiecznego schronienia.

Bał się. Naprawdę, strasznie przerażała go sytuacja w jakiej się znalazł. Miał na sobie ubrania których właściciel został zamordowany. Mało tego, doskonale widział kto tego dokonał! A wiedza ta mogła mu przysporzyć jedynie problemów.

Zrobił wszystko co mógł aby nie wyglądać podejrzanie i aby morderca nie zdołał go rozpoznać po stroju, lecz pomimo kilku przetarć, łaty na ramieniu oraz plam, strach pozostawał. Zupełnie tak jakby to odzienie nim przesiąkło.

Nie miał pojęcia czy gwardzista widział jego twarz, czy może tylko ubrania jakie zabrał z warsztatu. Tak czy inaczej, sporo by zaryzykował wychodząc na ulice.

Niestety, chociaż chciał, nie mógł się tu długo ukrywać.

Prędzej czy później musiał stąd wyjść, choćby po jedzenie.

To właśnie dlatego szedł teraz ulicą w stronę najbliższego stoiska jakiegoś rzeźnika, albo innego handlarza, który mógłby sprzedać mu nieco jedzenia.

Ze schronienia zabrał kilka monet, które niedawno dostał od Atlasa wraz z suszonym mięsem. Nie miał ich zbyt wiele, ponieważ nie kradł pieniędzy, a jedynie żywność i przedmioty codziennego użytku.

Samo suszone mięso, pomimo tego że je oszczędzał, już się skończyło, w przeciwieństwie do natrętnego burczenia w brzuchu.

Postanowił więc wymienić nieco brzęczących, srebrnych monet, na nieco pieczonego mięsa z kawałkiem sera i świeżego, chrupiącego chleba.

Ślinka ciekła mu na samą myśl o tak porządnym posiłku, którego nie miał w ustach od co najmniej kilku dni.

Zauważył że nie może myśleć o niczym innym jak tylko o pożywieniu, które wręcz rozpłynęłoby mu się w ustach i zapełniło tą ssącą pustkę. Dlatego też postanowił nie narażać się na zbędne ryzyko i nie próbować zakraść się do magazynu piekarni.

Przez głód kręciło mu się w głowie, a w takim stanie, branie się za kradzież nie było dobrym pomysłem.

Nawet krótka chwila nieuwagi mogłaby wystarczyć aby właściciel takiego składu go przyłapał i wezwał straż, która bez najmniejszych ceregieli wtrąciłaby go do aresztu.

Oczywiście zdarzało się że lądował za kratami w tutejszym areszcie, lecz było to spowodowane raczej prośbą kapitana straży niż uczynkami sieroty.

Tak, prośbą.

Atlas, czyli nie kto inny jak komendant jednego z Młyńskich posterunków, kilka razy już się z nim dogadywał.

Wtedy gdy straż chciała aby pewne rzeczy z magazynu „zniknęły”, zgłaszali się do niego i bynajmniej nie chodziło jedynie o przemyt tespu, tak jak kilka dni temu.

Czasami funkcjonariusze chcieli aby ktoś, czyli właśnie Tkin, dobrał się do strzeżonego przez nich miejsca.

Czemu?

Bo wtedy nikt nie musiał fałszować spisu przedmiotów które się tam znajdowały, a rzekomo ukradzione towary, trafiały tak naprawdę prosto na stół strażników, którzy skończyli swoją wartę i chcieli się zabawić albo sprzedać je na lewo w alejkach.

Wyjaśniało to również dlaczego ze składu ginęły zawsze tylko butelki samogonu, papierośnice ze skonfiskowanym tespem, czy też fiolki mlecznego bzu. Nigdy natomiast nie ukradziono żadnej sztuki broni, czy też choćby jednej kuli do pistoletu.

Dzięki temu wszystkiemu, Tkin mógł spędzić kilka nocy w areszcie, jako złodziej którego „przyłapano” na kradzieży wszystkich tych dóbr. Oczywiście zamykano go zawsze po tym jak pozbył się towaru, więc nikt nie zawracał sobie głowy szukaniem.

A wystarczyłoby zajrzeć do biurka Atlasa.

Cieszył się z tej umowy. Mógł wyspać się w miękkim, cieplejszym łóżku i to na dodatek z całkiem niezłymi posiłkami.

Ponadto komendant zapewnił go, że jeśli wpadłby w jakieś małe tarapaty, na przykład ktoś przyłapałby go na drobnej kradzieży, to po trafieniu na posterunek nie będzie musiał bać się odcięcia ręki czy też powieszenia.

Strach przed złapaniem nadal jednak pozostawał, bo nigdy nie wiadomo było czy okradany nie zechce wymierzyć sprawiedliwości własnoręcznie.

Tkin dotarł wreszcie na miejsce.

Stał na jednej z szerszych ulic w Młynie.

Zarówno po jednej jak i drugiej stronie stały stragany. Za nimi oczywiście kupcy, nawołujący klientów i zachwalający towary.

To jedno wielkie targowisko rozciągało się na całej długości dzielnicy, a wiele transakcji handlowych nie odbywało się wcale pod jaskrawymi parawanami kramów.

Część sklepów mieściła się również w szarych budynkach postawionych tuż przy ulicy i odgrodzonych od niej małymi ogródkami z drewnianym płotem.

Tkin rozglądał się za jakimś zielarzem. Kimś kogo stoisko ozdabiały liście leśnych ziół, czy korzenie przypraw. Jeżeli tu by się mu nie poszczęściło, to zawsze mógł pójść do krawca, choć po ostatnich wydarzeniach wolał trzymać się daleko od każdego tego typu warsztatu.

Wszedł w prawdziwe morze towarów i krzyków panujących na jarmarku. Mocno zaskoczył go fakt, że każda z barw kramów pozwalała rozeznać się w tym co mniej więcej jest na nich sprzedawane.

Czerwone baldachimy oznaczały że stało się przy stoisku z wszelakim żelastwem, narzędziami i surowcami dla kowali. Żółty materiał to zwykłe ubrania, fioletowy lub też niebieski skrywał biżuterię i wszelakie ozdoby, natomiast zielony był tym kolorem, który interesował Tkina.

To właśnie tam znajdowało się pożywienie, którego zapach wręcz przyciągał go do najbliższego kramu.

Spojrzał na miski pełne różnokolorowych przypraw i korzenie przywiązane do belek podtrzymujących tkaninę dachu. Ponadto, oko przykuwały suszone, wiszące pod baldachimem liście i łodygi ziół, a także owoce i warzywa.

Chłopak nie wiedział czego konkretnie szuka. Właściwie nie pamiętał kiedy ostatni raz był na jarmarku. Musiał więc zdać się na właściciela sklepu.

— Dzień dobry. — Zza lady wychyliła się głowa młodej dziewczyny o rudych włosach.

Zaskoczyło to chłopaka. Spodziewał się raczej gburowatego kupca, mającego głęboko w poważaniu młodego, aspołecznego klienta.

Co prawda nie wszyscy tutejsi straganiarze tacy byli, jednak Tkin znał swoje szczęście jeśli chodziło o kontakty międzyludzkie (pomijając Vetresa i Sebastiana) i nawet do głowy mu nie przyszło, że jego rozmowa z właścicielem może odbyć się bez przekleństw i powarkiwań.

— Mogę w czymś pomóc? — Młoda, najwyżej dwudziesto-paro letnia dziewczyna, o rozczochranych, rdzawych i sięgających jej do skroni włosach, uśmiechnęła się, pokazując rząd małych, białych zębów.

Wraz z policzkami, w górę powędrowały również jej piegi, a gładka cera, bez nawet cienia zmarszczek, rozciągnęła się na jej twarzy.

— Chciałbym… — Kupić jedzenie. — Odpowiedział nieśmiało chłopak.

— Rozumiem. — Zbliżyła się i nachyliła nad ladą. — A na co masz ochotę?

— Ja… nie wiem. — Westchnął. — Coś co szybko się nie zepsuje.

— Rozumiem. — Popatrzyła na niego.

Domyśliła się że chłopak ostatnio nie jadł zbyt wiele, jeśli w ogóle.

Ubrania wisiały na nim zupełnie tak jakby nie skrywały mięśni tylko samą skórę i kości. Ponadto ich stan jasno sugerował że on i jego rodzina w dostatki raczej nie opływa.

— Hm. — Postukała się palcem w brodę i poprawiła swój biały fartuch, narzucony na zieloną bluzę z wełny. — Jakie mięso lubisz?

— Może być surowe. — Wzruszył jedynie ramionami.

Właściwie nie miał pojęcia co innego mógłby odpowiedzieć. Nigdy nie wybierał sobie jedzenia. Zawsze zabierał je po prostu z zaplecza jakiegoś sklepu i wychodził stamtąd jak najszybciej tylko mógł, nawet nie przyglądając się co mu wpadło w ręce.

— Umiesz gotować? — Spytała, zawijając w brunatny papier kawałek szynki.

Pokręcił jedynie głową.

Handlarka ponownie uraczyła go uśmiechem i opierając się o ladę, odpowiedziała:

— W takim razie zapraszam. — Przesunęła zieloną płachtę materiału, odsłaniając tym samym przejście do wnętrza stoiska. — Coś ci przygotuję.

— Dziękuję… pani. — Odparł i wszedł do środka prymitywnej konstrukcji.

Stąd cała ulica wyglądała nieco inaczej. Nie musiało się uważać na ludzi którzy brnęli ślepo przed siebie, zwracając uwagę jedynie na towary i kupców, robiąc przy okazji ogromny hałas.

Zielarka stała przy dużym, metalowym garnku, gdzie wrząca woda wydawała z siebie charakterystyczny bulgot. Obok niego, na ladzie, leżał kawałek udźca jakiegoś zwierzęcia, a nad jej głową dyndały, jeszcze nie oskórowane, zające.

— Proszę. — Powiedziała dziewczyna, kładąc przed jego nosem kawałek pieczeni i dwa upieczone ziemniaki. — Zjedz, a ja zapakuję ci nieco suszonego mięsa. Długo postoi, tylko weź też nieco wody ze studni, bo jest strasznie słone.

— Nie stać mnie… — Westchnął, pokazując jej trzy uble.

— Posiłek jest za darmo. — Uśmiechnęła się. — A susz nie jest tak drogi. Dam ci tyle ile będę mogła.

To powiedziawszy, wzięła zapłatę, odwróciła się do niego plecami i zaczęła pakować mięso, od czasu do czasu przyjmując również klientów.

Cieszył się z tego, ponieważ nie przepadał za towarzystwem obcych osób.

Perspektywa spędzenia z kimś dłuższego czasu, na przykład przy kuflu piwa za którym prawdę mówiąc nie przepadał, wydawała mu się wręcz niemożliwa. Nawet jeśli tym kimś był Vetres.

Owszem, kilka razy spotkali się w przyklasztornej spelunie, lecz ich wspólne rozmowy nie trwały długo, a podczas nich nie poruszali zbyt ważnych tematów.

Właściwie często gadał tylko jeden z nich, a drugi słuchał tego co ma do powiedzenia kolega. Nawet w kwestii picia piwa Tkin musiał się przemagać i starać utrzymać je w żołądku.

Możliwe że było to głupie zachowanie, lecz takie próby przywyknięcia do paskudnej lury traktował jako coś co pozwoli mu zasymilować się ze społeczeństwem.

Jak dotąd bez rezultatu.

Po każdym spotkaniu, chłopak czuł że mógłby bardziej postarać się okazać przyjaźń, zażartować, spytać o coś co dzieje się w klasztorze, lecz nigdy nie potrafił kontynuować lub chociaż nawiązać takiego dialogu.

Po prostu wieczna izolacja dawała mu się we znaki. Podejrzewał że nawet dziś, kiedy tylko odejdzie od tej pomocnej handlarki, będzie się czuł tak samo.

Nie mógł jednak wiele na to poradzić. To było zwyczajnie ponad jego siły.

— Gotowe. — Rudowłosa wyrwało go z zamyślenia i położyła pakunki obok pustego talerza.

— Dziękuję za wszystko. — Powiedział, zgarniając tobół ze stołu.

— Nie ma o czym mówić. — Odparła z uśmiechem.

Odgarnął zieloną płachtę i wyszedł na zewnątrz z pełnym brzuchem.

Teraz szedł ulicą wraz ze swoją „nową” koszulą pod ręką. Zbyt mokrą aby mógł nałożyć ją na siebie i nie pomalować nią całego torsu. Na szczęście sztywna, kremowa tkanina w jaką ubranie zostało zapakowane, zapewniała ochronę przed niezaschniętą farbą.

— Stój złodzieju! — Głos dobiegł zza jego pleców.

— Szlag! — Wycedził przez zęby, zaciśnięte tak mocno, że aż rozbolały go dziąsła.

Te kilka lat minęło mu bezkarnie, na drobnych kradzieżach. Nikt go nigdy nie widział ani nawet nie wniósł oskarżenia przez tyle czasu!

Jednak jak długo mogło to trwać?

Miał ochotę palnąć się w łeb za taką ignorancję, myślał że nigdy nie będzie miał z tym kłopotów, że zawsze zdoła uciec.

Najwyraźniej się przeliczył.

To właśnie w tej chwili wszystkie te lata uwagi i ostrożności, cały ten okres czasu w którym unikał wzroku okradanych przez siebie osób… skończył się.

Cały wysiłek na marne.

— No nic, może Atlas mi… zaraz…

Jakim cudem? Przecież od kiedy był na tej ulicy nic nie ukradł.

Mało tego! Nie przywłaszczył sobie żadnego przedmiotu od samego poranka! Jakim prawem ktoś stawiał mu tak bezpodstawne zarzuty?

To dziś był ten dzień w którym za zakupy zapłacił pieniędzmi, a nie strachem o to że go złapią.

Odwrócił się, chciał przynajmniej zobaczyć tego kto obrzucił go oszczerstwem, chociaż najchętniej po prostu poszedłby w swoją stronę.

Wiedziony jakimś dziwnym impulsem, nie mógł się od tego powstrzymać, choć prawdę mówiąc powinien uciekać, tak dla pewności.

Stałby się przez to podejrzanym? Owszem, ale i tak dawało mu to większe szanse na uniknięcie „sprawiedliwości” niż dobrowolne oddanie się w ręce strażników.

Procesy sądowe może i istniały, lecz zwoływano je tylko w ważniejszych sprawach, a wszystko przez rosnącą przestępczość.

Strażnicy, czy też gwardziści, nie zadawali sobie wielkiego trudu i nie komplikowali swojej pracy. Zazwyczaj o tym kto, oskarżyciel czy oskarżony, miał rację, decydowała zamożność.

Bo jeśli na byle jakiego żebraka oskarżenia wniósł bogatszy mieszczanin czy też kupiec, cóż… raczej wierzono bogatszemu.

To właśnie z tego powodu, wcześniej wspomniane procesy, zwoływano nie wtedy gdy nie dało się odgadnąć z miejsca kto jest winny, lecz kto jest bogatszy lub po prostu da więcej w ramach jałmużny dla straży.

Najczęściej wszelkie sprawy dotyczyły jakichś zatargów między kupcami lub też intryg wśród patrycjatu.

Biorąc to wszystko pod uwagę, stawiało to Tkina w złej sytuacji. Bo czy był tu ktoś niżej postawiony od niego?

Zdziwił się kiedy kilka metrów od siebie zobaczył Solma i to nie byle jakiego.

Młody kapitan, którego nie tak dawno spotkał w lesie, wydzierał się teraz na całe gardło i wskazywał mniej więcej w jego kierunku.

Tylko dlaczego?

— Zatrzymać go! — Wrzasnął Syleg, wciąż patrząc w pokazywane miejsce.

Tkin wreszcie zrozumiał — Wcale nie chodzi o niego.

Kilka metrów przed nim pojawił się jakiś człowiek.

Był w podobny wieku, może nieco starszy. Ubrany w czarą, luźną koszulę i dopasowane spodnie o tym samym kolorze.

Kaptur kremowego płaszcza, ciągnącego się lekko za pas, zasłaniał jego twarz, lecz jednocześnie pozwalał zobaczyć, że miał ciemną cerę. Ciemniejszą niż większość tutejszych mieszkańców.

Gęsty tłum na drodze nie pomagał mu w biegu, jednak przestępca doskonale sobie z tym radził.

Idealnie wślizgiwał się w luki pomiędzy mieszkańcami, unikał przechodniów nadchodzących z przeciwnego kierunku i odbijał się rękoma od krawędzi stoisk, a wszystko po to aby utrzymać równowagę i nie dać się złapać.

Należało przyznać, miał facet kondycję, a i refleksem mógł się poszczycić.

