Podróże dla aktywnych — Teneryfa

Бесплатный фрагмент - Podróże dla aktywnych — Teneryfa

Объем: 156 бумажных стр.

Формат: epub, fb2, pdfRead, mobi

Подробнее

Zdjęcia i filmy: Marcin Majkusiak
https://www.facebook.com/activeprotravelWydanie drugie, poprawione. ISBN: 978-83-65236-57-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszystkie znaki występujące w książce są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Kopiowanie, kserowanie, fotografowanie, nagrywanie, wypożyczanie, powielanie w jakiejkolwiek formie bez zgody autora powoduje naruszenie praw autorskich.

Prolog

Czujecie się wypaleni? Bez energii? Zmęczeni? Może jakaś podróż? Zróbcie coś, czego jeszcze nie robiliście. Pojedźcie tam, gdzie nie byliście. Odwiedźcie dawno niewidzianych znajomych, a może rowerem czy autem w trasę bez celu?. Głupie? Jeśli daje ci to emocje, relaks czy inne doznania, to jest to wspaniałe. Oderwijcie się od rutyny, zróbcie coś niestandardowego, innego niż 99% populacji — siedzących w domach przed TV, oglądających wciąż te same powtórki tych samych nudnych i naciąganych programów, przerywanych w dodatku reklamami. Uwolnij się od tego tu i teraz…

Jak wybieram swoje cele podróży? Przypadek jest tu dobrym słowem. Szukam tanich lotów, promocyjnych okazji w firmach turystycznych a czasem po prostu samochodem. A może Wyspy Kanaryjskie? Brzmi super.

Czemu Teneryfa i Gran Canaria?

Widoki, ludzie, miejsca, góry, ocean, plaże. Kilkuwiekowe zabytki. Wielkie wodne zoo (Loropark) i aquapark (Siampark). Górskie zakręty dla aut i motocykli. Biedni mieszkańcy i bogate hotele. Małe miasta i duże wypoczynkowe kurorty. Można pływać, szukając dziko żyjących delfinów i wielorybów. Chłodna, wilgotna północ wyspy i gorące, wypalone południe. Miejsca przepełnione turystami i puste szlaki górskie. Wspaniałe miejscowe jedzenie i światowe sieciówki. Golf, nurkowanie, snorkeling, surfing, windsurfing, piesze wędrówki, pływanie, żeglarstwo, wycieczki rowerowe i wiele innych sposobów na aktywne spędzanie czasu. Na wyspie jest wszystko. Każdy turysta znajdzie tu coś dla siebie. Wszystkie moje zdjęcia (także panoramiczne) zamieszczone w książce i filmy z tej podróży można zobaczyć na kanale ActivProTravel na Facebooku. Co w książce? Ciekawostki, przeżycia, odwiedzone miejsca, zdjęcia i filmy. Na co zwracać uwagę, a czego unikać, odwiedzając to miejsce.

Budzik o 6.20. Czas wstawać

Rozdział 1. Spontaniczne wakacje

1.1. Niewykorzystany urlop

Do końca roku mam zaplanować niewykorzystany urlop i zużyć go do końca marca. Jest połowa grudnia, zaraz się wszyscy rozjadą na święta. Mam mało czasu. Muszę coś spontanicznie i szybko wymyślić. Stawiam sobie cele: Nie wydać więcej niż miesięczne oszczędności. Zmienić klimat, wyjechać daleko, zobaczyć coś nowego, inspirującego. Być aktywnym. Najlepiej w ciepłe miejsce. Jestem ciepłolubny, mimo że kocham góry i wędrówki po nich, to zimowy alpejski klimat mi wyraźnie nie służy (mieszkam w Bawarii). Przeszukuję portale biur podróży i strony z lotami. Mój cel: Grecja. Loty bardzo drogie, 1500 zł za sam bilet?
Rezygnuję. Poza tym nie zmieszczę się w budżecie. Szukam losowo innych ofert. Jest tani lot na Teneryfę. Znajduję go przypadkowo, nie planowałem tam lecieć. Lot w dwie strony jedną z tanich linii lotniczych kosztuje 80 euro z Memmingen (Bawaria) na Teneryfę południową. Do Grecji kosztował ok. 1500 zł, choć jest bliżej — dziwny system. Lot na Teneryfę południową? Nic mi to nie mówi, ale kupuję w ciemno. W końcu to Wyspy Kanaryjskie, nie może być źle. Pierwszy problem: loty są tylko w sobotę. W sobotę wylot i powrót. Praktycznie tylko 6 dni na miejscu, ale dobrze, wycisnę z tego, ile się da. Super aktywny wypad. Lot w ostatni tydzień stycznia.

1.2 Przygotowania

Biorę 2 przewodniki i 2 mapy od siostry, która już tam była. Poradziła mi, żebym nie jeździł zorganizowanymi wycieczkami z hotelu, bo nabijają dodatkową słoną prowizję. Lepiej iść do lokalnego biura podróży — tam będzie za połowę, a i tak będziecie jechać tym samym autokarem. Szybko sobie myślę, że podróże komunikacją publiczną to strata czasu, bo pół dnia zajmuje sama podróż i nie można się nigdzie spontanicznie oddalać. Nie brzmi jak aktywny wypad. Zwiedzamy 1 punkt i wracamy. Mam inny plan. Przeglądam oferty i co widzę? Wynajem auta na tydzień to 80 euro plus kaucja plus paliwo. Nie sprawdzam, ile trzeba zapłacić kaucji — to mój błąd. Cen paliw też nie. Myślę sobie, że nie może być droższe niż w Niemczech. Ceny okazują się porównywalne z polskimi. Biorę auto, jadę, gdzie chcę i kiedy chcę. Przewodniki czytam wyrywkowo, zaznaczając co ciekawsze pozycje. Jeden z przewodników jest tak nudny, że zasypiam z pięć razy, zanim dochodzę do połowy. Podróż ma być ciekawa i ekscytująca. Tymczasem ja zasypiam nad nudnym przewodnikiem. Jego autor mógł nawet nie być na tej wyspie, a jedynie pościągać informacje znalezione przypadkowo w necie. Biorę drugi przewodnik. Ten jest ciekawszy — wymienione parę fajnych miejsc. Jeszcze nocleg: wchodzę na popularną stronę rezerwacji hoteli. Szukam najtańszego, jaki jest na całej wyspie: pensjonat w stolicy Santa Cruz (tłum. Święty Krzyż), bez wyżywienia (i dobrze, nie zamierzam siedzieć w hotelu, zjem po drodze w lokalnych knajpach, to więcej zobaczę) — 120 euro za 7 noclegów. Recepcja jest otwarta do północy, a samolot ląduje o 20.00. Z południowego lotniska do stolicy jest 60 km, jadąc autostradą. Zdążę bez problemu. Autostrada na wyspie jest jedna i jest bezpłatna (standard na wyspach turystycznych) to lubię! Płatna autostrada jak na kontynencie? Budują z naszych podatków, podatki na drogi w paliwie i jeszcze płacić za przejazd — w sumie trzykrotnie za to samo.
Jeszcze Nawigacja, niby roaming darmowy, ale na wszelki wypadek wgrywam drugą apkę w telefonie, mapy offline bez internetu, darmowe od MapFaktor Navigator tworzone przez społeczność. Jestem gotowy na podbój wyspy (hurra!).