Jedynym błędem jaki popełnił, było to że spojrzał za siebie.

Chciał pewnie zobaczyć jak daleko od niego znajdują się wściekłe osoby, które przed chwilą okradł.

Nie pomyślał jednak o tym, że na jego drodze może pojawić się przypadkowy przechodzień, który zaskoczony, stał jak słup i ani myślał ruszyć się choćby o centymetr.

Kiedy rabuś odwrócił głowę, było już za późno.

Pomimo tego że starał się uniknąć Tkina, zahamować lub chociaż zwolnić, nic to nie dało. Wpadł prosto na chłopaka, którego siła rozpędu wręcz zmiotła z nóg.

Przez odruch, obaj złapali się nawzajem za ubrania, a następnie zatoczyli w ten sposób, że twarz złodzieja wylądowała prosto na, akurat przejeżdżającym, wozie.

— Szlag! — Warknął pod nosem chłopak, wpadając na zdezorientowanego rabusia i jeszcze mocniej dociskając go do bryczki.

Poczuł impet uderzenia. Nawet po zamortyzowaniu go przez ciało uciekiniera, do lekkich nie należało. Wolał więc nie myśleć co takiego poczuł ten, który znalazł się pomiędzy nim a powozem.

— Na Ris’a. — Jęknął złodziej, zataczając się i trzymając za głowę. — Mój łeb…

Ten człowiek musiał oberwać bardzo mocno. Nie próbował nawet uciekać. Owszem, szarpał się, jednak nie na tyle aby mógł uciec niższemu i lżejszemu od siebie przeciwnikowi. Osunął się w końcu na ziemię, pociągając za sobą chłopaka.

Wtedy, spośród otaczających ich ludzi, wynurzyło się trzech Świetlików, w tym ich kapitan.

— Brać go. — Syleg nie ukrywał irytacji w głosie. — Zakuć i wtrącić do lochu! — Warknął, odbierając z łap rabusia brzęczący mieszek.

Wyglądało na to, że kompletnie nic nie wie o Księstwie Westów.

Cały Młyn był miastem, a nie warownią. Tutaj nie mieli lochów tylko areszty. Ponadto, swoje sakwy ze złotem nosił na widoku, co w tym mieście stało na równi z wyrzuceniem ich na ulicę.

Takie skórzane mieszki powinny być puste, po to aby zmylić złodzieja. Pieniądze natomiast, schowane w bucie albo chociaż w wewnętrznej kieszeni ubrania, choć mało prawdopodobne aby ta zbroja ze światłostali taką miała.

Dwóch żołdaków chwyciło przestępcę za ręce i zdjęło mu kaptur.

Ich oczom ukazała się pociągła twarz, przyozdobiona kaskadą czarnych jak węgiel włosów, sięgających złodziejowi do skroni. Spod rzadkich brwi o tej samej barwie, łypały na nich szare, wąskie oczy, niezwykle spokojne jak na kogoś kogo właśnie złapano.

— Zachciało ci się wyciągać rękę po cudze rzeczy? — Warknął Syleg.

— Skąd, — Złodziej zaśmiał mu się prosto w twarz. — Chciałem tylko pożyczyć.

— Milcz! — Spojrzał na swoich podwładnych. — Zabrać go do strażników. Oni się nim zajmą!

Cała czwórka miała już odejść, lecz spojrzenia kapitana i Tkina się spotkały.

Chłopak od pewnego czasu wiedział z kim ma do czynienia, jednak Syleg nie od razu zrozumiał kogo zetknął z nim ślepy los.

Dopiero po chwili zastanowienia przypomniał sobie dlaczego młody człowiek wygląda tak znajomo.

— Na Rex’a! — Podniósł ręce w geście radości. — Ja cię znam!

— Znów się spotykamy. — Podsumował chłopak, wzruszając lekko ramionami.

— I to w takich okolicznościach. — Podszedł do niego i uścisnął mu dłoń. — Mój dług wobec ciebie rośnie przyjacielu. — Przechodnie wyglądali na zainteresowanych całą tą sprawą.

— Powiedzmy, że jesteście mi winni przysługę. — Odwzajemnił uścisk — Skoro już zamierza… pan, — Przypomniał sobie wizytę w namiocie Karulemów. — zostać tu na dłużej, to proponuję schować gdzieś te sakwy. — Skinął głową na jego pas.

— Wezmę sobie tę radę do serca. — Odparł, przytraczając swoją zgubę na miejsce. — Nie martw się, Rex nad nami czuwa. — Prychnął w stronę złodzieja.

— Nie wątpię… — Tkin mruknął pod nosem. — Przepraszam kapitanie… spieszę się. Może porozmawiamy kiedy indziej?

— Oczywiście, rozumiem. — Przytaknął. — Zawsze możesz mnie znaleźć w jednej z kamienic, na podklasztornym placu. — Wiesz o kogo pytać.

— Tak, tak. — Chciał odejść, lecz powstrzymała go jedna rzecz. — Mam takie pytanie. Nie widzieliście może tu worka z jedzeniem?

— Ach, upuściłeś go kiedy złodziej na ciebie wpadł.

— Dokładnie! — Odparł pełen entuzjazmu, mając nadzieję, że odzyska strawę która kosztowała go tak dużo.

— Przykro mi ktoś go zabrał.

Rozdział siódmy

— Jasna cholera. — Mruknął do siebie Tkin, ciskając już bóg wie którym kamieniem w pobliski dach.

Skalny okruch uderzył o gliniane dachówki, roztrzaskał się na kilka mniejszych drobin i stoczył w dół, lądując na płaskim dachu wśród śmieci.

Chłopak był na siebie wściekły. Nie dość że mocno zwrócił na siebie uwagę tych wszystkich miejscowych idiotów, gdy przypadkiem zatrzymał złodzieja, to jeszcze stracił deficytowe pieniądzenie mówiąc już o jedzeniu.

Niby było to zwykłe mięso, jednak dla kogoś takiego jak on stanowiło to deficytowy towar.

— Kurwa. — Warknął i kolejny okruch gzymsu poleciał w bliżej nieokreślonym kierunku.

Co prawda Syleg miał u niego już drugi dług i Tkin był niemal pewny że gdyby poprosił kapitana Świetlików o jedzenie, lub chociaż pieniądze na jego kupno, zgodziłby się on bez problemu.

Nie chciał tego jednak robić. Do tej pory radził sobie sam i wolał niczego zmieniać, a poza tym, nastawienie Vetresa i Sebastiana w stosunku do Solmów, jakoś nie napawało go optymizmem i sprawiało że wolał trzymać się od nich z daleka.

Przynajmniej na razie.

Zaczynał mieć już dość tego miasta. Wszystko w nim go odtrącało. Chociażby to że choć raz spróbował zachować się normalnie, kupić coś na targowisku jak każdy człowiek, i co mu z tego przyszło?

Został bez niczego, z uszczuploną sakiewką na której dnie nie brzęczały już tak wesoło trzy srebrne uble.

— Jeśli bogowie istnieją, to mają świetne poczucie humoru. — Wymamrotał pod nosem i cisnął w dal kolejnym okruchem ze ściany.

Na domiar złego, powoli mógł zacząć żegnać się ze swoją anonimowością po wczorajszym incydencie ze złodziejem i Świetlikami w roli głównej. Teraz pewnie znajdzie się na językach wielu obywateli, a to mu się nie podobało.

O tym że stał się świadkiem morderstwa nie musiał nawet wspominać.

Nie miał już pomysłu na spędzenie tego dnia. Aktualnie wystarczyło mu przygód, więc na ulice miasta albo szaber się nie wybierał.

Kusiło go złożenie wizyty u Sebastiana i opowiedzenia mu o wszystkich tych nieszczęściach jakie spadły na niego w ciągu ostatnich kilku dni, a przy okazji mógłby też poprosić o nieco jedzenie na najbliższe dni.

Co prawda bał się że przez tą przygodę z gwardzistą, zarówno młody nowicjusz jak i jego mistrz, będą woleli zerwać z nim jakiekolwiek kontakty, lecz po prostu musiał się tym z kimś podzielić.

Obawiał się jednak że może być jeszcze trochę za wcześnie.

Światło Drzewa miało blado żółtą barwę, co oznaczało że dzień się dopiero zaczął.

Czyli Vetres jeszcze pewnie śpi w swojej klasztornej sypialni i czeka aż któryś z nowicjuszy go obudzi i upomni o tym, że wkrótce rozpocznie się msza.

Tkin wzdrygnął się gdy skierował myśli w stronę tutejszej świątyni.

Szczerze i z całego serca jej nienawidził. Za każdym razem kiedy choćby pomyślał o tym ciemnym, zimnym i śmierdzącym pleśnią budynku, zbierało mu się na mdłości, a przez całe ciało przechodziły dreszcze.

Zacisnął pięści i stłumił w sobie gniew.

Trudno, wytrzyma tę godzinę w zimnej, klasztornej hali, byle tylko nie musiał myśleć o tym wszystkim. Może szare mury budowli okażą się wystarczająco grube aby odgrodzić go od wszystkiego co zesłali na niego bogowie. (Przez rozwój ostatnich wypadków zaczynał jednak w nich wierzyć.)

Wstał, otrzepał spodnie i dłonie z kurzu, a następnie skierował wzrok na pękatą, doskonale wyróżniającą się na tle szarej zabudowy, świątynię.

Wziął rozbieg i przeskoczył na sąsiedni dach.

Dziwił się że te stare dachówki jeszcze wytrzymywały jego ciężar, lecz wcale nie zamierzał na to narzekać. Najwyraźniej była to porządna robota. — Fenomen na skalę całego tego miasta.

Przechodził tak i przeskakiwał następne dachy, wciąż mając w zasięgu wzroku kopułę klasztoru.

Zbliżał się do niej powoli.

Miał sporo czasu i brak planów na resztę dnia. Nie widział więc przeszkód aby choć drobną jego część spędzić na bezczynnym siedzeniu wśród wiernych, czy też spokojnym skakaniu po dachach.

Mijał właśnie plac podklasztorny.

Według tego co wczoraj usłyszał, Syleg, wraz ze swoim oddziałem, mieszkał właśnie gdzieś w tej okolicy. To go jednak teraz nie obchodziło. Zmierzał dalej, na skwer położony nieco wyżej, tuż u stóp świątyni.

Już stąd widział jak tłumy wiernych schodziły się do swojego sanktuarium.

Masa szarych, brązowych, kremowych i burych ubrań wręcz wlewała się przez podwójne, okute czarnym obsydianem wrota.

Dosłownie każdy z nich zmierzał do tego samego miejsca i to w jednym, jedynym celu. Aby złożyć dary dla Rac’a. Ich bóstwa.

Oczywiście wszystkie te prezenty i podarunki nie zmierzały magiczną ścieżką do ich wyimaginowanego boga, lecz trafiały prosto do rąk magów.

Skojarzyło mu się to ze stadem baranów, zaganianych przez pasterza do zagrody.

Tylko że te barany, zamiast swojej wełny i mięsa, dawały pieniądze oraz worki zboża. Co bogatsi, ściskali w dłoniach również drewniane pudełeczka z tespem, lub też butelki drogiego wina.

Tkin oczywiście nie patrzyłby tak krzywo na ofiary, gdyby tylko wszystkie datki dzielono po równo między każdego członka klasztoru, czyli tak jak to się oficjalnie odbywało. — Przecież kapłani musieli się z czegoś utrzymywać.

Wydawało mu się że prawda wyglądała jednak inaczej.

Vetres nigdy mu o tym nie opowiadał, lecz nikt nie potrzebował geniusza aby domyślić się, że grube brzuchy i cenne ozdoby najwyższych rangą zakonników nie biorą się z wiary, lecz z żerowania na naiwnych obywatelach i nowicjuszach, którzy znacznie chudli po wejściu za mury klasztoru.

Wierni byli natomiast święcie przekonani że cały dostatek w jaki opływa Młyn, oraz ogromne połacie złotych pól zbóż, których nie dotyka plaga, bierze się z ich żarliwych modlitw i składanych u stóp świętej relikwii, ofiar.

On sam nigdy nie dawał wiary tym zabobonom. Twierdził że cały urodzaj jest zasługą tylko i wyłącznie ślepego szczęścia i jeśli plaga szybko nie zostanie zażegnana, to prędzej czy później dotrze i do nich.

Pokręcił tylko na to wszystko głową, opierając się o mur pobliskiej karczmy, chcąc zaczekać aż większość ludzi wejdzie do środka świątyni.

Swoją drogą, aż dziw brał że właśnie wokół klasztoru powstało najwięcej tawern i wszelkich spelun. Zupełnie tak, jakby właśnie to miejsce najbardziej się do tego nadawało.

Najwyraźniej kapłani musieli gdzieś chodzić po mszy, albo mieć skąd przynieść piwo i strawę.

— Ty tutaj? — Usłyszał znajomy głos po swojej lewej.

— Sebastian? — Nie dowierzał własnym oczom. — Myślałem że odprawiasz mszę.

— Miałem. — Przyznał zakonnik. — Lecz widzę że mojej pomocy może potrzebować pewna zbłąkana dusza. — Zlustrował go wzrokiem.

— Tak… Ja właśnie w tej sprawie.

— Chodź, mamy całą godzinę. — Mnich założył mu rękę na ramię i poprowadził do jednej z pobliskich gospód.

O tej porze, najpewniej przez odbywające się nabożeństwo, w środku nie uświadczyli tłoku.

Sama sala nie należała do zbyt oryginalnych. Zwykły, kwadratowy pokój z drewnianą podłogą i kamiennymi ścianami, oraz skrytym w rogu zejściem do piwnicy.

Pomieszczenie było zastawione kilkunastoma ławami, stołami oraz wysokimi krzesłami, umieszczonymi przy kamiennej ladzie. Za nią natomiast, stał znudzony barman, wycierający drewniany, potężny kubek, a gdzieś pomiędzy siedziskami krzątała się dziewczyna sprzątająca blaty i wynosząca pozostałości po poprzednich klientach.

Starszy mnich i jego podopieczny, usiedli przy wolnym stole, a kelnerka niemalże od razu się przy nich znalazła.

— Co podać?

— Zapowiada się chyba długa rozmowa. — Stwierdził Sebastian, lustrując Tkina wzrokiem. — Poprosimy dwie pieczone kaczki, piwo… i sok.

— Sok? — Powtórzyła takim tonem, jakby było to coś niezwykłego.

Cóż, zapewne niewielu klientów zamawiało coś tak… egzotycznego. Prawdę mówiąc, chłopak wątpił aby coś takiego mieli w ogóle na stanie.

— Tak. Jeśli to nie problem. — Odparł z uśmiechem starszy.

— Coś się znajdzie. — Odeszła.

Tkin odprowadził ją wzrokiem, myśląc jednocześnie nad tym co powinien powiedzieć magowi.

Całą prawdę, to oczywiste, jednak zastanawiało go w jakie słowa ma ją ubrać. Czy podkreślić to w jakiej jest sytuacji? Czy przypomnieć osobie która go uratowała o tym że nie ma innego wyjścia i musi kraść?

Nie. To nie miało sensu. Sebastian doskonale go znał. Może nie rozmawiali za często, jednak on wszystko o nim wiedział. O nim i o praktycznie każdym kogo spotykał na ulicy czy w klasztorze.

Po prostu znał się na ludziach.

Kilka chwil temu, kiedy tylko go zobaczył, od razu domyślił się że przyszedł prosić o pomoc. Jaki więc był sens marnować czas na jakiekolwiek wyjaśnienia?

Należało od razu przejść do sedna.

Chłopak odetchnął tylko i rozpoczął swoją opowieść. Zaczął od wizyty jaką złożył u krawca, o tym co zobaczył kiedy tak leżał pod stosem ubrań i o swojej panicznej ucieczce z miejsca zbrodni. Wciągnąwszy się w wir rozmowy, kiedy to kelnerka położyła im przed nosem półmiski z jedzeniem, wspomniał również i o bezczynnym siedzeniu w mieszkaniu i pechowym spotkaniu ze złodziejem i Świetlikami na targowisku.

Potem tematy Tkina się skończyły, zupełnie tak jak i jedzenie w jego talerzu.

Mag nie przerywał sierocie i od czasu do czasu popijał piwem niewielki kęs jedzenia.

Uważnie słuchał, chłonąc każde wypowiedziane przez niego słowo.

Chłopak widział że jego opiekun nie jest z niego dumny, ani też zadowolony ze skali kłopotów w jaką wpadł.

Minę miał surową i Tkin doskonale wiedział że bez potężnego, moralnego kazania się nie obejdzie, a jemu, w ten czy inny sposób, prawdopodobnie się dostanie, ale nie było innego wyjścia.

Zeznania zostały złożone. Prokurator myślał, a oskarżony — Tkin — czekał na reakcję ze strony trybunału sprawiedliwości, który siedział naprzeciwko niego i przeżuwał ostatni kęs kaczki.

— Mówiłem że prędzej czy później wpadniesz w kłopoty. — Skończył jeść i przerwał narastającą ciszę. — No i masz. — Klepnął się w kolano.

Jego ton był srogi, jednak nie na tyle aby zbłąkana dusza skuliła się na stołku i zaczęła cicho łkać ze strachu, błagając jednocześnie o przebaczenie i pomoc. Sebastian chciał spokojnie porozmawiać. Wyjaśnić sprawę, tak aby Tkin zrozumiał że to już nie przelewki, a poważna sprawa.

— Masz kłopoty, to pewne. — Westchnął. — Ale to nic. Twojej twarzy na listach gończych nie widziałem. Wtedy gadalibyśmy inaczej. — Dodał. — Czyli gwardzista cię pewnie nie widział, przynajmniej nie tak dokładnie aby sporządził rysopis. — Zrobił krótką pauzę. — Nie kradłeś pieniędzy, prawda?

Gdy tylko usłyszał te słowa, Tkin gwałtownie pokręcił głową.

Nie, nigdy tego nie robił. Już dawno temu obiecał swojemu opiekunowi że nigdy nie tknie cudzych pieniędzy i nie zamierzał łamać tego zakazu.

— Więc… co dalej? — Spytał po dłuższej chwili milczenia.

— Dalej? — Powtórzył, łykając nieco złotego trunku. — Już ci mówię co będzie dalej. Skończysz z tym całym złodziejstwem. Nie będziesz duchem, zaczniesz normalne, porządne życie.

Wyrok zapadł, ale nie był najgorszy.

W zasadzie to wcale nie był zły, co Tkin przyjął z ogromną ulgą.

Owszem, nie spodziewał się tortur czy też kilkuletniej pokuty w postaci modlitwy na klęczkach, w ciemnych, zimnych zakątkach świątyni. Bał się tego że Sebastian odmówi mu pomocy. Zwyczajnie się go wyprze i powie że tym razem musi sobie poradzić sam, że nie chce go więcej widzieć.

Nic takiego się jednak nie stało.

— Praca u rusznikarza?

— W klasztorze. — Odparł sucho. — Wstąpisz w szeregi kultu, czy ci się to podoba, czy nie.

Tego chłopak się nie spodziewał.

Pierwszym o czym pomyślał było to że zaraz udadzą się do jakiegoś rzemieślnika czy właściciela karczmy i spytają czy ktoś taki jak on może tu myć podłogi i spać w piwnicy za jedzenie. Albo że ktoś z patrycjatu potrzebuje kogoś do służby. Ale to?

Nie zamierzał jednak narzekać.

Miał problemy, a wyglądało na to, że klasztor był jego jedyną deską ratunku której mógł się chwycić aby nie utonąć.

— Rozumiem. — Przytaknął.

— Nie martw się. — Poklepał go po ramieniu mag, przybierając też troskliwy ton. — To nie jest takie złe. W twoim wieku też pakowałem się w kłopoty i to gorsze.

— Naprawdę? — Spytał, ale bez przekonania.

— A myślisz że skąd mam te blizny? — Wskazał na swoją twarz. — To w co ty się wpadłeś wynika tylko z twojego pecha… no i głupoty. — Dodał. — Ja robiłem wszystko umyślnie. — Pokręcił głową, a na jego twarzy zagościł smutek. — Klasztor zmienia każdego. Nie zawsze na lepsze, to fakt. Ale kiedy będziesz pod moją pieczą, wyjdziesz na ludzi.

— Dziękuję.

— No, a teraz zmykaj, bo już się na mszę spóźniłem. Zaszyj się gdzieś, tak dla pewności gdyby jednak twoja facjata zagościła na plakatach w mieście. Przyjdź za trzy dni, wszystko przygotuję.

Chłopak wstał od stołu i skierował się do wyjścia. Pchnął drzwi gospody i wyszedł na kamienny taras.

Teraz musiał pomyśleć nad tym, gdzie może poczekać, aż sprawa dotycząca morderstwa krawca nieco przycichnie.

O dziwo, pomysł wpadł mu do głowy niemal od razu.

— Najciemniej jest pod latarnią. — Powiedział sam do siebie.

Obawiał się że w okolicy mieszkania, ktoś mógłby zacząć węszyć.

Nie wiedział czemu te myśli pojawiły się w jego głowie, lecz wypełniający ją strach skutecznie uniemożliwił mu trzeźwe myślenie.

Postanowił ukryć się przed strażnikami tam gdzie nikomu nie przyszłoby nawet na myśl go szukać. — Czyli w jednym z Młyńskich aresztów.

Teraz musiał dostać się tylko do posterunku w którym urzędował Atlas i poprosić go a taką przysługę.

Niestety, nie czekał go krótki spacer, ponieważ miejsce do którego zmierzał znajdowało się po drugiej stronie miasta, w jego nowej części.

Zaraz po tym jak chłopak znalazł się poza klasztornym placem, dał nura w plątaninę ciemnych, wilgotnych zaułków i od razu uświadomił sobie jak głupi był to pomysł.

Po pierwsze, stąd nigdy nie dowie się czy zmierza w dobrą stronę, ponieważ cała ta sieć uliczek była jednym, wielkim labiryntem. Nawet w nowej części miasta, gdzie każda z dróg krzyżowała się pod kątem prostym z inną.

Szkoda, że tylko teoretycznie.

Wszelkie typy niewiadomego pochodzenia, uznały wszystko co nie jest główną drogą miejską, za swój teren. Wzniosły drewniane barykady, zamurowały niektóre przejścia, a co sprytniejsi połączyli nawet sąsiadujące domy przy pomocy prymitywnych, kamiennych murów.

Przez wszystkie te i wiele innych okoliczności, nowa część miasta stała się, paradoksalnie, jeszcze bardziej zamotana aniżeli jej starszy odpowiednik. Władze jednak nie potrafiły zapanować nad całym tym motłochem i postanowiły oddać im rynsztoki, zupełnie jak dzieci oddają jakimś bachorom piaskownicę i idą szukać sobie innej zabawy.

Patrole strażników ograniczały się jedynie do większych przejść i traktów w mieście, tworząc w ten sposób nieformalną umowę pomiędzy półświatkiem przestępczym, a organami sprawiedliwości.

Przez to wszystko, nowa część Młyna była tą groźniejszą, która dała schronienie większości tutejszych oprychów.

Nie trudnili się oni handlem tespem czy drobnym kieszonkowstwem, o nie. Woleli zasadzić się grupą w ciemny kącie i wyskoczyć na samotnego, bezbronnego człowieka, ogołacając go ze wszystkiego i spuszczając mu porządne lanie, nie raz bez większego powodu, tylko dla zabawy.

Bandyci zawsze tu byli. Nie da się ukryć że Młyn za idealną wioskę nigdy nie uchodził. Jednak to co działo się teraz, w porównaniu z niedaleką przeszłością, dawało pesymistyczny obraz.

Nie dość, że wzrastała przestępczość, to jeszcze w dalszych zakątkach kraju, rozprzestrzeniająca się nędza spychała w kierunku Młyna ogromną falę wszelkich rzezimieszków, banitów czy oprychów.

Niektórzy dostawali się za mury osady pod przebraniem biednego rolnika czy kupca bankruta tylko po to, aby potem zrzucić tą maskę i ukazać skrywane pod nią oblicze przestępcy.

Oni jednak nie zaliczali się do najgorszych.

Zdecydowanie większym zagrożeniem należało nazwać bandy oprychów i zbirów, ukrywające się w lasach i czekające na karawany kupieckie czy kolumny uchodźców z centralnych części Księstwa.

Uderzali z zaskoczenia na bezbronnych rolników i wędrowców, nie okazując litości i rabując dosłownie wszystko, o czym Tkin przekonał się kilka dni temu.

Pomimo tego że ulica była blisko, nie chciał z niej korzystać. Tłum, zwłaszcza tutaj, w okolicach klasztoru, na pewno był ogromny, a on nie zamierzał przepychać się wśród mieszkańców i ustępować im drogi.

Postanowił więc wybrać najlepszą dla siebie drogę, czyli dachy.

Pospiesznie wspiął się po murze najbliższego domostwa i wybrał kierunek.

Klasztor miał za plecami, Drzewo po swojej prawej, więc posterunek w którym powinien znajdować się Atlas, był gdzieś naprzeciwko niego.

Nie czekał na nic. Trzymał się wyznaczonej przez siebie ścieżki i przemierzał kolejne metry, przechodząc przez dachy i przeskakując nad wąskimi uliczkami.

Może i było to dziecinne, ale czuł się tu wolny. Nikt go nie obserwował, nikt nie wytykał go palcami jak wariata. Gdzie tylko sięgał wzrok, nie dało się wypatrzeć żywej duszy. Zupełnie tak jak w schronieniu.

Wiedział że teraz był ponad nimi wszystkimi, że tutaj nawet strażnicy niewiele mogliby mu zrobić, nie mówiąc już o rzezimieszkach, czających się gdzieś w labiryncie pod jego stopami.

Uwielbiał to. Uwielbiał przebywać tam gdzie nikt nie mógł go znaleźć.

Jednak zawsze po tych kilku momentach radości, musiał wracać na ziemię. Schodzić w dół, do tego tłumu, którego tak bardzo nienawidził, przemierzać aleje, które były dla niego zbyt szerokie aby mógł je przeskoczyć.

— Co ja bym dał za skrzydła. — Mruknął do siebie, gdy dotarł do granicy dwóch światów.

Stał właśnie na starym dachu kanciastego budynku, mając za sobą całą, starą część miasta.

Klasztor, kilka posterunków, dzielnica rzemieślnicza, swoje schronienie, ogromny namiot Karulemów… to wszystko zostawił już za swoimi plecami.

Teraz patrzył na coś nowego. — Dosłownie.

Rozciągała się przed nim istna rzeka ludzi i żwiru, na miejscu której stał kiedyś mur odgradzający miasto od dziczy i który zburzono, kiedy okazało się że Młyn rośnie.

Na całej szerokości tej arterii przemieszczały się konie zaprzęgnięte do wozów oraz kolumny tragarzy, niosących na swych barkach najróżniejsze skrzynie, drewniane pudła i pojemniki.

Ponad całą jej długością unosił się natomiast obłok pyłu, opadający tylko i wyłącznie nocą, kiedy to ruch na drodze stawał się mniejszy.

Tak zapewne widział to każdy, normalny mieszkaniec tego miasta. Jako zwykłą ulicę, doszczętnie zapchaną przez wozy i ludzi.

Jednak jedyną rzeczą jaką widział tu chłopak, była przeszkoda.

Ogromna, szeroka bariera, gorsza od rwącego potoku. Nieprzepełniona wodą, lecz ludźmi, krzykami, wyzwiskami, smrodem tespowego dymu i drog wie czego jeszcze.

Swój wzrok skierował nieco wyżej.

Spoczął on na siwej ścianie niemalże identycznych, sześciennych domów, o płaskich dachach.

To właśnie tam chciał się dostać. Na drugi brzeg tego koryta, wypełnionego mieszaniną wszystkiego co najgorsze w Młynie.

Zebrał się w sobie i powoli zszedł z dachu. Od razu poczuł chłód jaki bił z otaczających go ścian, a także zapach pleśni.

Ucieszył się że tym razem nikt nie postanowił zrobić sobie wychodka z uliczki w której się znalazł. Nie chciał zabawić tu jednak zbyt długo, ponieważ za swoimi plecami słyszał już donośne, gardłowe śmiechy pijaków, a od nich wolał trzymać się z daleka.

Żwirowa droga przywitała go obłokiem kurzu, wyplutym wprost w jego twarz oraz wozem jakiegoś spieszącego się rolnika.

Opuścił dłoń, która ochroniła jego oczy przed drobinkami piachu i ponownie omiótł wzrokiem okolicę.

Większość bryczek jeździła po ulicy powoli, a ich woźnice uważali aby nie potrącić jakiegoś zbłąkanego przechodnia.

Niestety nie wszyscy.

Co kilka chwil, drogę przecinał jakiś wariat, któremu mocno się spieszyło, lub też za dużo wypiło. — Ewentualnie oba naraz.

Władze miasta najwyraźniej nie pomyślały o tym, że w jednym z większych miast Księstwa, które duży zyski czerpie nie tylko z uprawy roli ale i handlu, ruch na drogach może być problemem, przez co teraz mieli z tym dużo kłopotów.

Największe ulice również pochłaniały swoje ofiary i nie było ich wcale mniej niż w ciemnych uliczkach. Często słyszało się o jakimś pechowcu, który wszedł pod koła powozu albo też narwańcu, spieszącemu się na drugą stronę drogi w pilnej sprawie.

Niestety, pomimo tych wszystkich wypadków i skarg obywateli, nic z tym jeszcze nie zrobiono.

Tkinowi nie spieszyło się na tamten świat, więc postanowił podążyć za jedną z kilku zbitych grupek, przechodzących na drugi brzeg.

Jako że całemu temu ulicznemu ruchowi brakowało uporządkowania, mieszkańcy byli zmuszeni radzić sobie w jakiś sposób.

Zbierali się więc w kilku lub nawet kilkunastoosobową grupę i razem brnęli w tym żwirowym potoku. Nie było to takie głupie, ponieważ takich skupisk ludzkich bały się nawet konie ciągnące powozy i nie raz się przed nimi zatrzymywały.

Tkin szedł właśnie w takiej grupce i chcąc nie chcąc, przysłuchiwał się rozmowom obywateli.

— Słyszałeś? — Zapytał jeden z mieszkańców. — Świetliki są w mieście.

— Cholerne robactwo. — Skomentował drugi. — Wszędzie się to pcha i świeci tym tyłkiem na prawo i lewo.

— Podobno już obrobili kilka domów, a wszystko to pod pretekstem walki z demonami. Jakby kretynom nie starczyło, że są żółte, to jeszcze złoto muszą z domów zabierać.

— Drog by je strzelił… czekaj. To dużo tych robali tam musiało być nie?

— Co kurwa? — Spytał pierwszy, mocno zdziwiony.

— No bo jeden taki świetlik to nawet ubla nie uniesie. — Wzruszył ramionami.

— Gamoniu. — Westchnął i ukrył twarz w dłoniach. — Mi o Solmów chodzi.

— To oni tu są…?

— Przecież ci mówiłem!

Minęło trochę czasu, ale wreszcie się udało.

Stał przed tą siwą, płaską ścianą, poprzecinaną wejściami do wewnętrznych uliczek. Czuł się przy niej strasznie mały, nawet mniejszy niż gdyby stanął przed gwardzistą. Wolał jednak nie sterczeć w jednym miejscu jak kołek, więc wszedł do jednej z pobliskich szczelin między kamienicami.

W zaułkach nie było żywej duszy.

Jedyne dźwięki jakie dochodziły do jego uszu, to bliskie kołatanie drewnianych kół wozów z ulicy i jakieś, przytłumione przez budynki, rozmowy przechodniów.

To właśnie dzięki nim wiedział, że znajduje się blisko jakiejś większej, miejskiej arterii.

Pomimo względnego bezpieczeństwa, wolał jednak nie kusić losu i długo tu nie zabawić.

Musiał znaleźć jakiś punkt obserwacyjny, a ciężko o lepszy, niż dach któregoś z budynków.

Pech chciał że w nowej części miasta, ściany domów wyróżniały się jedną cechą — kompletnym brakiem kreatywności.

W jaki sposób mogło to przeszkadzać zwykłej sierocie z amnezją, która chciała dostać się na dach?

A no w ten, że jak się człowiek chce wspiąć, to się nie ma za co złapać.

Kompletnie płaskie ściany wznosiły się na wysokość jakichś dziewięciu metrów i wyglądały jak przeszkoda nie do pokonania.

Dobrze się jednak złożyło, że brak wyobraźni projektantów tego miejsca, nie dorównywał jakości pracy robotników.

Obecna w tych uliczkach wilgoć oraz prymitywne zabiegi budowlane okolicznych band, sprawiły że wiele szarych cegieł zwyczajnie odpadło z murów, pozostawiając w ich miejscu duże, wyraźne bruzdy, w których bez problemu mogła się zmieścić ręka kogoś takiego jak Tkin.

Postanowił to wykorzystać i już po kilku minutach ciężkiej wspinaczki, dostał się na dach.