Rozdział 2. Dzień wylotu na Teneryfę

Mogę jechać autobusem lub pociągiem z Monachium do Memmingen, skąd mam wylatywać. 2,7 euro za bilet na metro (U-Bahn po niemiecku), potem pociągiem (DB-Bahn) za ok. 30 euro — te ceny mnie irytują. Jak samolot może kosztować 40 euro w jedną stronę na odległą Teneryfę, gdzieś tam za Afryką, a pociąg na trasę 100 km kosztuje 30 euro który zabiera więcej osób. Bez sensu są te ceny. Szybko dochodzę do wniosku, że koleje są źle zarządzane. Autokarem jest niewiele lepiej. Jeździ raz na 4 godziny i akurat jest na styk więc czekał bym wcześniejszym 4 godziny na lotnisku. Na dodatek odjeżdża z bardzo brudnego ZOB (na nasze dworzec PKS). Biorę więc swoje auto. 116 km, daleko nie jest, auto mam na gaz, gdzieś zaparkuję. Szybkie wyszukanie info. Parkingi lotniskowe za cały tydzień ok. 40 euro. Oszukuję system kolejny raz. Zaparkuję w mieście za darmo, dojadę miejskim busem za 2 euro, a w te 4 godziny zapoznam się z przewodnikiem, będzie jakiś pożytek z tego czasu.

2.1. Memmingen — Niemcy

Co za bezsens, jak można budować lotnisko i nie doprowadzić do niego sprawnej komunikacji, to coś jak lotnisko w Radomiu (Bardzo ładne, zapomnieli tylko doprowadzić do niego przewoźników). Swoją drogą loty migracyjne są zawsze pełne. Lataliby do Monachium z tego Radomia, to by był pewnie zapełniony. A ilu Polaków by latało do Londynu? Do Dublina? Do Shannon? Ale nie, wymyślili loty do Rygi i lwowa…
Wracając do Memmingen: na miejscu się okazuje, że nie da się zaparkować w okolicy upatrzonego przystanku. Pierwsze miejsce znalazłem w odległości kilometra od przystanku. Mam tylko torbę na ramię, wypełnioną na maksa, bagaż jest ciężki na podręczny. Drogo zapłacę za tę oszczędność (bólem ramienia), ale już czuję smak przygody. Co ciekawe bagaż jest w cenie biletu za 80 euro.
Zimno, na dworze ok. -15 stopni, ale jeszcze będę się kiedyś z tego śmiać, wspominając tę podróż. Idę na autobus. Przez to, że szukanie parkingu zajmuje mi za dużo czasu, mam jeszcze tylko 2 minuty, żeby złapać Autobus. Widzę dwa przystanki po dwóch stronach ulicy. Wąskie uliczki, brak orientacji w którą stronę mam jechać. Standardowe rozkłady w Polsce są od przystanku do przystanku, a tutaj nie — autobus linii 1 może jechać nawet i w 5 kierunkach, przy czym każdy przejeżdża przez ZOB (niemiecki PKS), i nie napisano na rozkładzie, gdzie on jedzie dalej. Na żadnym nie znalazłem napisu lotnisko, przystanki są na zakręcie, nie widać nadjeżdżających aut czy autobusów, a niemieccy kierowcy Autobusów lubią nie zatrzymywać się na przystankach, jak nikt nie stoi dokładnie przy krawędzi jezdni na krawężniku 10cm od środka przystanku. Biletomatów nie ma. Wybieram pośpiesznie przystanek, na którym według mnie ma być autobus, czekam z 10 sekund, przyjeżdża… fart, bo stoję z dobrej strony. Wsiadam. Za bilet na lotnisko płacę 1,7 euro, na gaz do auta wydałem ok. 7 euro, czyli wyszło dużo taniej niż jazda DB-Bahnem (pociąg) czy autokarem, a chwilowa szarża 200/h autostradą pobudza mnie i nastawia pozytywnie przed całym wypadem (nie bulwersuj się, w Niemczech to całkiem normalna prędkość). Lotnisko w Memmingen jest małe, nudne, 3 sklepy na krzyż, ale ładne (w Radomiu też jest ładne, byłem i widziałem ;) ). Dookoła tylko pola, -15 stopni na dworze w styczniu, zostaję więc w środku, czytam sobie przewodniki i nagrywam parę filmików dla potomności o lotnisku. Mam problemy ze sprzętem, ostatecznie te filmiki giną z karty w tajemniczy sposób. Tu muszę ponarzekać na wyspiarską tanią linię lotniczą z Irlandii. Niska cena, co nie znaczy, że nie mogliby poprawić z tysiąca różnych drobnych rzeczy w zasadzie bez kosztów. Na lotnisku — niby klient nasz pan? No nie tutaj. Każdy jest sprawdzany 5 razy, dla jego wygody, bezpieczeństwa i dobrego samopoczucia oczywiście.
1. Jak oddaję bagaż, każą mi pokazać bilet, odbijam się z telefonu — nie ma problemu.
2. Na bramkach bezpieczeństwa sprawdzają, czy mam bilet, jako że mam go w telefonie w formie QR-kod to pracownik ochrony nie jest w stanie go tego zweryfikować i przepuszcza mnie dalej. To chyba jakaś luka w zabezpieczeniach. Każdy może minąć ochronę lotniska nawet bez biletu, wystarczy, że coś tam pokaże na telefonie, np. QR-kod na pomidora.
3. Siedzę sobie i czekam przed bramką na wyjście na płytę lotniska. Widzę, że chodzi kobieta z obsługi i spisuje wszystkich podróżnych na kartce papieru (w XXI wieku). Nudzi mi się więc staram sie jej unikać dla zabawy, idę do toalety, a po powrocie siadam na tym samym miejscu. Siedzący obok mnie pasażer (starszy, miły pan, Niemiec, nauczony, że całe życie ma być zgodnie ze schematem i według regulaminu) zwrócił mi uwagę, że pani mnie nie spisała i żebym do niej poszedł. Jako że to nie jest mój pierwszy lot w życiu, a takie spisywanie jest tylko i wyłącznie przy lotach tego przewoźnika, to olewam sprawę i siedzę dalej. Kobiety udało się uniknąć. Udał się mój mały bunt. Nie wiem, po co ta kobieta w 3. punkcie chodzi, i co sprawdza, w jakim celu firma z Irlandii tego wymaga?
4. Czwarty raz każdy jest sprawdzany na bramce — to mogę zrozumieć. 5. Piąty raz każdy jest sprawdzany na wejściu do samolotu. Każdy ma pokazać bilet i paszport, ludzie szukają tych biletów i paszportów. Pierwszy raz ktoś to sprawdza w samolocie. Długo schodzi, stoję na schodach do samolotu, -15 stopni, pokazuje telefon z kodem, którego nie mogą zweryfikować, znów mógł bym pokazać QR-kod … na pomidora.
Ale przechodzę dalej. Czy naprawdę muszę być sprawdzany przy wejściu do samolotu? Jeśli chwilę wcześniej odbijałem się na bramce? I po co ta kobieta z kartką chodziła po tym terminalu? Pomijam fakt sprawdzania biletu na kontroli bezpieczeństwa, to akurat lubię. Lubię się pośmiać z systemu, kiedy nie mogą zweryfikować czarno-białych kropek w telefonie, ale muszą sprawdzić, czy mam, może takie procedury (zupełnie jak w korporacji, głupie ale procedura). Ten QR-kod mógłby być na cokolwiek.
Sam samolot wypełniony po brzegi. Na dodatek bagaże się nie mieszczą i część stoi przy toalecie, to znaczy, leży luzem. 5 razy zostałem sprawdzony na lotnisku dla mojego bezpieczeństwa i wygody, ale leżący luzem bagaż podczas lotu to już nie bezpieczny nie jest. Co chwilę otrzymujemy ostrzegawcze sygnały o możliwych turbulencjach i każdy ma pozostać na swoim miejscu i zapiąć pasy. Turbulencji nie było. Zauważam, że jakimś dziwnym trafem ostrzeżenia o turbulencjach i nakaz zapięcia pasów zbiegają się z wymarszem stewardes i stewardów, którzy są turbulencjo-odporni, i sprzedażą przez nich różnej maści kuponów, dzięki którym nikt nigdy nie wygrywa. Sprzedają też przekąski, które są 10 razy droższe niż na lotnisku, gdzie są 4 razy droższe niż w normalnym sklepie (niech żyją korporacje!). Raz zdarzyło mi się kupić transfer z lotniska do miasta na stronie tego przewoźnika. Kasę zgarnęli, po czym mi odpisali, że lot jest za późno i nie są w stanie zrealizować tego transferu busem do miasta, ale nic nie oddali, bo to wina innej firmy. A że sami kasę zgarnęli… Jakość obsługi jest niska, co ogólnie mnie rozwesela (po początkowej irytacji). W czasie lotu czytam o miejscowości niedaleko lotniska, może coś tam zjem. Napisano o lokalnych specjałach z młodych teneryfskich ziemniaków. Może zdążę na zachód słońca na wyspie