Miejsce jeszcze bardziej zaśmiecone niż zaułki.

Mieszańcy chyba nie wykorzystywali ich do niczego innego niż składania wszelkich odpadków. Zbędne, drewniane skrzynie, śmieci, stare materiały, a nawet zepsute jedzenie. Wszystko lądowało tutaj.

Przez to co widział, dziwił się że zaraza pustosząca Księstwo nie wybuchła tutaj, pośród bezwładnie porzuconych śmieci.

Rozejrzał się dookoła.

Pośród poczerniałych dachów i gryzących, wydobywających się z kominów, obłokach dymu, dostrzegł to czego szukał.

Posterunek.

Charakterystyczna wieża, zrobiona z ciemnych, grubych sągów drewna, wznosiła się ponad wszystkimi domami i wyróżniała swym budulcem.

Na jej ostatnim piętrze, nieosłoniętym żadnym dachem, siedziało kilku stróżów. Niewyraźne sylwetki poruszały się delikatnie i tylko dzięki temu można było ich odróżnić od burego tła krajobrazu.

Tych kilku ludzi miało na celu wypatrywać wszelkiego zagrożenia jakie mogło wisieć nad miastem.

Takie było założenie.

Tkin wątpił jednak aby mogli oni zobaczyć najazd bandytów, czy też ogniska pożaru trawiącego Młyn, zwłaszcza że ich wzrok wciąż przyciągały karty i gorzałka.

Tak czy inaczej, tam właśnie zmierzał.

Miał do pokonania dłuższy dystans, czyli ulice odpadały.

— Już łatwiej górą. — Stwierdził, po czym puścił się pędem po dachach.

Przez chwilę zastanawiał się jak głupio musi wyglądać jego dzień z perspektywy innej osoby, na przykład Vetresa. Mnich zapewne uważał go za dziwaka, jak i każda napotkana przez niego osoba.

On jednak nie widział w tym nic, aż tak nienormalnego.

Zwyczajnie korzystał ze, swoim zdaniem, lepszych ścieżek. Przecież dzięki temu przemieszczał się po mieście szybciej i łatwiej, więc nie zdziwiło go to, że już po kilku minutach stał przed posterunkiem.

Poznawał ten budynek. Wąski, wysoki, o dolnych piętrach stworzonych z białego, odróżniającego się budulca.

Wyższe poziomy postanowiono już wznieść z drobną pomocą okolicznego lasu.

Kłody drewna zajęły więc najwyższe szczeble w hierarchii konstrukcji i piętrzyły się dobre kilka metrów ponad wszelkie zabudowania, ale oczywiście nie mogły one być wyższe od czarnych murów pękatej świątyni w samym środku miasta.

Dysząc, Tkin podszedł do posterunku. Tak mocno skupił się na zachowaniu spokoju, że prawie przejechał go wóz kupiecki, wzbijający wielki tuman kurzu.

Próbował nie panikować i powstrzymać narastającą w żołądku obawę. Nie dość że zmuszony został do kontaktu z ludźmi i to takimi za którymi nie przepadał, to jeszcze idąc na posterunek, pchał się w paszczę lwa.

Kto wie czy Atlas nie postanowi samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość i skazać go na powieszenie gdy usłyszy całą jego historię? Nawet jeśli ciężko byłoby mu uwierzyć w jej autentyczność, to mógłby się przypodobać szkarłatnym poprzez ukaranie kogoś, kto tak bezczelnie oskarża gwardię o morderstwo.

Chłopak postanowił więc nie wspominać o swoich przygodach i zwyczajnie wytargować u komendanta kilka dni w celi.

Nazywał to przerwą od życia.

Nic nie musiał wtedy robić, nie martwił się o to czy ktoś nie wyrzuci go ze schronienia lub też czy nie odetną mu ręki za przywłaszczenie sobie cudzej własności. Nawet kradzieże stawały się tutaj niepotrzebne, bo jedzenie otrzymywał od strażników.

Mało tego. W swojej celi nie miał absolutnie żadnego towarzystwa. Dosłownie nikogo kto mógłby mu jakkolwiek przeszkodzić lub też zdenerwować. Zwyczajna cisza i spokój, żyć nie umierać.

Jednak aby to otrzymać, musiał zdobyć się jeszcze na przynajmniej jeden wysiłek i to ten za którym nie przepadał.

Na rozmowę z drugim człowiekiem.

Bez zbędnych ceregieli otworzył drzwi posterunku i wszedł do pustej sali.

Oprócz kilku drewnianych mebli, nie było tu nikogo. Tuż pod ścianą stało kilka stołków, gdzieś w kącie ustawiono wieszak, a na drugim końcu pokoju znajdowało się masywne biurko, zagradzające dostęp do schowanych za nim schodów.

Przez grube, kamienne ściany, z ulicy nie dochodził tu żaden dźwięk. Tkin czuł się tak, jakby wręcz zanurkował w ciszy.

Jednak nie na długo.

Po chwili, ze schodów zszedł strażnik. Chłopak szybko rozpoznał tego starszego człowieka z nierówno ogoloną, białą i rzadką brodą. Ciemnoniebieskie oczy patrzyły uważnie na przybysza spod, zdobiących je siwych brwi. W połączeniu z podstarzałą twarzą, bogatą w zmarszczki i o jasnej karnacji, sprawiały wrażenie że człowiek ten do najmilszych nie należy i w tym przypadku, sugerowanie się pozorami było jak najbardziej wskazane.

— Ty tutaj? — Spytał z uniesionymi brwiami. — Tak szybko? Czego chcesz?

— Pokoju. — Odparł krótko.

Nie było sensu nawiązywać z nim przyjacielskiej pogawędki. To był jego zleceniodawca, a on jego pracownikiem i chodzącym zbiorem dowodów na lewą działalność jednego z dowódców straży miejskiej.

— Drog niech cie strzeli, to nie karczma tylko areszt! — Warknął strażnik, szukając czegoś w dolnej szufladzie biurka.

— Przecież mamy układ. — Syknął, zniżając nieco ton.

Doskonale wiedział że Atlas nie lubił o tym gadać, a zwłaszcza nie w takim miejscu jak to, czyli na posterunku w którym pracował i gdzie każda ściana mogła mieć uszy.

Właśnie dlatego prześwidrował go teraz wzrokiem, jednocześnie zaciskając pięści. Po chwili wziął jednak oddech, rozluźnił się i kontynuował rozmowę.

— Dostałeś premię za robotę w magazynie. — Odparł takim tonem, jakby mówili o zwykłej pracy tragarza. — Myślę, że to ci wystarczy.

— Uważam inaczej.

Ta odpowiedź zdziwiła komendanta równie mocno, co samego Tkina.

Do tej pory nigdy czegoś takiego nie robił. Nikomu się nie sprzeciwiał, wiedział że jeśli jego pracodawca mówi „nie” to oznacza to że powinien się zamknąć, odwrócić i odejść, a na odchodnym podziękować za wysłuchanie.

Teraz jednak do jego ust zakradła się ta odzywka, co bardzo nie spodobało się Atlasowi. Oderwał od niego spojrzenie i przeniósł je na pęk z kluczami.

Ciężkie, obsydianowe koło leżało na blacie jego stołu, zupełnie jakby wiedziało że przyjdzie tu dziś taki jeden i będzie prosił o to aby go zamknąć.

Leniwym ruchem, Atlas przysunął klucze do siebie i spokojnie wychylił się za biurko, podając je chłopakowi i mówiąc:

— Cela numer dwa jest zajęta.

Widząc to, Tkinowi ulżyło. Chwycił wystawiony pęk i pociągnął, chcąc jak najszybciej trafić za kratki, gdzie będzie miał święty spokój. Dosłownie czuł jak z każdym, pokonanym przez klucz milimetrem, ulatują z niego wszystkie nagromadzone nerwy.

Jednak nagle komendant wzmocnił uścisk na obsydianowym kółku, nie pozwalając mu ich zabrać, przez co cały stres wrócił i to ze zdwojoną siłą.

— Przyjaciel mi mówił, — Zaczął spokojnie Atlas. — że ostatnio w dzielnicy rzemieślniczej zdarzył się wypadek. Zamieszany był w to jakiś młody złodziejaszek. — Po chwili przerwy dodał. — Powiedz mi, wiesz coś o tym?

Tkin starał się nawiązać z rozmówcą kontakt wzrokowy, cały czas ściskając w ręku klucz. Wahał się pomiędzy tym czy go nie puścić i nie wybiec stąd jak oszalały, albo zostać i dalej walczyć o bezpieczną, więzienną celę.

— Jaki wypadek? — Spytał, zadziwiająco opanowanym tonem.

Po chwili, na twarzy komendanta zawitał uśmiech, ukazujący wszystkie jego krzywe i żółte zęby. Potem z gardła wydobył się krótki chichot i jego uścisk zelżał, pozwalając młodemu zabrać klucze.

— No tak, — Przytaknął. — przecież jesteś tym duchem którego nic nie obchodzi. A poza tym, ty nie dałbyś się przyłapać. Pozwól jednak, że dam ci radę.

— Tak?

— Unikaj rzemieślniczej dzielnicy. Przynajmniej przez jakiś czas.

Przytaknął i odwrócił się plecami do Atlasa, który to odprowadził go wzrokiem i wrócił do przeszukiwania szuflady.

— Było blisko. — Pomyślał.

Wyglądało na to, że morderca nie przyjrzał mu się na tyle dobrze aby móc go opisać. W przeciwnym wypadku, komendant już dawno by się z nim uporał.

Niepokojący był jednak fakt, że straż nie miała pojęcia co tak naprawdę zaszło w warsztacie krawca i szukała młodego złodzieja, a nie gwardzisty.

Postanowił się tym jednak nie zadręczać. Póki co, wszystko było w jak najlepszym porządku i nic nie wskazywało na to, aby cokolwiek miało się zmienić.

Zamiast tego, zaciekawił go fakt że w areszcie znajduje się ktoś poza nim.

Nie słyszał aby ktokolwiek jeszcze miał układ z komendantem, a przynajmniej jeszcze nigdy nikogo takiego nie spotkał. Dlatego uznał, że pewnie osoba tam siedząca nie znalazła się za kratkami z własnej woli, lecz popełniła przestępstwo, więc lepiej będzie jej unikać.

Idąc do swojej celi, mimochodem przypomniał sobie jak w ogóle poznał Atlasa.

Stało się to chyba kilka tygodni po tym, jak z miasta wyjechał Romuald, a zarówno Vetres jak i Sebastian, mieli zbyt wiele problemów na głowie aby się nim zajmować.

Musiał więc sobie radzić sam.

Wpadł przy pierwszej próbie kradzieży jedzenia ze straganu, kiedy to kupiec go przyłapał.

Dzięki temu co stało się potem, nie musiał odpowiadać za swoje przewinienie oraz nie zaliczał tego do jakiejś większej wpadki w swojej „karierze”, traktował to raczej jako uśmiech losu.

Co konkretnie się wydarzyło?

Atlas.

Jako jedyny strażnik, który znajdował się wtedy na ulicy, podszedł do awanturującego się straganiarza i zabrał zapłakanego chłopaka na posterunek. Młodszy wówczas Tkin, spodziewał się że odrąbią mu rękę, albo nawet powieszą.

Nie docenił jednak swojego szczęścia.

Stróż zapytał go wtedy o imię i po kilku smarknięciach oraz jękach, młodzieniec się przedstawił. Wtedy zaczęła się między nimi rozmowa z której następnie wywiązała się współpraca.

Atlas potrzebował kogoś, kto wykradnie z magazynu pierścień, który bardzo spodobał się, wtedy jeszcze początkującemu, funkcjonariuszowi.

Tkin przystał na propozycję w zamian za swoją wolność oraz zachowanie złodziejskiej dłoni.

Jak się potem okazało, zdobycie taniej błyskotki było drobnostką, zwłaszcza że magazynier spał zalany w trupa i chrapał tak głośno, że nawet tupanie żelaznych butów nie potrafiłoby wyrwać go z objęć snu.

Młody złodziej posłusznie zaniósł biżuterię do zleceniodawcy i dogadał się z nim w sprawie swoich usług. Od tamtej pory kradł na zlecenie wyższego rangą strażnika, który to dzięki jego występkom, a czasem łapaniu i wsadzaniu go za kratki, szybko awansował na dowódcę posterunku.

Odgłos zatrzaskiwanych, obsydianowych krat przerwał retrospekcję chłopaka.

Znajdował się teraz w celi. Na miękkim, ciepłym łóżku i z małą porcją żywności, zwiniętą ze stołu strażnika, który powinien pilnować tych cel.

Nie było go jednak na stanowisku, a szkoda żeby pożywienie się zmarnowało.

Zaraz po tym jak otworzył kratowane drzwi, odłożył klucz na wspomniany wcześniej stół. Nie było powodu używać go do zamykania krat. Mógł tak naprawdę wyjść w każdej chwili i nikt by mu nic nie zrobił. Po co więc kłopotać się ze starym zamkiem?

Położył się na pryczy. Materac, choć stary, sprawował się nieźle. Nie śmierdział, nie gniótł go, nie trzeba go było poprawiać, wystarczyło się zwyczajnie położyć i zamknąć oczy aby poczuć senność i powoli odpływać z tego świata, pogrążając się we śnie.

Wtedy jednak usłyszał że coś wpadło do jego izolatki. Jego własnego, prywatnego królestwa, do którego nikt nie miał wstępu.

Odczuwał ogromną pokusę aby zignorować ten niecodzienny dźwięk i zwyczajnie usnąć, lecz nie pozwoliła mu na to ostrożna natura włamywacza.

Choć niechętnie, otworzył oczy i spojrzał w kierunku z którego dobiegł ten irytujący stukot.

Zdziwił się kiedy zobaczył leżący pod ścianą przedmiot. Była to ciemnobrązowa, skórzana piłka o kształcie zbliżonym do kuli, dodatkowo pozszywana w byle jaki sposób.

Uznał że nie jest to nic godnego uwagi. Ot zwykła zabawka leży sobie na ziemi i niczym mu nie zagraża.

Przez ogromną chęć jak najszybszego zagłębienia się w swoim wyimaginowanym świecie, jego wrodzona ciekawość przestała walczyć i już po chwili ponownie zamknął oczy, pozwalając aby sen porwał go ze sobą i wydostał z tego miasta choć na chwilę.

Rozdział ósmy

Przez kilka dni, w celi z numerem jeden, rozlegało się miarowe pukanie skórzanej kulki o twardą, kamienną ścianę. Żaden inny dźwięk nie dochodził z tego, jak i sąsiednich pokoi. Żadne ludzkie słowo, żaden nawet najcichszy szept. Jedynie regularne stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk.

Tkin przestawał odbijać zabawkę od ściany tylko wtedy gdy któryś ze strażników przynosił jedzenie lub też gdy bardzo go to nudziło. To drugie nie zdarzało się jednak za często, toteż dźwięk odbijanej piłki zastępowało tylko chrupanie suchych wypieków.

Nic poza tym się nie działo.

Do pewnego momentu.

— Dobrze się bawisz?

Słowa pojawiły się dosłownie znikąd. Zaskoczyło to chłopaka na tyle, że aż wzdrygnął się na łóżku i nie złapał piłki, która to potoczyła się po podłodze i zamarła w bezruchu pod ścianą, zupełnie tak jak pierwszego dnia w tym miejscu.

Teraz słyszał jedynie szum krwi w uszach i szybkie bicie swojego serca. Trwało to na tyle długo, że do głowy przyszła mu myśl, że może jedynie się przesłyszał.

Jednak wtedy tajemniczy człowiek odezwał się ponownie.

— Żyjesz tam?

— Nie chcę rozmawiać. — Odetchnął i podszedł do skórzanej piłki.

— Pomyślałem że chociaż podziękujesz za zabawkę.

— Dziękuję. — Urwał.

Nie miał najmniejszej ochoty na jakąkolwiek pogawędkę, tym bardziej z jakimś nieznajomym przestępcą, który nie wiadomo za co siedzi. To złodziej, morderca, gwałciciel? Może wszystko jednocześnie?

Cóż więzienie nie było najlepszym miejscem do poznawania nowych ludzi.

— Szlag. — Przez zamyślenie cisnął zabawkę tak mocno, że odbiła się prosto od ściany i wypadła na korytarz.

— Dzięki za piłkę.

Ponownie zignorował tajemniczą osobę.

Szczerze mówiąc, nie interesowało go kto taki siedzi obok, póki jego cela była zamknięta.

Twarde, obsydianowe kraty mogły powstrzymać nie jednego człowieka. Choćby i mienił się największym przestępcą w Księstwie, bez klucza lub odpowiednich narzędzi (na przykład łomu) nie dało się utorować sobie drogi przez więzienną kratownicę, dzięki czemu Tkin mógł spać spokojnie, bez obawy że ktoś przyjdzie do jego izolatki.

Oczywiście wszystkie te reguły nie obowiązywały najznamienitszych rabusiów, którzy to ponoć umieli przeniknąć nawet prze litą ścianę, jednak w nich chłopak nie wierzył.

— Nie chcę się wtrącać, ale chyba coś cię trapi. — Po kilku minutach milczenia, sąsiad odezwał się ponownie.

Chłopak westchnął jedynie, mając nadzieję że ta natrętna osoba wreszcie się znudzi i odpuści.

— Za co cię wsadzili?

— Nie twoja sprawa. — Warknął.

Wstał, otworzył drzwi od celi i wyszedł z posterunku.

Kilka słów więźnia wystarczyło aby zmusić go do opuszczenia budynku. Poza tym, uznał że wystarczy już czekania i Sebastian załatwił sprawy związane z przyjęciem do klasztoru nowego członka. — Czyli jego.

Nie miał pojęcia gdzie teraz będzie jego opiekun. Czy aktualnie odprawia mszę? Może jeszcze śpi? Naucza nowicjuszy? Może pije w jednej z przyklasztornych oberży? Miejsc było kilka, na szczęście na dość małym obszarze, więc Tkin mógł sprawdzić je wszystkie.

Rozejrzał się dookoła.

Posterunek ulokowano w ten sposób, że jego front wychodził dokładnie na szeroką, miejską arterię.

Nie było na co czekać, zwłaszcza że pewna grupka ludzi już szykowała się do przejścia na drugą stronę. Chłopak pospiesznie do nich dołączył, co pozwoliło mu bezpiecznie pokonać to zapylone miejsce, a następnie wspiąć na dach jednej z kamienic.

Nie oglądając się za siebie, ruszył dalej, wprost na pękatą kopułę świątyni.

Swój ulubiony środek transportu, czyli dachy, porzucił gdy był już dostatecznie blisko celu, po czym zacząć przemierzać Młyn tak jak każdy normalny człowiek.

Zagłębił się w ciemne uliczki. To jedynie kilkanaście metrów od głównej ulicy, parę zakrętów, kilka wąskich zaułków…

— Oddawaj pieniądze!

…i jedna grupa zbirów, gotowych obić każdego i zabrać dosłownie wszystko co miał, nawet jeśli jego kieszenie były puste.

Momentalnie przywarł do jednej ze ścian i starał się nie wydać z siebie choćby najcichszego piśnięcia.

Słyszał jak co najmniej dwie osoby liczą kości jakiegoś nieszczęśnika przy pomocy drewnianej lagi lub tez innego kija. Potem kilka jęków, śmiech przestępców, kopniaki w brzuch, znów jęki, kolejny śmiech i tak w kółko. Zupełnie jakby każdy pisk ofiary wprowadzał oprawców w euforię.

Tkin nigdy nie mógł tego zrozumieć.

Jego zdaniem, zadawanie bólu innym było po prostu nielogiczne, głupie i niepotrzebne. Kłopotów było już pod dostatkiem, więc dlaczego ludzie sami musieli dopiekać sobie nawzajem?

Nie znał odpowiedzi.

Teraz jednak nie zaprzątał sobie głowy tym problemem.

Miał większy, w postaci bandytów, bawiących się tuż za rogiem.

Wystarczyło, aby po zakończeniu dręczenia tego pechowca, ruszyli w tym kierunku, a jego szanse na wyjście stąd cało gwałtownie by zmalały.

Nadal słuchał.

Sytuacja powoli się uspokajała. Człowiek, zapewne leżący na ziemi, już ledwie dyszał. Spokojne kroki rzezimieszków, doprawione ich głośnych rechotem radości, oddalały się.

Stopniowo, powoli cichły, aż wreszcie jedynym odgłosem jaki docierał do jego uszu stało się bicie własnego serca. Odczekał tak jeszcze kilka chwil i upewnił że nie spotka go żadna, niemiła niespodzianka, po tym jak wystawi głowę za róg.

Przełknął kilka razy ciężką, stojącą mu w gardle, gulę. Odetchnął i zebrał się w sobie aby wyjrzeć zza szarej ściany.

Oczyma wyobraźni zobaczył jak kilku oprychów mierzy go swoimi błyszczącymi, żółtymi ślepiami, wyszczerza kły i wyciąga w jego kierunku brudne, zakrwawione łapska.

Na szczęście było to tylko chwilowe złudzenie. Przedstawienie, które strach wystawił przed jego oczami.

Tak naprawdę, jedyne co zobaczył w ciasnym zaułku to stękający, leżący na brzuchu człowiek, trzymający oburącz zakrwawioną głowę.

Widok nadal nieprzyjemny, lecz lepszy niż kilku miejscowych bandytów, rzucających się na niego.

Tkin ostrożnie przeszedł kilka kroków w kierunku rannego, cały czas opierając się jedną ręką o ścianę i będąc gotowym do ewentualnej ucieczki, gdyby zbiry miały wrócić.

Powoli zbliżał się do pobitego człowieka. Coraz lepiej widział strużki krwi, która zaczynała już zasychać, marszczyć się na skórze i sklejać rzadkie włosy ofiary.

Bury płaszcz, który podrygiwał ilekroć pokrzywdzony łkał, został porządnie zabrudzony. Jego powierzchnię zdobiły plamy krwi w okolicy kołnierza, wyschnięte, popękane kleksy z błota oraz jedna, większa i ciemniejsza, plama, zapewne z moczu banitów.

Oczywiście nie wystarczył im łup, nie wystarczyło pobicie dla zabawy. Musieli jeszcze upokorzyć swoją ofiarę, zbesztać ją, zrównać z błotem, a wszystko po to aby sobie ulżyć, bądź pokazać że to oni są tymi lepszymi.

— Ludzie. — Syknął Tkin i pokręcił głową.

To był jeden z powodów dla których ich nie cierpiał. Wolałby już zostać zabitym gdzieś w lesie przez Bevrengara lub też wilka, cholera, nawet śmierć z rąk gletów byłaby przyjemniejsza od tego co tu się przed chwilą wydarzyło.

Bestie z głuszy nie ośmieszają. Myślą, w przeciwieństwie do ludzi. Bronią swojego potomstwa lub terytorium, polują, nie zabijają z błahych powodów.

Ile razy drwal wracał z lasu cały we krwi, pokaleczony od stóp do głowy?

Wielokrotnie.

Owszem, zdarzało się też że inni odnajdywali ciało, rozszarpane i pogryzione, lecz najczęściej okazywało się, że pechowiec zwyczajnie przestraszył zwierzę, wchodząc do jego leża.

Nie tak jak tu.

Tutaj bez przerwy słyszało się o nowych ofiarach którejś z band w zaułkach. Każdego tygodnia z ciemnych, miejskich uliczek wynoszono śmierdzące trupy, aby zapobiec epidemii. Natomiast bójki pomiędzy większymi grupami rzezimieszków należały do codzienności.

— Pomocy… — Cichy, ledwie słyszalny jęk wydobył się z ust ofiary. Był to szept, tak niewyraźny, że Tkin nie mógł mieć pewności, czy to rzeczywiście człowiek na skraju śmierci prosi go o ratunek, czy może jego wyobraźnia płata mu niezdrowe figle. — Proszę…

Przyspieszył kroku. Odszedł.

Co innego miał zrobić? Nie był magiem, nawet nie czarodziejem. Nie znał się na leczeniu. Jak można pomóc komuś z roztrzaskaną czaszką, nie mając do dyspozycji magii? Nie da się, a nawet z nią byłoby to ciężkim orzechem do zgryzienia, zwłaszcza w tak zacofanym kraju jak Księstwo, gdzie na magię pozwolić sobie mogą jedynie najbogatsi.

Powinien wziąć go pod ramię i zaciągnąć do klasztoru? Ten człowiek umarłby po drodze.

Albo gorzej.

Trafiliby na kolejnych oprychów i tym razem, na ziemi leżałyby dwa trupy.

Niestety, tak to tutaj wyglądało.

Już nie pierwszy raz jest świadkiem takiej sytuacji. Można przywyknąć, on nie jest bohaterem który ratuje ludzi.

Jest duchem.

Po stresującej wycieczce zaułkami, wyszedł na główną ulicę miasta.

Tutaj nigdzie nie unosił się zapach krwi i pleśni, lecz tespowy dym i odór potu, które były już chyba lepsze niż to co spotkał w zaułkach.

Po gruntowej drodze krzątali się ludzie, gwar rozmów przerywały rytmiczne postukiwania kopyt i terkot drewnianych kół z bryczek rolników.

Normalny dzień dla każdego z nich, nawet jeśli jakieś dwadzieścia metrów stąd, ktoś właśnie wyzionął ducha.

Tkin poczuł się beznadziejnie. Nie miał nawet ochoty na spacer po dachach. Wolał iść przez ulicę w stronę klasztoru, z opuszczoną głową, dając się odpychać durnym dryblasom.

Teraz wcale go to nie obchodziło.

Tym sposobem znalazł się na dobrze mu znanym placu, tuż przed ogromną, czarną i szpetną budowlą.

Ostatni wierni wchodzili do jej wnętrza. Postanowił nie zwlekać i już po chwili znalazł się wśród nich. Przeszedł przez uchylone wrota i od razu poczuł jak palce chłodu zaciskają mu się na wszystkich mięśniach, a mocny zapach pleśni drażni jego nozdrza.

Nic się tu nie zmieniło.

Wnętrze klasztoru wyglądało jak ogromna jaskinia. Jedynymi rzeczami jakie odróżniały to miejsce od podziemnej hali był brak stalaktytów i w miarę równy kształt sklepienia, które ciągnęło się dobre dwadzieścia metrów w górę.

Przestrzeni tej nie zagospodarowano, co według niego było jedynie marnotrawieniem miejsca i budulca.

Ścianom brakowało okien. Znajdowały się tu jedynie wąskie szczeliny, przypominające raczej otwory strzelnicze, przez które wpadały słabe promienie światła oraz nieprzyjemne, zimne powietrze, potęgujące uczucie chłodu.

Pomimo wszystkich tych warunków, wierni stali lub też klęczeli na kamiennej posadzce.

Część z nich podchodziła do przechadzających się tu i ówdzie magów, zapewne po to aby złożyć im datek na rzecz świątyni i poprosić o modlitwę za rodzinę lub też przyszły dostatek.

Chłopak stanął w odległości jakichś dziesięciu metrów przed ołtarzem, choć ta nazwa mogła się wydać przesadną.

Był to jedynie kamienny, prostokątny stół, pozbawiony jakichkolwiek dekoracji czy też zwykłego obrusu. Na jego wierzchu leżało kilka zwoi, sakiewek oraz pióro w kałamarzu. Pełnię tego zestawu stanowił śpiący kapłan, zasiadający na drewnianym krześle po drugiej stronie.

Widok raczej nieciekawy, jednak to co znajdowało się za nim, to już co innego.

Stała tam dziwna, trzymetrowa konstrukcja, składająca się z trzech szarych kopuł. Środkowej — największej — oraz dwóch niższych, idealnie symetrycznych.

Lekko nachodziły one na swoją większą siostrę, stojąc po jej bokach i trochę bliżej ołtarza. Tworzyły w ten sposób mały przesmyk, przez który dało się zobaczyć otwór wielkości pięści, wydrążony w dużej kopule.

Lśnił on dziwnym, niebieskim światłem. Zbyt słabym aby mogło ono rozproszyć ciemności, lecz doskonale widocznym pośród nich.

Źródłem tego nienaturalnego blasku był przedmiot znajdujący się we wnęce, obmywany cienkim strumieniem wody, którego cichy szum odbijał się od ścian tego posępnego przybytku.

Oto przed nim stał obiekt do którego przybywały pielgrzymki nawet z najdalszych zakątków Księstwa oraz delegacje magów z akademii teleskopu, których członkowie chcieli zgłębić tajniki tutejszej magii. Przedmiot, dzięki któremu mnisi w klasztorze mieli zapewniony dostatek i władzę nad nieświadomymi wyznawcami Rac’a.

Artefakt zwany uśmiechem.

Tkin nie miał pojęcia skąd wzięła się jego nazwa. Nigdy też specjalnie się nad tym nie zastanawiał, a tak właściwie to wcale go to nie obchodziło.

Minęło sporo czasu od kiedy ostatni raz na niego patrzył, nie mówiąc już o obdarowywaniu go jakąkolwiek uwagą.

Na ulicy myśli się raczej jak przeżyć następny dzień i to w ten sposób by nie wpaść w zatarg ze strażą, gwardzistami czy też zwykłymi ludźmi. Jakoś nie ma się czasu na filozoficzne dyskusje odnośnie jakichś teologicznych banialuków.

Nagle, od ścian świątyni, odbił się basowy głos któregoś z kapłanów, przez co Tkin aż przewrócił oczami i niechętnie klęknął, tak jak i reszta obecnych.

Zaczęło się kazanie.

— Bracia! Siostry! — Mocny głos zabrzmiał pośród czarnych murów budowli. — Świat nasz powstał z woli trzech bóstw!

— Zaczyna się. — Westchnął w duchu chłopak.

— Wszystko miało swój początek z woli Rac’a, naszego opiekuna, boga mądrości. Grał on na swoim instrumencie ponad pustką, tam gdzie zasiadają bogowie! Grał, ponieważ kochał muzykę tak jak i nas kocha!

— Powinien był go wyrzucić. — Westchnął Tkin.

Wiedział, że jest to dziecinne zachowanie, lecz na pewno nie bardziej niż wiara w jakieś cudowne istoty, które opiekują się swoim stadem.

— Tak właśnie upływał czas naszemu opiekunowi przez długie lata, — Ciągnął dalej kapłan. — na ciągłych śpiewach istot sobie podobnych i przygrywaniu im. Grał tak i nucił aż pewnego dnia przykuł on tym uwagę świetlistego wojownika, boga Rex’a, któremu obca jest ciemność i nienawiść.

— Wtedy właśnie Rex, — Chłopak rozpoznał ten głos.

— Vetres? — Spytał samego siebie i podniósł głowę, tak aby mógł zobaczyć ołtarz.

Rzeczywiście, zakonnik stał na mównicy, tuż przed kopułami ze lśniącym artefaktem.

Jego chuda sylwetka i wąskie ramiona mocno wyróżniały się na tle pokaźnych postur starszych mnichów i magów, dlatego też bardzo łatwo można było go wypatrzeć.

Tkin pamiętał jak kiedyś jego kolega mówił mu, że póki jest uczniem, jego mistrz musi być obecny na mównicy wraz z nim. To z kolei oznaczało, że Sebastian również gdzieś tu stoi.

Jednak jeśli chodziło o tego konkretnego maga, to trudniej było go znaleźć w tym towarzystwie.

W przeciwieństwie do swego podopiecznego, on nie różnił się od reszty zakonników wyglądem, zwłaszcza gdy zakładał granatowy, zdobiony płaszcz i nakrywał swoją głowę kapturem.

To nic, znalazł Vetresa to znajdzie i jego. Teraz musiał jedynie poczekać na koniec mszy.

— Rex’owi spodobały się melodie wygrywane przez Rac’a. Spodobały mu się do tego stopnia, że za każdym razem kiedy to Rac rozpoczynał nowe dzieło, do głowy Rex’a napływały myśli, nie byle jakie myśli, lecz myśli dotyczące innych istot, innego życia, czegoś czemu mogliby dać początek. Jednakże krótkie i złudne chwile, kiedy to dawał nowym postaciom życie, przemijały. Czasami udawało mu się utrzymać kilka istnień przez minuty, godziny czasem nawet dni, lecz to nadal było za mało.

— Tedy właśnie, — Nowicjusz zamilkł, a jego rolę przejął kolejny, tym razem nieco starszy. — zwrócił się on o pomoc do Ris’a. Do boga pisma i pamięci. Poprosił aby istnienia jakie opiekun światła tworzył zostały zachowane, zapamiętane. Ris zgodził się i spełnił prośbę, jednak jego warunkiem było to, aby żadne ze stworzeń nie posiadło mocy takiej jak ich trójka, takiej jak ich poddani i aby każdy twór miał swój koniec. Rex, aby dać nam życie, przystał na warunek Ris’a, choć z ciężkim sercem…

Myśli Tkina odpłynęły gdzieś w dal. Nie mógł już więcej tego słuchać. Wystarczyło mu baśni jak na jeden dzień. Wolałby odejść stąd jak najszybciej, lecz wiedział że nie może tego zrobić. Musiał zaczekać aż to wszystko się skończy i…

Krzyk.