2.2. Witamy na Teneryfie. wypożyczam auto i Miasto Adeje

Wypadam z samolotu. Port lotniczy Reina Sofía wita mnie bardzo ciepłym wieczorem. Jest przyjemnie. Od razu dostaję +30 punktów do szczęścia, samopoczucia i energii. Ludzie się cieszą, śmieją, radują, jest super. Na Teneryfie są 2 lotniska: północne (kilka kilometrów od stolicy Santa Cruz, okolice La Laguna — obsługuje około 4 mln pasażerów rocznie. Z tego lotniska można dostać się na inne wyspy Archipelagu Kanaryjskiego. Latają tam też bardziej regularne i droższe linie lotnicze) oraz południowe, gdzie się właśnie znajduję (obsługuje głównie tanie linie lotnicze). Mam jakiś problem z głównym telefonem, nie odpala się, nie wiem czemu. Nie da się wyjąć baterii bo to nowy styl, wszystkie zaklejone w trosce o klienta. Dobrze, że mam zapasowy.
Na południowe lotnisko przylatuje około 8—9 mln turystów rocznie, co daje ok. 23—24 tys. pasażerów dziennie. Czyli około 127 przylotów dziennie. Czyli Samolot z pasażerami przylatuje średnio co 11 min 20 sekund. Przy czym w lato jest częściej a w zimie trochę mniej lotów. Dużo. Lotnisko jest dość daleko od czegokolwiek, więc to raj dla taksówkarzy i firm wypożyczających auta. Czekając na bagaż, spoglądam na szereg firm wypożyczających auta. mnóstwo firm. Kolejki nawet po 50 osób do okienka, a 1 osoba załatwia auto w 10 minut. Czas oczekiwania to katastrofa. Wcześniej tego nie wiedziałem, ale na Teneryfie należy unikać sieciówek typu Europcar, Hertz itp. Ceny mają zabójcze, po 40—60 euro (dane sprzed pandemii, podróż była wcześniej) za dzień za najtańsze auto, a do tego każdy zna te sieci, więc i liczba ludzi czekających na samochód masakryczna.
Szybko liczę czekających i wychodzi mi, że przyjdzie ludziom czekać nawet kilka godzin na odbiór auta. Ja szczęśliwie wybrałem firmę Thrifty, która de facto należy do firmy Hertz, ale jest mniej znana. Ogólnie polecam szukać lokalnych firm zamiast sieciówek.
Tylko 5 osób stoi przede mną. Jestem już porządnie głodny, ale dam radę. Obok jest jeszcze jedna firma, chyba lokalna — nie ma przy okienku ani jednej osoby — Cicar?. Dopiero później w domu sprawdzam ceny u nich — 134 euro za tydzień, ale z pełnym ubezpieczeniem bez wyjątku i bez kaucji, super oferta.
Wychodzi jeszcze taniej niż w firmie, w której ja wypożyczyłem auto. Później, w innych podróżach, też zauważam, że lokalne firmy są dużo tańsze od sieciówek. Wada — mają mniej aut, najlepiej rezerwować ze sporym wyprzedzeniem.
Moja rezerwacja — 80 euro za tydzień plus kaucja, o której nie doczytałem i byłem mocno zaskoczony, w wysokości 700 euro dla Niemców i 1200 euro dla Polaków. No co za dyskryminacja! To z 8% ceny auta i z 20% jego aktualnej wartości, czuję tu jakiś szwindel.
Jako że nasłuchałem się o kradzieżach rzeczy z aut (na wyspach panuje spore bezrobocie) i groźbie odpadnięcia mniejszych lub większych kawałków, szybko kalkuluję możliwe straty i decyduję się wziąć zamiast kaucji, pełne ubezpieczenie za 120 euro, dzięki czemu za nic nie odpowiadam. Auto może spaść w przepaść i spłonąć, a nie zapłacę więcej niż te 120 euro, no ale to jest bezzwrotne.
W sumie 200 euro za auto na tydzień. Drożej niż w Cicar, ale to i tak mniej, niż ludzie płacą w popularnych sieciówkach. Ogólnie jestem szczęśliwy, że oszukałem system po raz kolejny i zapłaciłem mniej za tę samą usługę, i idę po auto. Dostałem mapkę, gdzie mam iść, kluczyk z numerem rejestracji, potwierdzenie wynajmu, które też jest dokumentem auta i ubezpieczeniem w jednym (lepiej tego nie zgubić).
Wychodzę z lotniska. Witają mnie piękne palmy ustawione w kilku rzędach, ich liście trzepoczą na wietrze, jest bardzo ciepło. Mam długie spodnie i kryte buty. Szybko stwierdzam, że jestem źle ubrany. Słońce powoli zbliża się ku zachodowi, jest pięknie, czuję się szczęśliwy. Widzę palmy! Jest super. Szukam auta, rezerwując wybrałem corsę, ale na miejscu dostaję chevroleta sparka (wtedy najnowszej 3. generacji) z silnikiem 1.0 o małej mocy, za to jest klimatyzacja, mały bagażnik, ale w zupełności wystarcza na małe wyprawy po wyspie.