Nagle, gdzieś z przodu rozległ się wrzask kobiety.

Chłopak instynktownie poderwał głowę aby zobaczyć co takiego się dzieje.

Na ołtarzu, tuż przed mównicą, stała jakaś postać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zwrócona była tyłem do wiernych, a zakonnicy wokół niej nie wyglądali na przerażonych.

Miała na sobie bury płaszcz z kapturem, który jednym ruchem ręki zrzuciła ze swojej głowy.

Ten mały, niepozorny gest wywołał istną falę krzyków i jęków, która przetoczyła się przez cały klasztor, aby następnie zniknąć i pozostawić po sobie jedynie milczenie.

Jedno stało się jasne. To nie był człowiek.

Jego łysa, ozdobiona dziwnymi brodawkami i pęcherzami, głowa, dosadnie to sugerowała. Jakby tego było mało, na czole tej dziwnej poczwary wyrastały małe, popękane rogi, a z ust wydobywało się dziwne syczenie.

Póki co, wszyscy zebrani w klasztorze milczeli, pozwalając aby ten niepokojący dźwięk odbijał się od ścian świątyni i przenikał ich wszystkich na wskroś.

— Demon. — Szepnął Tkin.

Nigdy ich nie widział, jedynie słyszał pijackie opowieści które ich dotyczyły. Nie musiał jednak zastanawiać się nad tym dwa razy, on to czuł. Czuł, że kilka metrów przed nim stoi teraz żywe i prawdziwe plugastwo.

To już samo w sobie nie zwiastowało nic dobrego, a po chwili, sprawy zaczęły przybierać jeszcze gorszy obrót.

Demon skoczył na wysokość jakichś dwóch metrów i w jednej sekundzie znalazł się na trzech, szarych kopułach, tuż obok wnęki jarzącej się błękitnym kolorem.

— Nie! — Wrzasnął któryś z mnichów, wyciągając rękę ku dziwnemu intruzowi.

Wtedy też dziwak zasyczał cicho i jednym, szybkim szarpnięciem wyrwał artefakt ze swojego miejsca.

To co było potem, nie trwało nawet chwili.

Pomiot zeskoczył na podłogę i rzucił czymś w stronę zebranych wiernych.

Dziwne, czerwone światło rozjaśniło na chwilę całą halę klasztoru tylko po to, aby zgasnąć i spowić zaskoczonych ludzi bordową mgłą.

Tkin nadal był oszołomiony nagłym rozbłyskiem, lecz przez dziwną chmurę, zdołał zobaczyć jak jeden z magów podbiega do plugastwa i próbuje odebrać mu artefakt. Wystarczył jednak tylko szybki ruch dłoni nieznajomego, aby zakonnik upadł na zimną posadzkę.

Wtedy chłopak zamarł. Zobaczył krew. Istną fontannę posoki, buchającą z brzucha czarodzieja, a konkretnie, Sebastiana.

Tak, nabrał co do tego pewności kiedy podczas szamotaniny kaptur mnicha spadł z jego głowy, odsłaniając łysą głowę pełną blizn.

Sebastian padł trupem.

Leżał tak, wciąż brocząc krwią jak zarzynane prosie i drgając w pośmiertnych konwulsjach.

Zabójca przypatrywał się chwilę swojej ofierze. Wydawało się że nawet z pewną aprobatą, po czym wskoczył pomiędzy ludzi i zaczął torować sobie drogę do wyjścia.

— Nie. — Szepnął Tkin. — Nie! Nie! Nie! — Wrzasnął i rzucił się pędem za zamaskowanym intruzem.

Parł przed siebie, rozpychając kaszlących ludzi i starając się dojrzeć coś przez czerwoną mgłę, czasem nawet depcząc po tych, którzy ze strachu skulili się na podłodze.

Nie przejmował się nimi. Dał upust swej wściekłości i całkowicie się w niej zatracił. Teraz zdrowy rozsądek stanął z boku. Teraz, liczyło się dla niego tylko jedno. — Dorwać sukinsyna który to zrobił, który zabił jedną z niewielu osób, jakie w tym mieście na śmierć nie zasługiwały.

Zanim się obejrzał, wypadł przed wrota świątyni. Zaczerpną powietrza, wolnego od dziwnego dymu i omiótł wzrokiem cały brukowany plac w poszukiwaniu jednej osoby. Tego jednego, burego płaszcza z kapturem.

Jest! Wspina się po ścianie jednego z budynków, próbuje uciec, zupełnie tak jak to robił Tkin.

— Co się tam stało?! — Warknął stojący nad nim gwardzista. — Czy wszystko… hej!

Szkarłatny nie zdążył dokończyć.

Zanim się zorientował, chłopak wyrwał mu smugę zza pasa i odwrócił się na pięcie, celując w zabójcę.

Świat nagle zwolnił. Tkin czuł adrenalinę palącą jego żyły i krążącą po całym organizmie, śmigającą pod skórą w każdym, najdrobniejszym nawet naczynku. Słyszał jak krew szumiała mu w uszach, odczuwał każde uderzenie serca, które zachowywało się tak jakby miało lada moment eksplodować.

Od razu przybrał odpowiednią postawę, tak jak uczył go Romuald.

Poczuł że pistolet gwardzisty wręcz dopasowuje się do jego dłoni, zupełnie tak jakby został stworzony specjalnie dla niego, a nie jakiegoś dryblasa w czerwonych rajtuzach.

Machinalnie odciągnął kurek i wypuścił powietrze z płuc. Uspokoił się. Zaczekał na odpowiedni moment. Poczuł że jego serce na chwilę wstrzymuje pracę i…

Wystrzał.

Kopnięcie broni dotarło do niego wtedy, gdy lufa wypluła z siebie dym i ogień.

Od tej chwili zapamiętywał każdy, najdrobniejszy nawet szczegół.

Niebieskawy dym opuszczający lufę, obracający się, obsydianowy pocisk, lizany przez pomarańczowe iskry. Dosłownie podążał on za złodziejem, śledził każdy jego ruch i zmierzał do celu. Trafienie wydawało się niemal pewne… gdy nagle pocisk zaczął wytracać swoją moc i opadać. Powoli, spokojnie i z gracją, zupełnie jak spadające pióro.

Aż wreszcie doleciał na miejsce. Jakieś pół metra pod złodziejem. Obsydianowa kula wyrwała spory otwór w cegle i skruszyła kilka sąsiednich.

Zwinny zabójca obejrzał się za siebie i zmierzył Tkina gniewnymi, żółtymi ślepiami. Potem tylko zasyczał i zniknął gdzieś między dachami miasta.

— Ty gnoju! — Wrzasnął gwardzista i zdzielił chłopaka po twarzy, jednocześnie zabierając mu smugę. — No to sobie posiedzisz w areszcie. — Powiedział, po czym poprawił swój cios kopniakiem.

— Drog niech cię strzeli! — Odwarknął chłopak, jednocześnie tamując krwotok z nosa. — Nie widzisz że zabójca ucieka?

— Zabić cię na miejscu kurwiszonie!? — Krzyknął.

***

Obsydianowe kraty zamknęły się zaraz za nim i to z taką siłą, że omal nie wypadły z zawiasów.

— Komendant! — Ryknął gwardzista, a Atlas pojawił się w przejściu. — Pilnuj tego szmaciarza, nie może wyjść z celi.

— Czemu? — Kapitan straży był wyraźnie zdziwiony tym co się dzieje, wodził jedynie wzrokiem od jednego do drugiego, nic nie rozumiejąc. — Co się stało?

— Powiedzmy że mnie wkurwił. — Odparł, otrzepując dłonie. — A poza tym… ktoś podobny jest podejrzany o morderstwo w dzielnicy rzemieślniczej. Przyjdzie tu jeden z nas, może go rozpozna.

Następnie szkarłatny zniknął za framugą, a na pożegnanie trzasnął drzwiami posterunku.

Zbyt wiele się tu nie zmieniło.

Ten sam budynek, ta sama cela i komendant, różnica polegała jednak na tym, że tym razem obsydianowa kratownica została zamknięta na klucz, nie dając Tkinowi żadnej możliwości ucieczki.

— Na Rac’a! — Warknął Atlas. — Coś ty tam nawyczyniał, że aż gwardia cię tu musiała przyprowadzić?

— Wyręczyłem ich. — Parsknął i położył się na pryczy.

— Ta kurna, ciekawe jak… z resztą, gówno mnie to obchodzi. Nieźle podpadłeś, muszę przyznać. Powiedz mi jeszcze że to naprawdę ty byłeś wtedy u tego krawca to…

— Byłem! — Odwarknął i spojrzał wyzywająco na komendanta.

Po tym jednym słowie, kapitan zbladł. Dobrą chwilę trwało zanim dotarło do niego to co usłyszał, chociaż, sadząc po minie, nadal nie mógł dać temu wiary.

— Zapomnij o układzie. — Cofnął się o krok. — Zapomnij o mnie, masz teraz szkarłatnych na głowie, a wiesz co to znaczy? Tyle że wylądowałeś w gnoju z którego ja cię nie wyciągnę!

— Zajmij się lepiej kartami!

Kręcąc głową i mrucząc coś pod nosem, odszedł, pozostawiając chłopaka samego ze sobą i nie mogą uwierzyć w to co zobaczył.

Zawsze kiedy Tkin zgłaszał się po odbiór nagrody, albo też chciał spędzić w celi kilka dni, przychodził tutaj z opuszczoną głową i posłusznie czekał aż Atlas wypełni swoją część układu. Nigdy nie pyskował, nigdy nie narzekał ani też nie wykłócał się o swoje. Praktycznie wcale nie mówił.

Natomiast teraz? Teraz to już nie był ten sam Tkin. Wyglądał i zachowywał się tak jakby oszalał, jakby coś w niego wstąpiło i całkowicie go odmieniło.

Chłopaka jednak wcale nie obchodziło to co się wokół niego dzieje.

Czuł gniew, ogromną, narastającą złość, której nie mógł pohamować. Na jego oczach zabito Sebastiana. Człowieka, który najmniej na to zasługiwał, a z tym nie mógł się pogodzić.

Wstał i zataczał bezsensowne kółka po całej celi, chcąc wyrzucić z siebie to dziwne uczucie. Słabo mu to jednak wychodziło.

Nawet uderzanie o kraty czy kopanie pryczy nie przynosiło żadnych efektów. Wciąż nie mógł zrozumieć ani zaakceptować tego co się stało, zwyczajnie nie mógł.

Zapewne spędziłby tak cały dzień, gdyby nie tajemniczy głos zza ściany.

— Witamy z powrotem.

— Nadal tu siedzisz!?

Swoją drogą, cieszył się że nieznajomy wciąż był w sąsiedniej celi. Nie dlatego że miał z kim pomówić i zrzucić ze swoich barków ten ciężar. Raczej dlatego, że miał się teraz na kim wyżyć, kogo skląć, warknąć i obrzucić bluzgami. Zwykle tego nie robił i uznawał to za zwykłą dziecinadę, lecz teraz o to nie dbał. Liczyło się tylko to aby poczuć się lepiej, w tej chwili, natychmiast.

— Dobrze mi tu, nigdzie się nie wybieram. — Nie widział go, lecz mógł przysiąc, że obcy wzrusza teraz ramionami.

— To zamknij ryło i siedź na dupie!

— Skąd tyle gniewu? — Spokojny ton tajemniczej osoby nie zmieniał się nawet na chwilę.

Tkin nie miał teraz ochoty na tłumaczenie tego wszystkiego. Po prostu położył się na pryczy i poczuł jak cały gniew dosłownie z niego uchodzi. Zupełnie jak para z garnka z gotującą się zupą.

Nie czuł już chęci do bezsensownego kopania i uderzania wszystkiego naokoło. Słabł, z każdą chwilą opuszczała go siła która jeszcze przed sekundą go przepełniała. Uspokajał się powoli, stopniowo, z każdym wdechem, aż w końcu nie pozostało mu nic innego oprócz płaczu.

Zanim się zorientował, materac pod jego głową był mokry, a on sam pociągał nosem i przecierał dłońmi, przekrwione od łez oczy. Czuł jakby ktoś wyciął z jego wnętrza ogromny kawałek, bezceremonialnie go wyszarpał, aby następnie zabrać gdzieś daleko.

Przez to wszystko, nawet nie usłyszał szczęku krat od swojej celi, ani odgłosu kroków które się do niego zbliżały. Dopiero kiedy ktoś oparł się o ścianę przy jego pryczy i odchrząknął, chłopak wyszedł z dziwnego transu.

— Zgaduję, że stało się coś… złego?

Tkin nie widział nieznajomego. Wiedział tyko że jest blisko niego i ani myśli dać mu spokoju, którego tak bardzo chciał.

Ale może to i lepiej? Może tego właśnie potrzebował? Po prostu z kimś porozmawiać? Wyrzucić z siebie te problemy, może rzeczywiście byłoby to lepsze rozwiązanie niż leżenie bez sensu na pryczy i czekanie na cud?

Podniósł się i spojrzał na swojego sąsiada.

— To ty? — Nie potrafił ukryć zdziwienia.

— O ile wiem, nikt inny. — Odparł.

Stał przed nim ten sam złodziej, który zwinął Sylegowi pieniądze w dzielnicy kupieckiej. Tkin poznawał tą lekką opaleniznę, rysy twarzy, szare, matowe oczy i, co było najbardziej charakterystyczne, ogromnego siniaka po prawej stronie czoła, czyli pamiątkę po zderzeniu się z wozem.

— Trzymaj się z daleka! — Warknął chłopak i momentalnie zeskoczył z więziennego łóżka.

— Dobrze. — Złodziej wzruszył ramionami i wpatrywał się w niego.

Tkin nie wiedział co ma teraz zrobić i co zamierza rabuś. Zakładał że chce zemścić się na nim za to, że trafił do aresztu i stracił łup. Jednak on wcale na takiego nie wyglądał.

Stał tak, oparty o ścianę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i jedną nogą ugiętą w kolanie. Zupełnie tak jakby przyszedł tu na przyjacielską pogawędkę.

— Czego chcesz? — Spytał.

— Cóż, — Przestępca westchnął. — na pewno nie zemścić się za spotkanie z bryczką. — Odpowiedział, zupełnie jakby czytał mu w myślach. — Choć siniak strasznie boli, nie mówiąc już o tym jak szpeci mi twarz. — Dotknął czoła i skrzywił się z bólu.

— Więc?

— Pogadać? — Wzruszył ramionami. Powiedział to tak jakby było oczywiste. — Wiesz jak bardzo nudziło mi się w tej celi? Atlas może i dobrze traktuje swoich, ale gadatliwy to on nie jest, nie sądzisz? Liczyłem więc, że sąsiad będzie…

— Znasz go? — Przerwał mu.

— Komendanta? Oczywiście! Myślisz, że tylko ty kradniesz dla niego tesp i gorzałę?

To go nieco uspokoiło. O ile pamiętał, Atlas nie wybierał do takiej roboty byle kogo, a już na pewno nie bezmózgich oprychów z zaułka. Całe szczęście, oznaczało to bowiem że nie siedzi teraz w jednej celi z jakimś narwanym bandytą.

— Nazywam się Radek. — Wyciągnął rękę na powitanie. — Z kim mam przyjemność?

— Tkin. — Odparł, podając mu dłoń i zachowując jednocześnie ostrożność.

— Niecodzienne imię. — Stwierdził. — Więc, skoro uprzejmości mamy za sobą, to może powiesz mi co takiego się stało?

— A co niby miało się stać? — Burknął.

Momentalnie, wszystkie te myśli odnośnie podzielenia się z inną osobą swoimi problemami, wyparowały. Nie ufał nieznajomym, a Radka do bliskich przyjaciół bynajmniej nie zaliczał.

— No nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Wychodzisz stąd, trochę cię nie ma, potem gwardzista wpycha cię z powrotem do celi. Moim zdaniem COŚ musiało się stać, jeśli szkarłatny był zmuszony się pofatygować.

Chłopak nie miał pojęcia co powinien odpowiedzieć. Prawdę mówiąc to nie miał nawet pojęcia dlaczego wciąż rozmawia z tym rabusiem zamiast wyjść zwyczajnie z celi i… zaraz.

Kratownica została zamknięta, doskonale słyszał szczęk zamka. Jakim więc cudem dostał się tu Radek?