Wynajęty chevrolet spark

Nie jestem anem amerykańskiej myśli technicznej, taki np. chevrolet corvette jest legendarny — szczególnie wersje C5 i C6 — ale mimo całego piękna i wkładu, jakie te auta włożyły w historię motoryzacji, jakościowo to badziew plastik i paździerz. W środku wszystko twarde, z plastiku. Pod palcami ugina się nawet klapa bagażnika. Z silnika V8 5,6 l wyciągali 350 KM w modelu C5. Bardzo mało. Porsche (w tych latach) wyciągał podobną moc z silnika 3,4 l i 6 cylindrów. Jakość wykończenia tych corvett była wręcz legendarnie niska. Ciągle coś skrzypi. Zawieszenie samochodu porównałbym z radziecką myślą techniczną. Wszystko byle jak byle taniej. Spróbuj wcisnąć gaz do dechy i jechać prosto. Nie do zrealizowania. Bardzo długa maska, dużo dłuższa, niż potrzebuje (tak mam długa maskę i krótkiego…), i tak ogromny silnik, że w europejskich warunkach auto jest niemożliwe do codziennego użytku. Także do mojego sparka podchodziłem z rezerwą, ale też raczej pewnością, że auto będzie się spisywać bezawaryjnie, mając na liczniku ledwie 50 tys. km. Nie pierwszy raz wynajmuję auto i tylko raz miałem awarię (wynajmowanie ze znanego z pomocy drogowej ADAC i awaria, dość zabawne). Wsiadam i instaluję swój prywany uchwyt na telefon. Program MapFactor Navigator. Mapa offline, wgrana wcześniej, darmowa, ma jak się później okazuje błędy, ale lepsza niż nic. Bez niej nie trafię pod właściwy adres. Niby mam internet w roamingu, ale tylko 1GB. Nie wszyscy wiedzą, że gigabajty internetu w polsce nijak się mają do limitu poza granicami. Odpalam auto i wyjeżdżam ku zachodowi słońca do miejscowości z przewodnika — Adeje na południowym zachodzie. Zauważam, że auto ma bicie na kołach, trochę irytujące, ale ma szersze opony niż standardowe, dobrze się prowadzi, dobrze trzyma w zakrętach…

https://fb.watch/brivR_ZYRM
Filmik obrazujący sytuację

Nie ma tragedii, więc ignoruję tę wadę. Moje myśli krążą wokół zachodu słońca nad oceanem. Widoki już z drogi bardzo piękne. Bezchmurna pogoda, cały czas widać słońce nad wyspą. Jestem dość głodny, jadę sobie i co widzę? Lidl! Sieciówki są na wyspie, to dobra wiadomość, mają standardowe produkty, wiadomo czego się spodziewać. Bardzo skomplikowany zjazd, nie wiem, jak dojechać, trzeba wiele razy skręcać w nieoznaczone drogi boczne bez nazwy (standard na tej wyspie). Niby to biedniejsza od Niemiec Hiszpania, a okazuje się, że ceny są wyższe niż w takim samym lidlu w Monachium.
Alkohole — wszystko import. Mimo, że na sąsiedniej Gran Canarii jest chyba druga największa fabryka rumu w europie. Czy też powinienem powiedzieć w europejskich krajach, bo wyspy należą do Afryki. Dość drogo, 50% drożej niż w Polsce. Kupuję parę rzeczy, obowiązkowo sześciopak wody i lokalne piwo i jadę do miasteczka Adeje. Samo miasteczko zaskoczyło mnie bardzo wąskimi uliczkami.

https://fb.watch/briGkxRrqM
Może ciężko uwierzyć, ale to najszersza ulica w całym mieście. Odbywa się tu normalny ruch samochodowy, ale ciężko się zmieścić nawet małym sparkiem

2.3 Miasto Adeje

Za dużo nie zwiedzam, późno jest. Wpadam do pierwszej lepszej knajpy i muszę zjeść coś ciepłego. Znajduję jedną taką z hiszpańsko brzmiącą nazwą. Wpadam, prawie nikogo nie ma, są 2 kobiety. Wyglądają jak matka z córką. W małych nieturystycznych miejscowościach miejscowi nie gadają w innym języku niż hiszpański, nawet takich podstawowych słów jak aqua nie kumają (niby po hiszpańsku jest podobnie, a nie kumają), ale nie jest ciężko się dogadać. Karta dań w jedynym słusznym języku hiszpańskim bez cen (standard w małych knajpach na Teneryfie), ale słownik w telefonie wyszukuje podstawowe słowa błyskawicznie. A z karty wybieram dość losowo. Szybko zamówiłem bliżej nieznane jedzenie o nieznanej cenie. Na hiszpańskojęzycznych terenach wszyscy witają się „Ola” i bynajmniej nie jest to imię. Oznacza zwykłe „cześć”.

Kelnerka szybko przynosi mi ogromną bułę, 3 sosiki i odchodzi. Nie ma jej dobre 10 minut, czy to już wszystko, co zamówiłem? Miały być tutejsze młode ziemniaki. Siedzę sam w całej tej knajpie, z głodu zaczynam wciągać bułę. Po około 12 minutach przychodzi ze świeżymi ziemniaczkami (patatas nuevas — dosłownie ziemniaki nowe/młode), odchodzi, po chwili dostarcza jeszcze 3 sosiki na osobnym talerzu i herbatę (té — herbata), po czym znika. Nie ma jej jakiś czas. 3 sosy o nieokreślonym smaku, lokalne specjały…
Jeden kompletnie zielony, drugi pomarańczowy i trzeci biały. Po jakimś czasie przychodzi i stawia na stole z pół kg grillowanych nóżek kurczaka, dostaję też małą zupkę. Do tego kilka sztuk przekąsek. Przynosi też coś w rodzaju pyz, ale z owocami w środku. Mówię: „Gracias” [grasias] — dziękuję. Wszystko niesamowicie smaczne, spróbuję wszystkiego. Zastawione pół stołu, jem połowę i czuję się napchany na 2 dni. Chyba przesadziłem z tym zamówieniem. Pojmuję, że trzeba się nauczyć liczyć przynajmniej do 10 po hiszpańsku, i nazw potraw bo to potrzebne w zamówieniach. Słówka hiszpańskie są łatwo przyswajalne dla Polaka, wymowa jest zazwyczaj taka jak pisownia w przeciwieństwie do angielskiego.


Solo lub un — 1

Dos — 2

Tres — 3

Cuatro [quatro] — 4

Cinco [sinko] — 5

Seis — 6

Siete — 7

Ocho [oto] — 8

Nueve [nuerwe] — 9

Decena [defena] — 10


Myślę sobie, ile to będzie kosztować, macham na kelnerkę, mówię: „Pagar” [pawar] — płacić. Coś mi mówi po hiszpańsku — cena z przecinkiem. Kompletnie nic nie rozumiem. Ale to nie problem. Jestem na wakacjach. W podróżach zawsze można się jakoś dogadać na migi. Pokazuję ręką, żeby zapisała. Komunikat człowieka w słowach to ponoć tylko 7%. Głos (siła, wysokość, rytm) to 38% i aż 55% komunikatu stanowią ruchy ciała (głównie mimika twarzy).
Generalnie kobiety są lepszymi od mężczyzn nadawcami i odbiorcami komunikatów niewerbalnych. Kobieta przynosi kalkulator, wbija cenę i wszystko jasne: 7,23 euro. Jak za pół stołu jedzenia, za taki posiłek (w porównaniu do cen w stolicy, o czym później napiszę) wręcz tanio jak barszcz. (Ceny sprzed pandemii). Nie wiem, jak jest „zabrać na wynos”, pokazuję tylko, że chcę zabrać ziemniaki i nóżki kurczaka, kobieta rozumie na migi i pakuje mi to do torebki. Słownik jest zbędny.