Rozumiał, że skoro ten złodziej był człowiekiem Atlasa, mógł mieć otwarte drzwi od swojej celi, lecz nadal, jakimś cudem musiał sforsować te, które trzymały tu Tkina. Pytanie brzmiało „jak?”.

Czy to możliwe, że właśnie miał przed sobą jednego z tych legendarnych złodziei? Osobę potrafiącą dokonać rzeczy, które do tej pory uważał za zwykłe bajania pijanych kupców?

— Ty, — Kontynuował chłopak. — jesteś w mojej celi…

Radek jedynie się zaśmiał i odlepił od ściany.

— Gratuluję spostrzegawczości.

— Ale jak ty to niby zrobiłeś? Przecież…

— Jestem złodziejem! — Wzruszył ramionami. — Nie mów że ktoś taki jak ty nie słyszał o tym że przenikamy przez ściany i rozpływamy się w powietrzu.

— Słyszałem. — Skrzyżował ręce na piesiach. — I jakoś nie wydaje mi się żeby była to prawda.

— Haha. — Złodziej opuścił głowę i wyjął coś ze swojego rękawa. — I słusznie. — Rzucił w jego stronę przedmiotem. — Oto jeden z moich sekretów.

Wylądował on w dłoniach chłopaka. Był lekki, podłużny i zawinięty w bawełnianą szmatkę.

Spojrzawszy przelotnie na nowego kolegę, Tkin zaczął rozwijać materiał, aż wreszcie jego oczom ukazał się płaski, cienki drucik z zakrzywionym końcem.

Na pierwszy rzut oka, wyglądał jak jakieś żelazne narzędzie, jednak po dokładniejszym zbadaniu, okazało się że jest to jedynie zabarwiony obsydian, być może z lekką domieszką innych składników.

— Co to takiego? — Spytał, nie do końca wiedząc co ma z tym zrobić.

— To, mój drogi, jest wytrych. Czyli twoja szansa na wydostanie się z rąk gwardzistów.

Kiedy tylko usłyszał słowo „wytrych” od razu poczuł radość. Zawsze chciał umieć otwierać zamki. Marzył o tym cudownym przedmiocie, który tak mocno ułatwiłby mu życie.

Umiejętność posługiwania się tym małym, niepozornym drucikiem oznaczałaby koniec liczenia na własne szczęście i szukania okrężnych dróg, prowadzących na zaplecza sklepów. Oczywiście zamknięte kufry też przestałyby stanowić dla niego przeszkody i ukazały całe swoje bogate wnętrze.

— Zaraz, czemu to robisz? — Spytał zdziwiony.

— Powód jest prosty. Nudzę się.

Chłopak dziwił się temu co się tutaj właśnie dzieje. Zachowanie złodzieja zdawało się być dziwne, a wręcz nienormalne. Szybko się jednak zorientował, że nie ma się co zastanawiać nad motywami rabusia, przynajmniej na razie.

Właśnie trzymał w ręku jedyną szansę ucieczki z tego miejsca, wolał nie zmarnować tej okazji na głupie pytania, lecz zwyczajnie ją wykorzystać.

Był jednak pewien problem.

— Nie umiem się tym posługiwać.

— Dlatego ja też jestem w tej celi i specjalnie zamknąłem za sobą drzwi. — Odwrócił się w stronę krat i przywołał go gestem ręki. — Chodź, pokażę ci co i jak.

— Może jednak ty to zrób? — Zaproponował Tkin. — Szkarłatny może…

— Przyjść tu w każdej chwili, wiem. Dlatego liczę na to że się pospieszysz.

Chłopak zrozumiał że próba namówienia go do zmiany zdania jest bezsensowna, poczuł się nawet tak jakby gadał z Vetresem. Postanowił więc zacząć naukę jak najszybciej, bo tylko w ten sposób mógł się uratować z rąk książęcej gwardii.

Przykucnął przed kratownicą i spojrzał wymownie na Radka, oczekując jakichś wskazówek.

— Zagięciem do przodu. — Powiedział, opierając się o kraty i krzyżując ręce na piesi.

Tkin posłusznie wykonał polecenie.

— Teraz musisz znaleźć zapadki w zamku, tylko spokojnie. Policz je, sprawdź z jaką siłą chodzą… zapoznaj się z mechanizmem.

Powoli i starannie liczył piny we wnętrzu nieskomplikowanego mechanizmu. Przesuwał wytrych do przodu i do tyłu, tak aby zlokalizować stojące mu na drodze bolce. Robił to do skutku, aż był całkowicie pewien co do ich liczby i siły z jaką pracują.

— Czemu chcesz uciec? — Spytał. — Masz tu łóżko, jedzenie, dach nad głową…

— I jak już mówiłem, nudę. — Skwitował Radek. — A ty gwardię na karku. Na twoim miejscu szybko bym się stąd wynosił.

Jak na zawołanie, przypomniały mu się wszystkie opowieści dotyczące szkarłatnych, które słyszał na ulicach. Każda gorsza od poprzedniej. O torturach, niezwykłych zdolnościach do sprawiania bólu i różnych innych, mało przyjemnych rzeczach.

Dreszczyku emocji dodawało również to, że miał tu przyjść ten sam szkarłatny żołdak, który widział go w warsztacie krawca. Oczywiście nikt nie mógł być pewny czy uda mu się rozpoznać w nim małego złodzieja, jednak pewne ryzyko istniało.

Zrozumiał też co takiego zrobił, będąc pogrążonym w gniewnym transie.

Mianowicie, przyznał się Atlasowi do tego że był w warsztacie krawca tego dnia kiedy go zabito. Teraz zastanawiał się jakim cudem dał się tak omamić swojej wściekłości że wypaplał to, praktycznie z uśmiechem na ustach.

— To jest napinak. — Rozmyślania przerwał mu Radek, podając mu drugi, podobny do pierwszego, drut. — Włóż to w zamek i odciągnij w prawo. Teraz możesz zacząć. Musisz wepchnąć bolce w górę, tak aby nie blokowały mechanizmu, a wtedy… wtedy będziemy wolni. — To powiedziawszy odszedł i położył się na pryczy, z rękoma założonymi pod głowę.

— Super. — Skomentował Tkin.

Teraz siedział tu sam z problemem którego nigdy wcześniej nie rozwiązywał i rozwiązać nie potrafił. Dostał tylko narzędzia i instrukcje jak otworzyć zamek.

Nauczyciel natomiast, leżał wygodnie na więziennym łóżku i czekał aż jego nieformalny i całkowicie nieumiejętny uczeń wykona zleconą mu robotę.

Teraz już rozumiał Vetresa, gdy ten mówił jak traktowali go inni magowie, jeszcze zanim zaczął nauczać go Sebastian.

— Na drog’a. — Westchnął. — Sebastian… kurwa mać, dlaczego. — Wycedził przez zęby.

Świeże jeszcze wspomnienia wypełniły jego myśli, przywołując łzy do oczu i okropne poczucie pustki w środku.

Nie mógł zrozumieć dlaczego to się stało.

Zastanawiał się kim, lub raczej czym konkretnie było to dziwne stworzenie, które stało za całym chaosem jaki wydarzył się w klasztorze jeszcze kilka godzin temu. I po co to wszystko? Żeby zabrać mnichom jakiś ich lipny, świecący klejnot?

Ktoś kto uciekł się do tej kradzieży, musiał mieć niezły zatarg z zakonnikami, skoro aż tak chciał uszczuplić ich dochody.

Przez brak magicznego świecidełka, pielgrzymki przestaną przybywać i zapełniać złotem skarbiec czarodziejów. Kto wie, może nawet wszyscy wierni odwrócą się od nich, gdy zobaczą, że po tak zuchwałej kradzieży, sytuacja w Młynie nie uległa zmianie? Może domyślą się, że każde słowo zakonników było jedynie kłamstwem?

Może i tak, lecz czy takie działanie i chęć zniszczenia kapłanom raju, były warte życia kogoś takiego jak Sebastian?

Nie, na pewno nie.

Tkin pogrążył się w myślach tak mocno, że dopiero szczęk zamka sprowadził go z powrotem do rzeczywistości.

Jakąś sekundę później, do jego uszu doszło również klaśnięcie Radka.

— Brawo. Otworzyłeś właśnie swój pierwszy zamek w życiu! — Złodziej wstał z łóżka i otrzepał ubranie. — Czas na nas.

Obaj przeszli przez drzwi prowadzące na zewnątrz, na ruchliwą drogę Młyna i wszechobecny zgiełk. Wyszli z budynku jak gdyby nigdy nic. Oczywiście nikt ich nie zatrzymał, ponieważ nie miał KTO ich zatrzymać. (Wszyscy zapewne grali w karty na wieży.)

— Więc tu nasze drogi się rozchodzą. — Stwierdził Radek. — Miło było cię poznać, choć trochę boleśnie. — Pomasował swojego siniaka na czole.

— Zaczekaj. — Zatrzymał go, kiedy ten już chciał odejść. — Dokąd pójdziesz?

— Sam nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Jestem złodziejem, pokręcę się trochę po mieście, może znajdę jakąś melinę, albo pójdę tam skąd tacy jak ja przychodzą…

— Mam dom… — Zawahał się przed użyciem tego słowa. — mieszkanie. — Poprawił. — Niedaleko stąd. Chciałbym ci jakoś to wynagrodzić. — Pokazał sińca na czole rozmówcy.

— Nie wypada odmówić gościnności. — Zaśmiał się. — A więc dokąd?

— Za mną. — Odparł krótko i ruszył przed siebie.

Nie do końca wiedział czemu to robi. Może podświadomie liczył na to, że nowy znajomy nauczy go jeszcze kilku sztuczek? Może potrzebował kogoś z kim mógłby zamienić kilka słów? A może po prostu nie chciał być sam?

Tego nie wiedział. Wcale mu to jednak nie przeszkadzało.

Najpierw przeszli przez ulicę. Trochę im zajęło czekanie aż gdzieś na poboczu zbierze się grupka ludzi, lecz wreszcie się doczekali.

Kiedy już dotarli na drugi brzeg tej żwirowej rzeki, Tkin z przyzwyczajenia chciał od razu dostać się na dach jakiegoś budynku. Przypomniał sobie jednak, że ma teraz towarzysza i ten sposób może nie okazać się zbyt dobry.

Postanowił więc przejść całe miasto w normalny sposób.

Nie pamiętał kiedy ostatni raz to robił. Na pewno zaraz po tym jak wyszedł z klasztoru po niespokoju, ale kiedy konkretnie? Nie wiedział. Jego wspomnienia były zbyt mgliste aby cokolwiek z nich odczytać. Poza tym, wolał teraz skupić się na drodze, tak aby wpaść na jak najmniejszą liczbę osób.

Szli w milczeniu. Cieszył się z tego powodu, bo rozmawiać wolał w spokojniejszym i cichszym miejscu. Tutaj zapewne nie zrozumiałby ani jednego słowa które złodziej by do niego wypowiedział.

— Słyszałeś co się stało? — Powiedział jakiś przechodzień.

— Skradziono uśmiech! — Odpowiedział drugi.

Tkin wolał nie słuchać tego wszystkiego. Dałby wszystko aby uciec od ludzi, którzy o tym rozmawiają. Wiedział jednak że nie jest to możliwe. Teraz temat całej tej napaści zagości na językach wszystkich obywateli Młyna.

— Kto mógł to zrobić? — Spytała staruszka.

— Podobno był to jakiś czarodziej. — Odparła jej towarzyszka.

— Jak to? — Do rozmowy dołączyła się kolejna. — Słyszałam, że tam było trzech bandytów.

Oczywiście, plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż plaga wokół stolicy. Dodatkowo, wciąż były zmieniane. Każda kolejna osoba dodawała coś od siebie, choć najczęściej wcale nie widziała zdarzenia.

— Niektórzy to o demonie mówio. — Powiedział rolnik, stojący pod speluną.

— Plugastwo ci pod dach świątyni nie wlezie. — Ofuknął go kolega. — Ja wam mówię, to musiały te Świetliki go zapierdzielić.

— Widział ty to? — Spytał pierwszy.

— A po co miałem widzieć? Wiem i już!

Miał dość. Wszystkie te głosy, wszystkie kłamstwa, ludzie mówiący o czymś o czym nie mieli zielonego pojęcia, udający ekspertów i osoby wszechwiedzące, zwykli prostacy, którzy chcą aby uważano ich za kogoś kim nie są.

Najchętniej zatkałby sobie uszy, oderwał je od głowy, byle tylko nie słyszeć tych wszystkich głupstw jakie wygadywali mieszczanie.

Przechodzili właśnie obok klasztoru. Przed wejściem stali gwardziści, więc chłopak wolał oddalić się stamtąd jak najszybciej. Dopiero co uciekł z aresztu, nie chciał więc spotkać tego samego człowieka który go tam wsadził.

Jego nowy kolega zapewne to rozumiał, ponieważ nie protestował kiedy wybrali najdłuższą, możliwą drogę przez plac, omijającą szerokim łukiem szkarłatnych.

Kiedy już wychodzili z placu, zauważyli pewną scenę, która rozgrywała się przed wejściem do jednej z kamienic.

Oddział Solmów stał w jej drzwiach i pomimo przyłbic, które zasłaniały twarze żołdaków, dało się wręcz wyczuć że są oni podenerwowani.

Otaczał ich pierścień ludzi, nie zwykłych obywateli, którym nie w smak było to że jacyś cudzoziemcy przeszukują ich mieszkania. Tym razem to był tłum wściekłych mieszkańców, fanatycznie oddanych religii, ogromnie nienawidzących obcych, a także najzwyklejszych w świecie głupków, bezmyślnie podążających za ludźmi których ręce, a raczej pięści, świerzbiły aby komuś przyłożyć.

Jak widać plotki miały ogromną siłę działania na ludzkie umysły. Najlepsze było to, że nie musiały one być prawdziwe, potwierdzone albo nawet sensowne aby człowiek ślepo im uwierzył i podążał za nimi.

Wystarczyło dać buremu tłumowi jakikolwiek pretekst, powód który by im odpowiadał, a szli wszędzie i robili wszystko.

Napięta sytuacja trwała jeszcze przez kilka chwil, lecz ni stąd ni zowąd, pojawił się porucznik straży miejskiej i jakimś cudem rozpędził tą manifestację wraz ze swoimi ludźmi. Następnie podszedł do dowódcy Solmów i chyba poradził im aby się stąd zabierali póki jeszcze mają nogi.

A jeśli o strażników chodzi…

Tkin jeszcze nigdy nie widział aby tylu ich wyległo na ulice. Wcześniej spotykało się może trzy patrole na krzyż, natomiast teraz, skórzane mundury i obsydianowe bułaty widziano niemal na każdym kroku.

Zatrzymywali oni podejrzanych typów, przeszukiwali ich, sprawdzali każdy przenoszony pakunek, a wszystko po to, aby znaleźć zaginiony kryształ. Jednym słowem — coś niezwykłego. Pracujący strażnicy!

Dotarli na miejsce.

Chłopak otworzył drzwi i zaprosił swojego gościa do środka, od razu mówiąc mu, aby skierował się na najwyższe piętro.

— Nieźle się urządziłeś. — Powiedział Radek, kiedy już znaleźli się na szczycie budynku.

— Dzięki. — Odparł.

Nie mógł wydusić z siebie nic więcej. Wciąż był roztrzęsiony, a do tego zmęczony. Sam do końca nie wiedział po czym. Czyżby taka wycieczka przez miejskie ulice mocno go nadwyrężyła? A może to po prostu przez te wszystkie głupoty jakie wygadywali ludzie?

Teraz marzył jedynie o wypoczynku. Chciał się położyć na posłaniu i odciąć od tego wszystkiego, od świata który go otaczał. Nie chciał pamiętać tego co stało się w klasztorze, nie chciał słyszeć gwarnych rozmów na ulicy, nie chciał już rozmawiać ani nawet myśleć.

— Wybacz. — Zwrócił się do złodzieja. — To był ciężki dzień. Muszę odpocząć…

— Oczywiście. To ty jesteś tu przecież gospodarzem. — Przytaknął. — Jednak podkreślam, że nadal chciałbym usłyszeć co nieco o tobie. Wydajesz się być interesującą osobą.

— Jutro. — Odparł, nie przywiązując nawet szczególnej uwagi do tego co powiedział Radek.

Położył się tam gdzie zwykle. Zawinął w kilka koców i spróbował zasnąć.

Jutro czekał go ciężki dzień. Musiał spotkać się z Vetresem. Zapewne powinien pobiec prosto do niego kiedy tylko wydostał się z celi, lecz wiedział że przy tej ilości szkarłatnych, równałoby się to z samobójstwem.