Jakie jest Adeje? Stare, ładne, bardzo urokliwe, małe miasteczko z super widokami na zachód słońca nad wyspą. wąskie uliczki to to co lubię. Mało turystów. Jak ktoś lubi dobrze i tanio zjeść i sprawdzić swoje umiejętności jazdy i parkowania na wąskich uliczkach, to polecam.
7 euro za obiad z kilku potraw i herbatę — jak na tę wyspę — taniocha.

2.4. Droga do santa Cruz i limity prędkości

Zastaje mnie noc. Wracam do auta, oglądam po drodze ładny kościół z zewnątrz — trwa nabożeństwo, więc nie wchodzę do środka. Ubywa mi czasu, muszę jechać i zameldować się w hotelu. Wbijam adres w nawigację w telefonie i dostrzegam, że coś mi się nie zgadza… Do celu 55 km, coś mało… Miasto się zgadza, ulica i numer też. Wiem, że trochę się oddaliłem od celu z lotniska, nie wiem, czy zdążę przed północą. Chcę nadgonić i cisnę po górskich zakrętach, zanim dotrę na autostradę, a tam niespodzianka.
My, Polacy, narzekamy na nadmiar fotoradarów na drogach, ale na autostradach ich zazwyczaj nie ma, a tu jest inaczej.
Nie dość, że ograniczenie na hiszpańskich autostradach to zaledwie 120 km/h (co za absurd), co doprowadza mnie do frustracji, bo przyzwyczaiłem się do niemieckich autostrad.

Mała dygresja, nie rozumiem tego:
W Niemczech jadę 200 km/h i nikomu to nie przeszkadza, jestem zwykłym kierowcą. W polsce to już pirat drogowy i powinienem spłonąć na stosie.
W Hiszpanii powyżej 120 km/h to już ryzyko, że zginę, spłonę albo porwie mnie ognisty smok.
Nie wiem, dlaczego są tak małe limity.
W Irandii kiedyś widziałem na krętej górskiej drodze limit 90 km/h. Choć bym palił opony to nie da się tyle jechać. Tam są takie limity, że już naprawdę tego nie można przekraczać.
Za to w polsce limity sa ustawione pod ciężarówkę w nocy w deszczu. Serio, po to jest 90km/h na drodze krajowej i 50 w mieście, żeby ciężarówka zdążyła w nocy w deszczu wychamować. (Reguła niedotyczy jedynie dróg szybkiego ruchu). Zauważam też, że Hiszpanie znaja przepisy, ale nie wiedzą jak je stosować. W przeciwieństwie do Włochów, którzy znają przepisy ale maja je w dupie. Greków którzy nie znają przepisów i mają to w dupie czy Egipcjan gdzie tam nie ma żadnych przepisów i też maja to w dupie. Zastanawiające jak kraj w którym żyjemy sprawia, że mamy taki a nie inny pogląd na to czy tamto. I miejmy świadomość, że ktoś z innymi poglądami może mieć racje a o my być w błędzie.

Dlatego uwielbiam podróże. Można zobaczyć jak inny myślą. I dopiero wtedy wyrabiać sobie opinie.

memy.jaja.pl


limity prędkości w Irlandii. joemonster.org

Co do Hiszpanii, zapewne Premier tego kraju też nie ma prawa jazdy ani konta bankowego, ma kota. A Jeśli chodzi o kierowanie pojazdem, to nie ma o tym pojęcia, ale jeśli on nie umie szybko jechać, to nikt nie będzie mógł. Nawet jak ktoś jest rajdowcem jak Hołek i chce jechać 160 km/h po równej jak stół drodze, to też mu nie wolno, i nieważne, że on szybciej jeździ na rajdach… gdzie asfaltu nie ma…
Na teneryfiańskiej autostradzie nie da się jechać szybciej niż 120 km/h. Fotoradary są co kilometr, a czasem częściej!!!
Widać je szczególnie w nocy, z daleka świecą pomarańczowymi lampkami na każde auto — coś jak czujnik ruchu — widać je z duże odległości i łatwo ich unikać, natomiast ciągłe przyśpieszanie i zwalnianie wywołuje u mnie pokłady agresji. Tym razem system ze mną wygrał, więc zwalniam do 120 km/h i tak jadę. Tempomatu niestety w aucie nie ma.
Co ciekawe, Hiszpanie zwykle jadą wolniej niż limit, dużo wolniej. W przedziale 80—90 km/h, bardzo to dla mnie dziwne. 100—110 km/h jeżdżą tylko auta wypożyczone (łatwo je rozpoznać, bo każde ma naklejoną z tyłu naklejkę, z jakiej jest firmy), jestem więc najszybszy na drodze. Pędzę z tempomatem w nodze — równo 120 km/h — wiem, że radar mnie nie złapie, nawet jak będę jechał 125 km/h, bo wiem, że każde osobowe auto jest źle wyskalowane: zawsze pokazuje 5—10 km/h więcej, niż faktycznie jadę. Jest to spowodowane tym, że producent do auta przewiduje 3 komplety kół i te największe koła, zwykle w autach z najlepszymi silnikami jest wyskalowane dokładnie tyle ile pokazuje prędkościomierz. Ja mam silnik 1.0, raczej nie najmocniejszy w gamie Chevroleta Sparka.

Droga jest kręta i górzysta, ale nie bardziej niż autostrada w Bawarii, mógłbym śmiało jechać 160—180 km/h i nic nikomu by się nie stało. Ale nie, bo politycy maja szoferów i sami nie umieją jeździć więc zakładają, że każdy jest tak słaby jak oni…
Samochód sprawuje się dobrze, trochę przeszkadza bicie kół, ale dostałem dużo szersze opony, niż są w standardzie, dzięki temu trzyma się drogi jak przyklejony, jak gokart, jak auto sportowe.
Pomimo że pod maską tkwi silnik 1.0 o mocy 68 KM, to z lekkim autem daje radę, trochę się męczy pod górę przy wyższych prędkościach, ale w zupełności wystarcza na tę wyspę.
Dojeżdżam do celu i stwierdzam, że nie ma tu mojego hotelu. Sprawdzam GPS, wiedziałem, że coś jest nie tak.
Nawigacja nie rozróżnia miasta Santa Cruz od powiatu Santa Cruz, okazuje się, że pół wyspy to powiat Santa Cruz, i tam gdzie dojechałem, też jest taka ulica jak w stolicy. Dziwne to wszystko.
Po kilku próbach udaje mi się zmienić adres: do celu 20 km (Navigator — darmowy i legalny na Androida, mapy są tworzone przez samą społeczność, mogą się więc zdarzać błędy, za to aktualizacje są co 2 miesiące, zatem z czasem pewnie problemy znikną).

Na miejscu gubię się z 10 razy, nawigacja ciągle mi mówi, żeby skręcić w jakąś ulicę z zakazem ruchu, nie wiem, jak przejechać, bo adres jest kilkaset metrów od skomplikowanych ślimaków autostradowych i nie chcę tam wyjechać, navi prowadzi mnie ciągle na autostradę, a dookoła same jednokierunkowe. Sama ulica, na której jest hotel, okazuje się bardzo długa i nie wiem, gdzie dokładnie się on znajduje. Navi wskazuje skrzyżowanie ulicy z inną ulicą, nie ma wskazania numeru jak na google maps. Nic mi to nie daje, nie wiem, jak daleko jest hotel. Kompletny brak miejs parkingowych w mieście. Następnym razem poszukam Hotelu z parkingiem; ub wybiorę parking miejski. Staję w końcu i idę pieszo (jak się później okazało, jestem 1,5 km od celu), biorąc tylko podręczne rzeczy. Dochodzę do celu, jest już po północy, w recepcji nikogo nie ma — jestem smutny, pewnie spędzę noc w aucie.

Stoję i oglądam architekturę budynku rodem z PRL — kable zasilające budynek są na wierzchu, wszystko w boazerii wygląda jak sprzed epoki. Wychodzę na zewnątrz i oglądam budynki, bardzo ładne, inne niż w Polsce czy Niemczech. Mają ciepłe kolory, choć są dość zaniedbane, to raczej czyste. Jestem w centralnej części miasta — ruch panuje duży, głównie taksówki, mimo później pory ludzie kręcą się po okolicy. Na szczęście w serwisie rezerwacyjnym podałem, że będę około północy, a właściciel odpisał, że OK. To mnie chyba ratuje. Ktoś wychodzi, okazuje się, że to właściciel, mówi coś po hiszpańsku. Kompletnie nic nie rozumiem, szybko przechodzę na angielski.
Hiszpanie mają bardzo duży problem z angielskim, mało kto w tym języku mówi, jak już, to głównie młodzi. Starszy pan zna parę słów po angielsku i przeplata je z własnym językiem, ale nie ma problemu z dogadaniem się na migi, drukuje mi umowę wynajmu pokoju (o dziwo po angielsku), płacę, dostaję klucze i mówię: „buenas noches” [czytaj: błenas noczes] — dobrej nocy. Sam hotel (tak jest napisane) to raczej nie hotel, nie nawet pensjonat, tylko kilku piętrowa piwnica. Prowadzony chyba przez 2 osoby — właściciela i chyba jego żonę, która pracuje w garażowej knajpie na dole. Karta posiłków tylko po hiszpańsku i bez cen (co za niespodzianka), ani razu tam nie zamówiłem.
Zatrudniają jeszcze sprzątaczkę i tyle, w sumie 15 pokoi w budynku. Mój pokój jest bez łazienki, co okazuje się błędem, nie z powodu samej wspólnej łazienki, ale temperatur tam panujących. Jestem na północnej stronie wyspy, temperatura jest wyraźnie niższa niż na południu, o dobre 12 stopni. Dość szokujące.
Wysoki na 3700 m wulkan na środku wyspy robi dużo zamieszania w pogodzie. Południe wyspy jest ciepłe, słoneczne, suche i przez większość roku wypalone i jałowe. W skrócie patelnia.
Północ jest wilgotna, wyraźnie zimniejsza, przez cały rok zielona, często padają mniejsze deszcze (większe w górach Anaga na północnym wschodzie, warto wziąć coś przeciwdeszczowego).
Jest koniec stycznia, temperatury w nocy spadają do 5—9 stopni w Santa Cruz. Za dnia jest 12—22 stopnie. Zależy, czy jest słońce, czy deszcz. Południe jest zawsze 5—10 stopni cieplejsze. Dla plażowiczów, tylko południe się liczy.
W pokoju nie ma ogrzewania, a okna są jakościowo masakrycznie dziurawe. Jak za Gierka, jednoczęściowe szyby podnoszone do góry jak w amerykańskich filmach, dziurawe jak ser szwajcarski — całe okna się ruszają przy większym wietrze. Wspólna łazienka okazuje się bardzo zimna, szybko odkrywam dlaczego — w WC jest coś w rodzaju otwartego na stałe okna, ciekawa oszczędność, samo się wietrzy, tylko czemu przez 24 godziny na dobę?

https://fb.watch/brjrQz3ITl
Hiszpańska myśl architektoniczna — łazienka

Akurat jest ok. 12 stopni, nie ma tragedii, ale spróbuj tu wziąć prysznic — choć woda bardzo gorąca, to po wyjściu szybko marznę…
Sam pokój jest 2-osobowy, cały z karton-gipsu, więc słychać baraszkujących po nocy sąsiadów. W pokoju nigdy nie myty koc i tyle. Zimno mi, biorę drugi koc z drugiego łóżka, biorę jeszcze trzeci, znaleziony w zatęchłej drewnianej szafie, dalej jest mi zimno, więc śpię w dresie i skarpetkach… Zbyt tani ten hotel wziąłem.

Rozdział 3. Góry Anaga — północny wschód wyspy

3.1. trzy miejsca o nazwie „Taborno” i hiszpański sposób organizacji pracy i życia

Dzień wita mnie pochmurną pogodą i bólem gardła, szybko się ogarniam, zjadam wczorajsze zimne nóżki kurczaka, bułkę, piję zimną wodę z butelki i ruszam w góry Anaga.

Widok z okna pensjonatu — widać choć trochę ocean, nie jest spektakularnie, ale jako tako.

Góry Anaga — geologicznie najstarszy obszar Teneryfy — jest to pasmo górskie na północno-wschodniej części wyspy, prawie niezamieszkane.
Cały teren jest parkiem krajobrazowym. Z pensjonatu blisko do autostrady, jadę od razu pod górę (dosłownie), trasa jest prosta, ale o dużym kącie nachylenia. Przez kilkanaście kilometrów w górę niby autostrada, ale jadę 60 km/h, silnik nie daje rady się rozpędzić do 3 tys. obrotów, za duży kąt nachylenia, za mało mocy. Odkrywam, że auto nie ma wskaźnika temperatury, więc nie wiem, czy jest już rozgrzane, i początkowo nie chcę go wyżej wkręcać.
Po paru minutach stwierdzam, że dość tego, i redukuję biegi, kręcę silnik do 4—5 tys. obrotów. W aucie nie ma typowych zegarów, jest taki monitor czarno-biało-zielony jak z komórek z lat 90., cyfrowy i niedokładny. Kolejne kwadraciki na wyświetlaczu symbolizują zwiększające się obroty), dochodzę do 100, jest OK, wszystkich wyprzedzam. Na ograniczeniu 120 km/h większość aut jedzie powoli, 60—100 km/h, ja jadę blisko ograniczenia.
Jestem zdziwiony długością podjazdu, droga jest szeroka, mam kilka pasów. Po jakimś czasie autostrada się kończy i zaczynają górskie oesy, wszędzie ograniczenia do 40 km/h, ale miejscami wyciągam nawet do 70 km/h — szerokie opony, bardzo dobre przednie hamulce i sprawne zawieszenie dają poczucie bezpieczeństwa, auto jest w 100% wyczuwalne, przez cały dzień ani razu nie włącza się ABS ani ESP (kontrola trakcji). Jestem zadowolony z samochodu. Droga jest niesamowicie kręta, to, co otacza Tatry, to pikuś w porównaniu z tym tutaj — praktycznie nie ma prostych. Choć większość zakrętów jest cywilizowana, niektóre są takie, że nie złamię ich za pierwszym razem, i muszę cofać, mimo że małe auto, to mały promień skrętu nie zawsze pozwala zmieścić się w zakręcie mimo maksymalnego skrętu.
Same góry są już na znacznej wysokości, wjeżdżam w chmurę. Szokuje mnie brak barierek. Na kontynencie raczej rzadko się zdarza aby nie było barierek. A tu wszędzie skarpy.

https://fb.watch/brjIcIDZJY/ Kiepskie drogowe Zabezpieczenia.