Cały klasztor otaczała gwardia i straż miejska. Gdyby tam poszedł, to zapewne spotkałby tego samego dryblasa, który wpakował go za kratki, a tego wolał uniknąć. Zwłaszcza że nadal pamiętał o morderstwie krawca.

Myśląc o tym, powoli odpływał. Jego powieki stawały się coraz cięższe i cięższe. Rozkoszował się tymi krótkimi chwilami ulgi, tymi momentami gdy jego mózg jest otępiały i powoli zapomina o wszystkim.

Pod koniec wtulił się tylko mocniej w koc i zasnął.

Rozdział dziewiąty

Karczma nie należała do zbyt oryginalnych. Prawdę mówiąc, to chyba wszystkie tutejsze speluny wyglądały niemalże identycznie.

Kwadratowa hala wypełniona po brzegi ławami, stołami i śmierdzącymi, pijanymi klientami. Ponadto, na samym końcu lokalu, znajdowała się kamienna lada i wysokie krzesła tuż przy niej.

To wszystko miał w swoim zasięgu barman. Zawsze posępny, zgarbiony, w skórzanym, poplamionym fartuchu i jasnej koszuli, której barwy można się było jedynie doszukiwać pośród gęstego lasu tłustych kleksów z resztek jedzenia.

O ile Tkin mógł przyjąć do wiadomości, że dosłownie wszystkie gospody w Młynie zostały zaprojektowane i zbudowane przez tych samych inżynierów, to powód przez który właściciele lokali byli do siebie tak podobni, nadal stanowił dla niego tajemnicę.

Przyszedł tu jednak w innej sprawie. Sprawdził już kilka oberży po drodze i w żadnej nie znalazł znajomego mnicha.

Aż do teraz.

Doskonale widział chudego i wysokiego człowieka w granatowej szacie z głębokim kapturem i żółto-pomarańczowymi zdobieniami na jego brzegach. Ponadto te czarne, wiecznie przetłuszczone, włosy…

Tak, to musiał być Vetres.

Pewnym krokiem podszedł do kolegi i bezceremonialnie zajął miejsce naprzeciwko niego.

— Spieprzaj.

Chłopaka przywitało agresywne warknięcie.

— Vetres, to ja. — Opowiedział.

— Wiem kto. Niby który inny… To ty duchu… — Pociągnął kolejny łyk z kufla. — Odejdź, nie mam ochoty rozmawiać…

— Rozumiem. — Wzruszył ramionami. — Wiem jak to jest gdy…

— Cicho. — Zakonnik przerwał mu, unosząc przy tym dłoń. — Dobrze wiesz, że nie chcę słuchać tych wszystkich pierdoletów. Postaw lepiej kolejkę… jak już musisz tu być…

Wtedy nowicjusz ugryzł się w język. Wystarczyło jedynie wymowne spojrzenie chłopaka aby ukrył zmęczoną twarz w dłoniach i zrozumiał bezsensowność tego co powiedział.

— Wiesz że nie mam pieniędzy. — Tkin wzruszył ramionami. — Poza tym już i tak sporo wypiłeś.

— A gówno tam sporo. — Machnął na to ręką. — No, twoje zdrowie. — Mówiąc to, przysunął mały, drewniany kubek bliżej kolegi. Sam natomiast pociągnął soczysty łyk prosto z butelki.

Chłopak jedynie zaszczycił ten podarunek przelotnym spojrzeniem i szybko o nim zapomniał. Nie miał teraz ochoty na pice. Jakoś nie korciło go aby poczuć ten palący w przełyku ogień, tak podobny do żarzącego się gniewu, który nie dawno ugasił w celi własnymi łzami.

Nie, nie dziś.

— Odłóż to. — Powiedział, głosem wypranym z jakichkolwiek emocji.

— Po co? — Zaśmiał się. Jednak nie tym pogodnym, szczęśliwym śmiechem. Raczej takim którego używają szaleńcy, ludzie którym nic nie zostało, którzy nie wierzą że mają jeszcze jakąś przyszłość. — No po co? — Spytał sam siebie. — Zabito jedynego, porządnego człowieka w całym tym zawszonym mieście. JEDYNEGO! — Wrzasnął na całą karczmę, tak aby doskonale usłyszał go każdy w lokalu. — To dobry czas by pić.

Na reakcję klientów nie trzeba było długo czekać. Kilkadziesiąt zapijaczonych, obcych twarzy zwróciło się w kierunku dwójki młodych ludzi.

Pomiędzy znudzonymi facjatami podchmielonych bywalców, pojawiły się te przepełnione ciekawością, nadzieją na jakąś burdę bądź inną scenę. Gdzieniegdzie dało się również dojrzeć te, które szczerzyły się w szyderczym uśmiechu, przy akompaniamencie strzelających palców, zwiniętych w pięści. Tych co prawda było najmniej, lecz tak jak do pożaru wystarczyć może jedynie iskra, tak do bijatyki nikt nie potrzebował całego lokalu takich jak oni, naćpanych tespem, zalanych w trupa i całkowicie nieprzewidywalnych. Chętnych do bezsensownej przemocy.

— Zwierzęta. — Przemknęło chłopakowi przez myśl.

Takiego obrotu spraw Tkin wolał uniknąć. Miał całkowitą pewność, że jeśli doszłoby do ogromnej bójki w której z pewnością pogrążyłby się cały lokal, to o własnych siłach by stąd nie wyszedł. Niestety, równie marudny co zapijaczony zakonnik, tylko pogarszał sytuację. Musieli stąd wyjść i to jak najszybciej, zanim Vetres narobi jeszcze większego zamieszania.

— Chodź już. — Chłopak złapał nowicjusza za rękę, kiedy ciekawscy gapie się odwrócili.

— A dokąd mam iść? — Pociągnął nosem. — W klasztorze i tak mnie chcieć nie będą.

— Nie marudź, tylko chodź. — Warknął i pociągnął go za sobą.

Pomimo tego że nie miał zbyt wiele siły w swoich chudych, bladych rękach, to wystarczyło jej do tego aby ruszyć z miejsca chyboczącego się mnicha i zabrać go z oberży.

Odetchnął kiedy już znaleźli się na zewnątrz.

Tutaj wszystko wyglądało znacznie lepiej, a przynajmniej spokojniej.

Przechodnie nie obdarowywali go aż tak pogardliwymi spojrzeniami jak ci w karczmie. Smród palonego zielska znacznie osłabł, choć nadal był wyczuwalny. Gwary rozmów, wyzwiska i pogwizdywania zastąpiły nieszczere pozdrowienia, plotki na ulicy, terkot kół wozów i szuranie znajdującego się pod nimi żwiru.

Co prawda chłopak nie czuł się do końca dobrze, najpewniej dlatego że wokoło nadal znajdowali się ludzie.

Nie mógł na to jednak zbyt wiele poradzić. Wziął więc Vetresa pod ramię i bez zbędnych ceregieli obrał kurs na klasztor.

Droga znacznie mu się dłużyła. Przywykł do szybkiej podróży po dachach miasta, a nie ociężałego marszu po zatłoczonych i śmierdzących ulicach z, na wpół przytomnym, kolegą na ramieniu.

Idąc, myślał na temat tego jak ostatnie wydarzenia wstrząsnęły całym miastem.

Na ulice wyszło znacznie więcej strażników niż kiedykolwiek. Najwyraźniej gdy oderwali się od kart i gorzały ich szeregi znacząco wzrosły, przez co brązowe płaszcze i skórzane kombinezony nie należały tego dnia do rzadkości.

Mijało się je dosłownie na każdym kroku. Zatrzymywali co poniektórych podejrzanych osobników. Kazali im pokazywać kieszenie, otwierać worki… przeszukiwali wszystko co się dało.

Jednakże wśród całego tego rozgardiaszu i bałaganu, znaleźli się tacy, którzy na nim skorzystali.

Teraz liczne pielgrzymki przybywały do świątyni jeszcze częściej niż kiedykolwiek, a wszystko po to aby modlić się za łaskę boską i błogosławieństwo, by ich pola nie obumarły, a dostatek w jaki opływa miasto, się nie skończył.

W sumie to klasztor mocno skorzystał na zaistniałej sytuacji. (Czyli zupełnie inaczej niż wcześniej myślał Tkin) Strach przed plagą, pustoszącą centralne części Księstwa, wręcz zmuszał mieszkańców do chwytania się ostatniej deski ratunku, czyli modlitwy.

Może cała ta kradzież była pomysłem zakonników?

Chłopak szybko w to zwątpił. Magom dało się zarzucić wiele różnych rzeczy: korupcję, samolubność, pasożytnictwo… nie sposób wymienić wszystkiego, lecz do grona tych przymiotów, na pewno nie można było zaliczyć czegoś tak okrutnego jak zabójstwo jednego ze swoich braci.

— Dobra, dalej to cię nie wpuszczą. — Vetres wyrwał go z rozmyślań. Stali już pod klasztorem, przed tymi wielkimi, drewnianymi drzwiami, przez które wczorajszego dnia wyskoczył demon. — Będę w moim pokoju. Trafisz? — Dodał żartobliwie, odwracając się przez ramię.

— Martw się o siebie. — Podsumował.

Wrota lekko się tylko uchyliły, ukazując równą, czarną szczelinę pomiędzy swoimi skrzydłami w której momentalnie zniknął mnich. Tkin odwrócił się jedynie w prawo i pomaszerował do murku odgradzającego ogród klasztoru od reszty miasta.

Wspiął się po ceglanym płocie. Przebył drogę wśród traw i trzcin, a następnie ukrył za drzewem, tak aby nikt z kwater zakonników nie mógł go zobaczyć.

Zamknął oczy i nasłuchiwał.

Słyszał wiele rzeczy, łowił każdy dźwięk wokół siebie. Brzęczenie ważki nad stawem, lekki szum wierzby pod którą siedział, ciche pieśni nowicjuszy, mieszkających w przegniłych komnatach pod klasztorem, brzęk kadzidła, aż wreszcie, to na co czekał:

Trzask drewnianych okiennic.

Wyjrzał powoli zza swojej osłony.

Tak, to było to okno.

Ostrożnie wspiął się po murze, tak jak to robił już wielokrotnie, i po chwili znalazł się w pokoju Vetresa.

— Dziś nie mam śniadania. — Stęknął, kładąc się na łóżku. — Podobno mamy post, czy coś takiego.

To było do niego podobne. Drwił on z całego tutejszego kodeksu, nie przejmował się wyimaginowanymi zasadami. Prawdopodobnie nie znał nawet do końca swojego zakresu obowiązków, ani rozkładu zadań na określone dni. Aż dziw brał że to wszystko jeszcze funkcjonowało, a jego samego nie wyrzucono z zakonu.

A właśnie…

— Vetres? — Chłopak postanowił zacząć rozmowę. — Kiedy wychodziliśmy z tej karczmy, powiedziałeś że nie będą cię tu chcieli.

— Aha. — Potwierdził lekkim skinieniem głowy.

— Czemu tak sądzisz?

— Po śmierci Sebastiana nie mają powodu mnie tu trzymać. — Westchnął. — Widzisz, on miał haka na każdego w tej zatęchłej norze. Zarówno on jak i ja byliśmy tu tylko i wyłącznie dzięki temu, że magowie się go… bali. Mógł wygadać sekret jakiegoś arcymaga, a wiesz jak szybko plotki się tutaj rozchodzą. A teraz… teraz mnie stąd pewnie wyrzucą.

Tak, wiedział. Musiał przyznać że takie zagranie było dość sprytnym posunięciem ze strony starszego maga. Ustabilizowanie swojej pozycji w klasztorze dawało mu sporo korzyści. Stałe utrzymanie, dach nad głową, wyżywienie, dochód i o reputacji nie wspominając. Szkoda tylko, że ustawił się tak dopiero po tym jak odmówiono Tkinowi przyjęcia do klasztoru, a on sam wolał zostać na ulicy.

— Współczuję. — Nie miał pojęcia co innego mógłby powiedzieć.

— E tam. — Vetres machnął na to ręką. — Przyzwyczajony jestem. Dużo razy już mnie to spotykało.

— Jak to?

— No, ja przecież nie jestem stąd. — Powiedział, tak jakby było to oczywiste. Nie słysząc nic z ust swego kolegi, kontynuował. — Pochodzę z Koloni Arby.

— Co? — Chłopak nie mógł powstrzymać zdziwienia.

— Nie wiedziałeś? — Otworzył jedno oko i spojrzał na niego z pogardą. — Nie widzisz mojej karnacji? Czarnych włosów? Oczu? Powiedz mi, który z tych meneli na ulicy tak wygląda, co?

Zamyślił się na chwilę. Rzeczywiście, był tu od tylu lat i nigdy nie widział na ulicach i w sklepach nikogo, kto odznaczał by się cechami wymienionymi przez nowicjusza. Tutejsi osadnicy mieli zazwyczaj jasne blond włosy lub też, co należało jednak do rzadkości, lekko brązowe. Ich cera była blada, nic dziwnego, przecież żyli na obrzeżach Mirbisu w miejscu do którego nie docierało zbyt wiele światła Drzewa.

— Tak, masz rację. — Przyznał Tkin. — Jak, więc się tu znalazłeś? — Sam nie wierzył że dopiero teraz o to pyta i że po tylu latach dowiaduje się takich rzeczy o swoim jedynym znajomym.

Nie wiedział o czym konkretnie powinien teraz mówić. Właściwie to nigdy nie wiedział. Rozmowa nie była jego mocną stroną. Czuł jednak że w tej sytuacji powinien przynajmniej spróbować mu pomóc. Choć na chwilę odgonić te złe myśli.

Cholera, on sam wolał nie mieć teraz w głowie śmierci Sebastiana.

— Chcesz o tym słuchać?

Tkin jedynie wzruszył ramionami. Zorientował się jednak że mnich już na niego nie patrzy, więc dodał szybko.

— Pewnie.

— No dobra. — Westchnął. — Urodziłem się w Kolonii, w wiosce położonej u stóp góry Arby. Nawet nie pamiętam już jej nazwy… W każdym razie, — Odchrząknął. — mój ojciec miał mnie dość już chyba od samego początku. Oddał mnie do klasztoru kiedy miałem jakieś pięć czy sześć lat, więc o niego mnie nie pytaj, bo gówno wiem. Jednak w pierwszej świątyni w której wylądowałem, okazało się że nie tylko rodzina nie potrafiła ze mną wytrzymać, ale też i kapłani, o nowicjuszach nie wspominając. No i w ten oto sposób wysyłano mnie od jednego miasta do drugiego. Dawano mnie pod opiekę różnych magów i czarodziejów. Jeden nawet okazał się pedofilem, więc stamtąd szybko uciekłem. — Zaśmiał się pod nosem. — Do dziś pamiętam jego wyraz twarzy, gdy kopnąłem go w jaja. — Znów westchnął. — Taka podróż z miejsca na miejsce zajęła mi kilka lat, aż wreszcie wylądowałem tutaj. A teraz, zgadnij kto przyjął mnie pod swoje skrzydła.

— Sebastian. — Odparł krótko.

— Sebastian. — Powtórzył. — Wyobraź sobie że jakimś cudem był w stanie ze mną wytrzymać i jako tako doprowadzić mnie do pionu. Cholera, był dla mnie jak ojciec. Nie! — Niemalże krzyknął, widać alkohol nadal działał. — Ojciec to była menda, on był lepszy. No i tak nam mijał czas. Jak widzisz u jego boku całkiem nieźle mi się powodziło, a kto wie czy nie dostałbym i tytułu czarodzieja. — Zaśmiał się, lecz natychmiast posmutniał. — A teraz go nie ma…

Pokój wypełnił się ciszą. Nawe dźwięki miasta nie były w stanie przeniknąć przez grube, zimne ściany pokoju, a może po prostu na zewnątrz nic się nie działo?

Siedzieli tak jeszcze kilka minut. Tkin, na krawędzi łóżka, wpatrując się w sufit, a Vetres leżąc na posłaniu, próbując dojść do siebie i powstrzymać zawartość żołądka przed wydostaniem się na zewnątrz.

Dopiero mucha, która wpadła przez okno i zabrzęczała im nad głowami, pobudziła ich do dalszej rozmowy.

— Możesz mi o nim opowiedzieć? — Spytał chłopak.

Może unikanie tego tematu nie było najlepszym pomysłem? Może jednak warto byłoby zamienić kilka słów w tej kwestii? Nie wiedział, lecz nie miał też innego pomysłu.

— A co cię tak nagle naszło?

Бесплатный фрагмент закончился.

Купите книгу, чтобы продолжить чтение.