Barierki, jeśli w ogóle są, to symboliczne, drewniane słupki nie mają szans w kontakcie z samochodem, a dalej kilka krzaków lub drzew i skarpa na 200 m — są raczej dla ludzi niż aut. Droga jest mokra, choć nie pada, leżą na niej liście i wszechobecne odłamki skalne, które tylko co jakiś czas są zgarniane przez służby drogowe na bok. Zwalniam. Kręcę kilka filmików lustrzanką. Widoki niesamowite: te wszystkie domki porozsiewane na skałach, górach i dolinach z widokami na ocean — coś fantastycznego, czuję w sobie niesamowity spokój, taką dziką radość życia, co chwilę bym się zatrzymywał i robił zdjęcia. Ogólnie na trasie nie można i nie warto się zatrzymywać w każdym miejscu, bo jest to mało bezpieczne — ktoś, jadąc, może nie wyhamować, widząc nas zbyt późno za zakrętem, ale mieszkańcy wyspy to przewidzieli i co chwilę lub w co lepszych punktach widokowych postawili znaki drogowe z narysowanym aparatem (oznacza to punkt widokowy i zatoczki, gdzie można się bezpiecznie zatrzymać i zrobić parę fotek).
Zatrzymuję się w początkowo na każdym takim punkcie. Każdy jest piękny i zapiera dech. Testuję nowo zakupiony adapter do lustrzanki powiększający pole widzenia, źle się sprawuje, zdjęcia są nieostre, mimo prób zmiany ustawień aparatu, po drugim dniu stwierdzam, że to lipa, i przestaję z tego korzystać. Stwierdzam, że lepszy efekt da robienie kilku zdjęć i łączenie ich w panoramy na komputerze. Pierwsze mi średnio wychodzą, nie mam statywu, ale po 2 dniach uczę się, jak je robić z ręki, z czasem prezentują się znakomicie po obróbce na komputerze. W duchu śmieję się z tych wszystkich specjalistów noszących po kilka kilogramów obiektywów i statywów, sztuka dla sztuki. Część panoram wysyłam na konkurs National Geographic. Nic nie wygrywam, ale raz dostałem wyróżnienie.

Piękne widoki z punktów widokowych


Wynajęte auto i punkt widokowy — miejsca na punktach nigdy nie ma za wiele, ale można się bezpiecznie zatrzymać

Dojeżdżam do punktu widokowego — te najważniejsze są zaznaczone na mapie, ale nie trzeba się ich kurczowo trzymać. Takich punktów jest tyle, że trudno się przy każdym zatrzymywać, bo traci się dużo czasu. To pierwszy raz, kiedy stwierdzam, że tydzień na objechanie tej wyspy to mało, zdecydowanie za mało, tu trzeba miesiąca, żeby tylko objechać dokładnie, a kilku tygodni, żeby wszystko poznać. Na dodatek są jeszcze inne wyspy jak Gran Canaria.
Punkt widokowy — Mirador Pico del Ingles — 3,9 km od miejscowości Taborno — wita mnie takim nieziemskim widokiem:

Chmura, za wiele nie zobaczę — za to pozwiedzałem pobliskie ruiny

Jestem w chmurze na wysokości 979 m n.p.m., nic nie widać, ale brnę dalej z bananem na twarzy, przejeżdżając przed chwilą kilka górskich „OS” — tak zwany oes, czyli odcinek specjalny, w terminologii rajdowej: kolejny trudny odcinek między wyznaczonymi punktami kontrolnymi.
Przy punkcie widokowym wita mnie ruina budynku. Widoków nie ma, więc idę zbadać teren, normalnie Indiana Jones czy Tombraider, czuję się jak prawdziwy odkrywca.

https://fb.watch/brj-ZGFEoc/
zwiedzam ruiny — Mirador Pico del Inges.
„Mirador” znaczy tu tle co punkt widokowy.


Mirador Pico del Inges

Budynek jest niestabilny. Dach się zarwał, podłoga ugina się pod moim ciężarem (ok. 73 kg). Mam małe obawy, że w coś wpadnę, wszędzie dookoła lita skała i przepaść. Po przebadaniu budynku odkrywam, do czego służył.

https://fb.watch/brkaW7BXL4 Drugi filmik z ruin

Z budynku mógł być kiedyś niezły widok na dolinę i ocean, postawiono go jednak w średnio dobrym miejscu. Widok z czasem zarósł drzewami, poza tym jest chmura. Miejsce jest mało uczęszczane. Ogólnie góry Anaga są puste, nie ma w nich turystów w styczniu. Ktoś się czasem gdzieniegdzie trafi, ale większość osób przybywających na wyspę siedzi w kurortach na południu, wylegują się nad basenem, na plaży, siedzą w hotelu lub piją drinki (bardzo dużo emerytowanych Niemców jest na wyspie) w knajpach z widokiem na ocean.
Pogoda, jak to w górach, potrafi zmieniać się dość gwałtownie — po 10 minutach rozpogodziło się na tyle, że można porobić parę fot. Wrażenie na mnie robi praktycznie wszystko, od gór po ocean, aż po budynki luźno rozrzucone w trudno dostępnych górskich miejscach. Na mapie ciężko się doszukać dróg dojazdowych, a jednak ktoś tam mieszka i drogi muszą być. Potem odkrywam, że na mapie nie ma lub nie zawsze są zaznaczone drogi szutrowe, a głównie takie stanowią dojazd do budynków w trudno/wysoko położonych miejscach.

Wspaniałe krajobrazy z punktów widokowych przy trasie — góry Anaga
Góry Anaga
Zdjęcie wyżej — serpentyny na górskiej drodze

Dalej jadę drogami TF-145 i TF-138 z Taborno do Taborno, nie za bardzo wiem, o co chodzi, zgaduję po jakimś czasie, że pierwsze Taborno to nazwa szczytu 1020 m, a drugie to nazwa miejscowości, jest też Roque de Taborno, czyli skała Taborno, też jakiś szczyt 706 m. Gdzieś dojeżdżam, zatrzymuję się na końcu drogi i nie wiem, czy to już Taborno czy Taborno a może już Taborno — nie ma znaków, nie ma też dalej drogi, więc zostawiam auto na ulicy i idę pieszo.

Typowa górska miejscowość — kilka budynków i knajpa po lewej

Budynek z lewej to restauracja, jedyna w okolicy — praktycznie 20 domków na krzyż, ale restauracja jest, i myślę, że całkiem nieźle prosperuje. Zauważam, że Teneryfczycy stołują się w knajpach i chodzą tam tłumnie. Wnioskuję, że rzadko gotują w domach, a niby taka bieda. Bezrobocie na archipelagu sięgało wtedy 30%, a wśród młodych nawet więcej i to widać po stanie budynków należących do mieszkańców.

Wiele budynków na wyspie jest w rozsypce


Wiele budynków ma dach niczym taras widokowy

W dużych miastach jak Santa Cruz (stolica) co 10. budynek był na sprzedaż (baner z napisem: Se Vende). Były w różnym stanie: ruiny, zaniedbane, normalne i odnowione, jakby ktoś chciał kupić tu dom lub nieruchomość, może przebierać w ofertach.
Myślę, że trzeba unikać ogłoszeń w necie, które zawsze mają wygórowane ceny, trzeba raczej chodzić i szukać budynku, a jeśli jakiś się nam spodoba, to obok napisu „Se Vende” jest numer telefonu — przyda się osoba mówiąca po hiszpańsku.
Myślę, że budynków w złym stanie jest tak dużo, że większość w ogóle nie jest wystawiana w serwisach internetowych, szczególnie te zaniedbane, pewnie można kupić je za niewielkie pieniądze…
Jakiś czas po powrocie dowiaduję się o prawie „Okupas” które zezwala, głównie gangom i wszelakiej mafii, czasem bezdomnym, na legalne zajęcie obcej nieruchomości na okres około 2 lat. Wystarczy, że przez 2 dni się nie zorientujesz, że ci się ktoś włamał do domu czy mieszkania, i już nie masz gdzie wracać. Prawo rodem z komunizmu, Korei północnej czy Somalii. Stwierdzam, że z takim prawem nie ma co kupować tu czegoś bez monitoringu 24/7.

Co do nieruchomości to ich stan w małych miejscowościach jest jeszcze gorszy, co 3., może co 5. był na sprzedaż lub opuszczony. Po tygodniu widzę, że cała wyspa opiera się na hotelach i restauracjach (właścicielami są głównie zamożne osoby, które wcale nie mieszkają na wyspie), poza tym mieszkańcy trudnią się produkcją wina (małe ilości z uwagi na skalne i ograniczone tereny do upraw), wynajmem aut i motorów (ok. 30 euro dziennie za mały motocykl) oraz produkcją palm — tak palm, które wcale dziko nie rosną na Teneryfie. Jeśli gdzieś są, to znaczy, że zostały tam posadzone przez ludzi, a naturalnym elementem krajobrazu Teneryfy jest niska roślinność z kaktusami na czele.
Zaskakuje mnie architektura (kolejny raz). Budynki mają na dachu jakby taras, można by tam siedzieć i podziwiać widoki, natomiast nie widziałem nikogo, kto by tam siedział, ba, nawet stolików czy krzeseł ani razu nie było. Pewnie każdy ma taki pomysł a potem po latach już nikt na ten dach nie wychodzi.


Parę metrów dalej znajduje się kościół, wygląda na zamknięty na 4 spusty, natomiast jest odnowiony, otwierany pewnie czasowo. Obok jest informacja turystyczna, idę wziąć mapkę okolicy.

Punkt informacyjny — typowy brak informacji, kiedy jest otwarty


https://fb.watch/brkIICW6d1/ Krótki film o hiszpańskiej organizacji pracy

Tu zaskakuje mnie hiszpańska organizacja pracy. Punkt informacyjny to spory parterowy budynek, zamknięty także na 4 spusty — wszystko okratowane, nie ma godzin ani dni otwarcia, zero informacji, czy to w ogóle funkcjonuje, na zewnątrz wisi tylko mała mapka, ale odkrywam, że to jednak Taborno. Teraz przestaję się dziwić bezrobociu, Hiszpanie ciągle mają sjesty, przerwy w pracy z powodu upałów i/lub obiadowe, zdarza się, że nawet stacje paliw są zamknięte w środku dnia (raczej te mniejsze) i nie napisano, kiedy zostaną otwarte. W kontynentalnej Hiszpanii zdażyło mi się zajechać w środku dnia na zakniętą stację, przy autostradzie!
Warto kontrolować poziom paliwa w baku i, wybierając się w dłuższą podróż, tankować dla pewności do pełna (w górach Anaga nie ma chyba ani jednej stacji paliw). Chociaż 1 bak raczej spokojnie wystarczy na cały dzień. Szutrowe drogi dojazdowe do posesji to standard w tej części wyspy. Asfaltowe drogi są sukcesywnie budowane, natomiast jeszcze wiele lat upłynie, zanim wszędzie powstaną.
Punkt widokowy na skałę (szczyt?) Taborno z miejscowości Taborno, niedaleko góry Taborno… Hiszpanie mają poczucie humoru

Góry Anaga


Góry Anaga
Góry Anaga — skała Taborno. Jeszcze raz: Punkt widokowy na skałę Taborno z miejscowości Taborno, niedaleko góry Taborno. Hiszpanie mają poczucie humoru.


Bardzo wiele budynków jest po prostu ruiną


Wszędobylskie kaktusy. Naturalna roślinność tej wyspy. Wszystkie palmy są człowieka.


Piękne widoki są na każdym kroku. Zatrzymuję się praktycznie na każdym punkcie widokowym

3.2. Playa del Tamadite — sam na rajskiej plaży?

Zastanawiam się co robić dalej, sięgam po mapę i przewodnik, co by tu ciekawego zobaczyć. Odkrywam, że na dole, pod skarpą, jest plaża Playa del Tamadite (tłum. Playa = Plaża), do której nie prowadzi droga, a jedynie szlak pieszy/turystyczny. Stwierdzam przeszczęśliwy, że to dziewicza plaża bez turystów którą muszę odkryć, i postanawiam się tam wybrać, problem w tym, że jest już po południu, a trasy się nie przechodzi w pół godziny — z Taborno, które jest na wysokości około 550 m, trzeba zejść do zera, poziomu oceanu, i wejść z powrotem. Na szlaku widzę nieokreślony z nazwy szczyt 599 m, czyli droga wcale nie idzie cały czas w dół. Jestem trochę niedospany i brakuje mi wody, postanawiam pójść inną drogą. Objadę to autem dookoła i tam jest mniej wymagająca trasa.

https://fb.watch/brlf2POpz4
Początek trasy

Jako że nie ma bezpośredniej drogi, muszę się cofnąć do szczytu Taborno i skręcić w drogę TF-12, po czym jechać, nie wiem dokładnie ile, jakieś 30 km górskimi drogami do miejscowości Taganana, która jest niżej położona — ok. 350 m n.p.m., więc wejście będzie łatwiejsze, choć trasa jest dłuższa (taka teoria), muszę sporo autem nadrobić, ale co tam, jestem na urlopie.

Po drodze nagrywam filmik z przypadkowo leżącymi odłamkami skalnymi:

https://fb.watch/brll0eBT91
Odłamki skalne na drodze

Бесплатный фрагмент закончился.

Купите книгу, чтобы продолжить чтение.